Chociaż nigdzie nie jedziemy…

Siłą populizmu jest pogląd, że odrazę społeczną wobec klasy politycznej (w Polsce szczególnie wielką) można skanalizować hasłem demokracji bezpośredniej. Równie utopijnej, jak i bezprzymiotnikowa demokracja w ogóle – ale niby szlachetniejszej, no bo bez tych łobuzów, polityków. Dowcip polega na tym, że systemy plebiscytarne sprawdzają się przede wszystkim tylko jako element towarzyszący… cezarystycznej dyktaturze. Są bowiem naturalnym elementem bonapartyzmu, a także jego nowoczesnej formy, klasycznego, socjalnego gaullizmu, który w wersji a’la Chaban-Delmas oznaczać miał m.in. partycypacjonizm przeniesiony z poziomu mikrogospodarczego de facto na polityczny i makroekonomiczny. W polskiej wersji miałby to zapewne być miły związkowcom państwowy syndykalizm (ale broń boże korporacjonizm – bo kapitalista i nawet drobny przedsiębiorca to jednak coraz bardziej wróg klasowy). Bez tych składowych referenda ludowe, nawet organizowane na życzenie i wiążące przy obniżonym progu – wisiałyby wszak w powietrzu, służąc li tylko chwilowemu zdobywaniu poklasku poprzez zbieranie podpisów i organizowanie głosowania pod hasłem „czy jesteś za wprowadzeniem szczęśliwości ogólnej?” Jasne, że przeciwnikom demokracji (zwłaszcza na tyle nierozważnym, by ten swój stosunek głosić publicznie), tłumaczyć tego nie trzeba.

Pytanie jednak brzmi nie tyle, czy postulat obligatoryjnego referendum ludowego jest „słuszny” (co, jak wiadomo nie jest kategorią polityczną), tylko czy nie przyniesie korzyści samym głoszącym. Ha, wypadałoby wprzódy zapytać – ile owych korzyści (czyli głosów poparcia) miałoby być. Jeśli dość, by znaleźć się w Sejmie – albo przynajmniej zainfekować inne środowiska polityczne, to kto wie. Czy można jednak zbudować szerszy ruch polityczny na odwoływaniu się de facto do tych, którzy po prostu wołani być nie chcą, bo żadna polityka ich nie obchodzi?

Rozumowanie fanów plebiscytów jest jasne – skoro koronnym argumentem niechodzących na wybory jest to, że „nic się nie zmieni” i „nic ode mnie nie zależy”, to wystarczy wykreować wizję, że oto zależeć i zmieniać się będzie – i już ci sami ludzie do gry wrócą, błogosławiąc stwarzających taką opcję. Błąd w założeniu polega w tym przypadku na tym, że deklaracje ignorujących kolejne wybory traktuje się zbyt poważnie, przydając im znaczenie inne, niż tylko pretekstowe.

Z co najmniej równym powodzeniem można bowiem założyć także, że ci sami sarkający na brak znaczenia ich głosów i pomstujący na polityków – jednocześnie zgodnie uznaliby, że rząd jest od tego, aby rządzić, a nie zawracać im głowę, wyraźnie nie wiedząc, co ma robić. Dowodzi tego milczące poparcie dla faktycznych dyktatur w świecie, ale także bierne zadowolenie z dyktatur miękkich i demokratur, bynajmniej nie stawiających elektoratowi żadnych zadań i celów, a wymagających jednie akceptacji do sprawowania rządów. By daleko nie szukać – na tym właśnie do niedawna opierał się mechanizm sprawowania władzy przez PO. Oczywiście jednak mechanizm ów działa do czasu, gdy warunki życia nie zaczynają rażąco odbiegać od oczekiwań wyborców i (nie)wyborców, czyli do momentu, gdy jakaś inna wartość nie znajdzie się w powszechnie uznawanej hierarchii wartości wyżej od spokoju.

Że władza ma rządzić, a nie dopytywać się – świadczą losy referendów organizowanych w najnowszej historii Polski. W tym – paradoksalnie – tego, które dołożyło jeden z ostatnich kamieni do nagrobka PRL. Co ciekawe – do dziś jego wyniki są błędnie interpretowane, jako rzekomo wskaźnik określający poziom poparcia dla władzy i dla ówczesnej solidarnościowej opozycji. Tymczasem 29 listopada 1987 r. Polacy wyrazili raczej swój stosunek do kwestii czy chcą rządzić, czy być rządzeni.

Podstawą do organizacji tamtego głosowania była przyjęta 6 maja 1987 r. ustawa o konsultacjach społecznych i referendum, z preambułą głoszącą, iż uchwalono ją „W celu pełniejszego urzeczywistnienia demokracji socjalistycznej oraz rozszerzania form uczestnictwa obywateli w sprawowaniu władzy, kierując się konstytucyjnym prawem obywateli do udziału w konsultacjach i referendum, a także mając na względzie obowiązek organów władzy i administracji państwowej opierania swojej działalności na świadomym i czynnym współdziałaniu obywateli”. Jak widać (plus-minus socjalistyczna frazeologia) nie odbiega to w sumie od dzisiejszych postulatów „Solidarności”, Zmielonych i Oburzonych. Nic w tym dziwnego – przyjmując tamtą ustawę w duchu „demokracji socjalistycznej” władza chciała podebrać jedno z haseł… solidarnościowej opozycji, żądającej „większego udziału obywateli w rządzeniu”. Skutek eksperymentu przerósł jednak obie strony.

Jak wiadomo, obywatelom kazano odpowiadać na dwa pytania: „1. Czy jesteś za pełną realizacją przedstawionego Sejmowi programu radykalnego uzdrowienia gospodarki, zmierzającego do wyraźnego poprawienia warunków życia, wiedząc, że wymaga to przejścia przez trudny dwu-trzyletni okres szybkich zmian? 2. Czy opowiadasz się za polskim modelem głębokiej demokratyzacji życia politycznego, której celem jest umocnienie samorządności, rozszerzenie praw obywateli i zwiększenie ich uczestnictwa w rządzeniu krajem?”. Na pierwsze pytanie „tak” odpowiedziało 66,04 proc. głosujących, przy frekwencji 44,28 proc. uprawnionych, na drugie zaś 69,03 proc. spośród 46,29 proc. Opozycja, nawołująca do bojkotu referendum – ogłosiła swój triumf. Władza po cichu uznała porażkę – czy raczej znalazła dodatkowe usprawiedliwienie dla kontynuowania rozmów z podziemną „Solidarnością” i dopuszczenia jej przywódców do współrządzenia krajem. Jak się to skończyło – wiadomo, co jednak jest tematem na inny artykuł.

Nas bardziej interesuje co chcieli wyrazić wyborcy idąc, nie idąc – i udzielając takich a nie innych odpowiedzi. Po pierwsze – co widać, społeczeństwo nie wykazało entuzjazmu dla „przejścia przez trudny dwu-trzyletni okres szybkich zmian”. (Skądinąd mniej więcej tyle samo problemów zapowiadali wszak włodarze solidarnościowi, z Balcerowiczem na czele – czyli rzekomi zwycięzcy tamtego referendum, jak i wyborów czerwcowych, którymi nie zainteresowane było 37,68 proc. Polaków). Jeszcze ciekawsze było głosowanie w punkcie drugim. Oczywiście „Solidarność” tłumaczyła jego wyniki niewiarą w demokratyczne obietnice komunistów – poniekąd słusznie. Tylko jednak poniekąd – bo czytając literalnie i ci nie głosujący na tak, i ci nie głosujący w ogóle, w hiper-demokratyczny sposób nie poparli koncepcji „głębokiej demokratyzacji życia politycznego, której celem jest umocnienie samorządności, rozszerzenie praw obywateli i zwiększenie ich uczestnictwa w rządzeniu krajem”. Niestety, mimo takiego wskazania – OBU STRONOM dyskursu politycznego lat 80-tych zależało, na odwrotnej interpretacji wyników referendum. I tak z głosów przeciw demokracji – wyszedł demokratyczny kontrakt, co jest oczywiście wielką historyczną przewiną generała Wojciecha Jaruzelskiego i premiera Mieczysława F. Rakowskiego, cóż z tego, że zapewne popełnioną pod presją międzynarodową.

Nie było chęci na „bolesne przemiany”, nie było przyzwolenia na demokratyzację, a mimo to Polacy dostali w pakiecie i jedno, i drugie. Absencja wyborcza zaś dowodziła tylko, że rząd ma rządzić, a nie pytać obywateli o spawy, o uzyskaniu których nie mają pojęcia. Pomimo upływu przeszło 25 lat – i demokratyczno-liberalnego prania mózgów, jakiemu poddano Polaków – można założyć, że oczekiwania społeczne w tych trzech kwestiach nadmiernie by się nie różniły, choć część wyborców zapewne głosowałaby w typowy sposób – dla przypodobania się sondażowniom, mediom, czy własnemu środowisku. W końcu i za komuny robiono sondaże uliczne, w których zawsze znalazł się ktoś przekonujący, że nie lubi jeść mięsa, a i dziś pan z kamerą bez trudno znajdzie kierowcę zapewniającego, że niczego tak nie kocha, jak ograniczeń prędkości. Elektorat więc na pytanie „czy kocha demokrację?” – odpisałby zapewne, że uwielbia. Byle już tylko ktoś zaczął rządzić i nie pytał już bez sensu o zdanie.

Niestety, zarówno elity III RP, jak i aspirujący do zostania nimi (ew. w wersji IV czy V RP) – wydają się jednak hołdować (przynajmniej na zewnątrz) przekonaniu żywcem z prześmiewczej piosenki Krzysztofa Daukszewicza na temat głosowań w PRL (na kanwie nieudanej zakładowej wycieczki socjalnej): „…bo chociaż nigdzie nie jedziemy, to jakiś sukces przecież jest – bo przecież większość wzięła udział w głosowaniu!”. I to też w sumie chodzi w akcji na rzecz obligatoryjnego referendum ludowego. Oczywiście poza tym, żeby panowie z „Solidarności” i Zmielonych zostali posłami.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *