Co kobieta „musi”?

Przed ślubem ostrzegałam mojego przyszłego męża, że musi liczyć się z tym, iż będzie na niego wywierany społeczny nacisk dotyczący tego, jak ma mnie traktować, jak ja mam się zachowywać i generalnie jak ma wyglądać nasze małżeństwo. Nie wierzył mi, śmiał się z tego i uważał, że to przejaw jakiejś mojej „feministycznej” fobii. Po kilku miesiącach małżeństwa zdążył już doskonale zrozumieć, o czym mówiłam. Przede wszystkim dostrzegł to, co dla mężczyzn zazwyczaj nie jest widoczne, a konkretnie skalę nacisku społecznego, który wywierany jest na kobiety.

Wbrew różnym feministycznym stereotypom, nacisk ten nie jest wywierany przede wszystkim przez katolickich mężczyzn, ale także przez bardzo niekatolickie kobiety. Mój mąż co rusz mi mówi, że znowu z kimś rozmawiał, kto był przerażony naszym – nazwijmy to w ten sposób – nietradycyjnym modelem małżeństwa. Motywacje jego rozmówców są różne: od skrajnie religijnych po skrajnie pragmatyczne. Jedni mu delikatnie wskazują, że jest frajerem, bo przecież kobieta MUSI, i skoro on rezygnuje np. z darmowego prasowania koszul, to nie jest to nic innego, jak właśnie przejaw „frajerstwa”. Inni sugerują, że jeśli „zrobi mi dziecko”, to mnie „utopi w pieluchach”, „upupi” i będzie mógł robić co chce, a przede wszystkim będzie miał kupę czasu na chodzenie z kolegami na piwo i rozmawianie z nimi o „poważnych sprawach” – ci, którzy go na to namawiają, ze swoimi żonami o „poważnych sprawach” nie są w stanie porozmawiać. Inni natomiast wprost boją się, że jeśli będzie tolerował moją „niesubordynację”, będę dawać zły przykład ich żonom, które może wtedy zrozumieją, że tak naprawdę, nic NIE MUSZĄ. Padały też określenia „ktoś musi przecież nosić spodnie”.

Osobną kategorią są oczywiście katolicy, posługujący się argumentacją czysto religijną. I tak znany działacz katolicki Jan Cyraniak – autor „oryginalnej” metody wychowawczej przedstawionej w serii nagrań internetowych pt. Cyraniak Parenting – twierdzi, że sam Bóg mu nakazał, by twardą ręką rządził swoją żoną i swoimi dziećmi. Powołuje się przy tym, oczywiście, na Pawłowe słowa „żony bądźcie posłuszne mężom”. Mężczyzna, który takiego posłuszeństwa nie wymaga „(…) to osoba unikająca odpowiedzialności, jaka na niego spadła. Jego działania doprowadzą do poważnych kryzysów w małżeństwie, bo kobieta pozbawiona mocnej, męskiej ręki, będzie nadal jej szukać – i może znaleźć ją gdzie indziej”. Na twierdzenie mojego męża, iż „dyskutowanie z kobietą ma sens, gdyż ma taki sam rozum jak ja i nie niższe ode mnie IQ. Dostaliśmy je obydwoje tak samo od Boga. Nie jestem, z faktu bycia mężczyzną, mądrzejszy od żony”, padła odpowiedź: „To nie tyle jest kwestia instynktów, natury, etc., to kwestia posłuszeństwa wobec Boga, kwestia niedawania pola diabłu.” Na zdziwione pytanie mojego męża: „a co ma diabeł do podziału obowiązków domowych i szacunku dla żony? Panie Janie, proszę wybaczyć, ale to jakby język z purytańskiej sekty”, padły te oto słowa: „Bardzo wiele. Proszę zaufać mojemu stażowi małżeńskiemu, szczegółów na fejsie nie będę wypisywał”. Pan Jan szczyci się: „ja się diabła nie boję, bo mocą Chrystusa codziennie urywam mu głowę i kopię niczym piłkę, po prostu boję się o bliźnich, którzy się diabłu poddają.” Codziennie realizuję nakazy Boże dotyczące tego, jak chrześcijanie mają się zachowywać: „(….) chrześcijanie – tak kobiety, jak i mężczyźni – mają poświęcić całe swoje życie dla Boga i bliźnich, nie zostawiając sobie nic ponad to, co konieczne do regeneracji sił służących do wypełniania ich głównego zadania (poświęcania się). Jeśli ktoś tego nie czyni, jest chrześcijaninem letnim, „na pół gwizdka””. A wszystkie problemy małżeńskie są wynikiem zbyt słabej wiary w Jezusa: „Mają problemy, bo nie znają Chrystusa. Gdyby Go znali, ich problemy stopniałyby jak śnieg na wiosnę.” Jednym słowem: katolik psychologa nie potrzebuje.

O psychologu wspominam tutaj nie bez powodu, gdyż mój mąż był już także namawiany, aby zaprowadził mnie do psychologa. Normalna kobieta nie ma przecież takiego stosunku do – nazwijmy to – tradycyjnego modelu żony. Na pewno stoją za tym jakieś urazy z dzieciństwa.

Wspomniałam wcześniej, że naciski padały także ze strony niekatolickich kobiet. Kobiety te nie powołują się na Biblię lub nauczanie Kościoła, tylko na przekonanie, że tak po prostu jest, że jeśli kobieta chce wyjść za mąż – a podobno każda tylko o tym marzy – to MUSI. Pod tym MUSI kryją się wszystkie obowiązki domowe, których on wykonywać nie musi, bo przecież nie po to ma się żonę, żeby musieć cokolwiek robić w domu. W końcu ona powinna być szczęśliwa, że on ją uchronił przed poniżającym statusem starej panny.

Na czym polega „nietradycyjność” naszego małżeństwa? Najlepiej oddaje to sformułowanie użyte przez mojego męża, kiedy chciał wyrazić to, dlaczego pragnął, bym została jego życiową partnerką: bo jestem „człowiekiem w spódnicy”. Gdy pierwszy raz tak powiedział trochę bał się tego sformułowania, gdyż obawiał się, że mogę je źle odebrać i obrazić się. Ale ja dobrze wiedziałam o co mu chodzi: o człowieka w Arystotelesowskim rozumieniu, jako obywatela polis, a nie część oikosu. Polis i oikos to podstawowe kategorie, które – moim zdaniem – powinny wytyczać ramy dyskusji o emancypacji (nie tylko kobiet). Polis to sfera wolnych i równych, którzy za pomocą racjonalnej dyskusji wspólnie decydują o sprawach wspólnoty politycznej. Polis była zarezerwowana wyłącznie dla obywateli. Poprzez działalność publiczną mogli realizować swoją wolność i ćwiczyć się w cnotach. Dla Arystotelesa szczęśliwe życie polegało na życiu w zgodzie ze swoją naturą, co można było osiągnąć wyłącznie poprzez rozwijanie u siebie cnót rozumu oraz cnót etycznych. Polis była strefą wolną od wszelkich naturalnych konieczności; to sfera podporządkowana rozumowi oraz wolnej woli (czyli wyższym częściom duszy). W przeciwieństwie do polis, oikos to sfera domostwa, tego co prywatne, i co służy podtrzymaniu biologicznego życia. Tutaj nie było miejsca na poznanie naukowe, na kontemplację prawdy oraz na moralne samodoskonalenie się. Zadaniem osób przypisanych do oikos, czyli kobiet i niewolników, było zaspokajanie materialnych potrzeb wolnych obywateli. Ich praca była bowiem warunkiem tego, aby wolni obywatele mogli rozwijać wyższe części swojej duszy.

Koncepcja ta obarczona jest jednakże istotną słabością. Tworząc swoją koncepcję Arystoteles nie miał żadnych wątpliwości, iż w naturze rzeczy leży, że kobieta i niewolnicy należą do oikosu. Jednym słowem: swój model stworzył na podstawie empirycznej obserwacji świata zastanego i zapewne nie mógł sobie wyobrazić, że świat może wyglądać zupełnie inaczej. I tutaj właśnie pojawia się zupełnie centralne pytanie dla całej dyskusji o emancypację: co tak naprawdę leży w naturze człowieka, w tym także w naturze kobiety i mężczyzny? Niestety, z wielkim żalem stwierdzam, że w tej chwili nie ma praktycznie żadnej racjonalnej i naukowej debaty poświęconej temu właśnie pytaniu. Zamiast tego widzę dwa zwalczające się obozy, które – z pewnym oczywiście uproszczeniem – nazwę jako obóz genderowy i antygenderowy.

Pierwszy z nim przyjmuje za dogmat, iż nie ma czegoś takiego jak natura ludzka i wszystko jest kwestią konwencji i wolnego wyboru. Powiedziałam: dogmat, gdyż najpierw wypadałoby naukowo udowodnić to, co się przyjmuje jako podstawę dla całej koncepcji. Tym bardziej, że nawet pobieżna obserwacja rzeczywistości empirycznej pokazuje, iż wszyscy ludzie mają dwie ręce i dwie nogi, chodzą w pozycji wyprostowanej i rozmnażają się drogą płciową, a nie np. przez pączkowanie. Jakieś minimum cech wspólnych wszystkim ludziom jednak istnieje, gdyż gdyby nie istniało, nie moglibyśmy w ogóle stworzyć kategorii „człowiek”, bo nie widzielibyśmy, kto się do niej zalicza, a kto nie. Dodatkowym problemem obozu genderowego jest jego niespójność i niekonsekwencja. Mogę tutaj przywołać anegdotę opowiedzianą mi przez koleżankę, uczestniczącą w konferencji kulturoznawczej. W jej ramach referat wygłosiła pewna feministka na temat „hard bodies”. Podczas całego wystąpienia nie zdefiniowała tytułowego pojęcia. Na zarzuty z sali kwestionujące logiczność wywodu odpowiedziała: „Jestem kobietą, a logika jest męskim wymysłem”.

Z drugiej strony mamy obóz antygenderowy, który ciągle powołuje się na „tradycyjny model”, którego chce bronić przed genderowym zagrożeniem. Taką argumentację oczywiście można obalić w zupełnie banalny sposób, gdyż – poza kwestią związaną z homoseksualizmem – trudno powiedzieć, co jest modelem tradycyjnym. Czy jest nim wspomniany model arystotelesowski, muzułmańska poligamia, jakiś archaiczny model klanowy? Jednym słowem: powoływanie się na „tradycyjny model” obarczone jest tą słabością, iż wystarczy podróżować trochę po świecie, żeby zobaczyć, że formy życia ludzkiego są naprawdę bardzo zróżnicowane. Przede wszystkim jednak – o czym katolicy nigdy nie powinni zapominać! – nasza empiryczna rzeczywistość to ta po grzechu pierworodnym, a więc skażona. Pytanie o prawdziwą naturę człowieka powinno mieć więc dla katolika podstawowe znaczenie: w końcu każdy wierzący chrześcijanin powinien dążyć do tego, żeby przezwyciężać w sobie to, co grzeszne i upadłe. I to, że kobiety były w przeszłości tak, a nie inaczej traktowane, każe postawić ważkie pytanie: czy był to wyraz tej prawdziwej, czy też upadłej natury człowieka? Zamiast stawiania sobie takich pytań katolicy zazwyczaj powtarzają dość bezmyślnie to, co usłyszeli od swoich rodziców, (często niedouczonego) księdza na kazaniu itp. Tak czyniła np. jedna katoliczka, która tłumaczyła mi i mojemu mężowi, że jeśli on będzie wkładał pranie do pralki, to dzieci zostaną homoseksualistami, bo nie będą w stanie odnaleźć swojej płci. Czy rzeczywiście odpowiada to oficjalnemu Magisterium Kościoła – śmiem wątpić.

Odnalezienie odpowiedzi na pytanie o naturę ludzką jest, z metodologicznego punktu widzenia, bardzo trudne. Przykładowo: swego czasu modne było powtarzanie pewnych naukowych twierdzeń, na temat tzw. płci mózgu. Badania pokazały, że mózgi kobiet i mężczyzn są różne, z czego pospiesznie wyciągano różne wnioski na temat natury kobiet i mężczyzn. Pospiesznie, gdyż badania te badały mózgi ukształtowane w wyniku takiej, a nie innej socjalizacji i nie dawały żadnej odpowiedzi na pytanie, czy w przypadku innej socjalizacji, mogłyby inaczej wyglądać i działać? O plastyczności naszego układu nerwowego mówi się dużo, więc postawienie pytania o zasięg podatności mózgu na procesy socjalizacji jest jak najbardziej uzasadnione. W moim własnym przekonaniu taka granica gdzieś istnieje, ale gdzie dokładnie leży, tego moim zdaniem nikt jeszcze nie odkrył.

Jak widać, pytań jest dużo, a chętnych do szukania odpowiedzi mało…

I póki nie odnajdziemy ostatecznej prawdy na te pytania, należy liczyć się z istnieniem konfliktu w kwestii ludzkich wyobrażeń na temat tego, co ktoś musi, i co powinien. Sytuacja ta jednak byłaby – chyba dla wszystkich – bardziej komfortowa, gdybyśmy zdawali sobie sprawę z tego, że nasze przekonania to zaledwie doxa, a nie episteme.

Magdalena Ziętek-Wielomska

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Co kobieta „musi”?”

  1. „…co jest modelem tradycyjnym…” – w którejś z Krucjat, możliwe że w Pierwszej, brał udział niemieckojęzyczny rycerz z żoną i córkami. Synów nie posiadał, ale mamusia i córeczki rąbały ponoć nieźle. Duchowni opiekunowie krzyżowców nie mieli nic przeciwko. Zastanawiam sie, czy nie było tak, że dopiero „przegięcia reformacyjne” i będące jego wynikiem „przegięcia kontrreformacyjne” doprowadziły do usztywnienia „modeli” różnych spraw i zmniejszenia stężenia zdrowego rozsądku. Ot, tak polaryzacja wynikająca z walki ideologicznej.

  2. Pawłowe słowa: „żony bądźcie posłuszne mężom”, znaczą tyle co: „poddani bądźcie posłuszni królowi”- z całą masą wyjątków. Im żona i poddany inteligentniejsi (faktycznie, nie domyślnie), tym wyjątków więcej, aż do stanu: wykonuję tylko te polecenia z którymi się zgadzam, uważam za słuszne. Jest to jakieś, od strony kobiety, właściwe wyjście z sytuacji demokracji w systemie dwójkowym, która nie może się sprawdzać. Oczywiście są też analogicznie słuszne wyjścia od strony mężczyzny, ale bez umocowania biblijnego. Jeśli wśród małżonków panuje konsensus odnośnie tradycyjności, a nie „genderowości”, związku, to kobiecie polecałbym deklaracje posłuszeństwa mężowi na miarę tolerancji na jego głupotę, a mężowi przejęcie przywództwa na miarę wyobrażenia „dobrego króla”. Poddany nie każe monarsze wrzucać gaci do pralki (niezależnie od stanowiska w tej sprawie Magisterium Kościoła), a władca pamięta, że za niesubordynację może sobie ściąć jedynie cygaro – taka umowa społeczna. Ten model staram się stosować u siebie w domu – tekst nie jest więc złośliwością, a dostosowaniem poglądów i wyobrażeń do realiów życia codziennego. Na zakończenie dodam jeszcze, że u mnie, niestety, ten model się nie sprawdza.

  3. „dodam jeszcze, że u mnie, niestety, ten model się nie sprawdza” – bo w praktyce (tak mi się wydaje) to raczej często jest tak, że najlepiej dzieje się, gdy każde z małżonków ma jakąś swoją „domenę” w której ono „rządzi” w tym sensie, że najlepiej się zna na danej dziedzinie itp. W praktyce często (ale nie zawsze) kobieta „rządzi” ogniskiem domowym. I bywa nawet tak, że mąż o silnych cechach przywódczych czy tp. w domu nie kwestionuje kompetencji żony. Przykład tutaj: http://www.dailymail.co.uk/news/article-2395911/His-enemies-Mr-Bongo-Bongo-sexist-monster-So-whats-like-married-him.html (Godfrey Bloom z UKIP nazywa swoją żonę „szefem”;)). Jakoś tak. I wydaje mi się, że to są całkiem zdrowe układy.

  4. „…mąż o silnych cechach przywódczych czy tp. w domu nie kwestionuje kompetencji żony …” – he, he, he, to może być nawet rodzaj psychoterapii. Widziałem kiedyś w szwajcarskiej telewizji program o pani psycholog, która założyła „salon sadom-maso” dla korporacyjnych managerów wysokiego szczebla. Okazało sie, że faceci żyją w cholernym stresie, bo wiedzą, że nie ma nikogo „ponad” nimi, i odowiedzialność czasami bardzo im ciąży. Jak im ktos pejczem zleje dupe, to trochę odreagowują, bo oto pojawił sie ktoś „silniejszy”. To troche tak, jak małe zagubione dziecko, które kaprysząc, domaga sie klapsów, aby tylko w pobliżu pojawił sie ktoś silniejszy, kto da mu poczucie bezpieczeństwa. Może troche tak to działa? (btw. polecam książke „Mały tyran”, poświęconą własnie takim zjawiskom).

  5. Mamy taka małą rzeczpospolitą i dwoje nią rządzących. Sytuacja głupia, bo ani prawo stanowione, ani tradycja (która się rozsypała) nie wyznaczają władcy. Jeśli więc nie mamy na wstępie kryzysu kompetencyjnego, to musi on wcześniej czy później nastąpić. Można oczywiście wyznaczyć każdej ze stron „domenę” (dariusz.pilarczyk), tylko ze jej obszar jest wynikiem ustaleń. Gdyby szczegółowe kwestie dało się ustalić, to niepotrzebne byłoby ustalanie kwestii ogólnych („domen”). Znane z historii triumwiraty oparte na tych zasadach nie trwały długo, a duumwiratów nie było wcale (chyba, że ktoś zna przykład?). Demokracja lepiej się sprawdza w układach nieparzystych. Wniosek: ustalenia domen będą miały charakter nietrwały. Co robić? Ktoś się MUSI podporządkować dla dobra Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Nie mam tu porady dla obojga małżonków, ale dla każdego z osobna: w czasie kryzysu warto się wycofać w zgodzie zasadą „madry głupiemu ustępuje”, i przejąć rolę „szarej eminencji”. Manipulować władcą jest często łatwiej, niż być władcą. Chociaż nie wiem czy to po chrześcijańsku.

  6. Z drugą częścią artykułu (tą mniej osobistą) zgadzam się właściwie bez zastrzeżeń. Jeśli chodzi o pierwszą, to trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że albo pewien znany politolog i historyk idei jest (przepraszam za wyrażenie) pantoflarzem, albo środowisko, w jakim się obracają, jest zarażone zabobonami na temat tego, co kobieta i mężczyzna MUSZĄ. Trudno mi bowiem sobie wyobrazić sytuację, w której, gdy oboje małżonków zajmuje się robotą intelektualną, tylko kobieta miałaby zajmować się pracami domowymi. Ale dla mnie jest (względnie) jasne, że w domu powinien zasadniczo rządzić mąż, o ile tylko potrafi. Bo nie każdy potrafi. Wydaje mi się nadto – nie będę szczególnie odkrywczy – że przyczyną, dla której tzw. model tradycyjny, mający, notabene, zaledwie kilkaset lat, jest obecnie rzadko spotykany, nie jest żadna emancypacja kobiet, tylko ucisk fiskalny współczesnego państwa, powodujący, że trudno jest utrzymać rodzinę z jednej pensji. W rezultacie większość kobiet wykonuje czynności równie monotonne i równie mało rozwijające intelektualnie, jak prace domowe, tyle że poza domem. Bo nie każda jest uczoną albo artystką. A ponieważ z tzw. modelu tradycyjnego przetrwało wyobrażenie, że to kobieta ma się zajmować domem, przeto zdarza się, że na nią spada większość obowiązków domowych, mimo że również pracuje i zarabia. Co więcej, wydaje mi się – nawiążę teraz do wypowiedzi p. Piotra Kozaczewskiego o przegięciach reformacyjnych i wynikających z nich przegięciach kontrreformacyjnych – że reakcją na przegięcia genderowe jest usztywnianie się wyobrażeń na temat ról męskich i kobiecych po przeciwnej stronie. Im bardziej genderyści będą prawić o „konstruktach”, „wyborze tożsamości płciowej” i tym podobnych, tym częściej będzie się też słyszeć, że kobieta jest przeznaczona do prac domowych, że mężczyzna pod żadnym pozorem nie może wkładać prania do pralki, jeśli nie chce zachwiać tożsamością płciową swych dziatek i tak dalej w tym guście. Jeszcze odnośnie do przykładu p. Kozaczewskiego z czasów Krucjat: czym innym jest typowa rola kobieca w danym czasie, czym innym zaś wyjątki. Ostatecznie, również w „Jerozolimie wyzwolonej”, powstałej wszak w nowożytności, mamy postać Kloryndy złotowłosej.

  7. Nie spotkałem jeszcze kobiety, która by z własnego wyboru naprawdę CHCIAŁA rządzić w związku. Spotykam jednak takie, które chcą, żeby facet pomagał w tym i owym, a przynajmniej doceniał 🙂 Kobieta jest też stworzeniem kompletnie nieodpornym na nudę, więc z kobietą zwykle warto się droczyć. Co do natury kobiet, to jest raczej jasna. Kobiety szukają partnerów wyższych, bardziej inteligentnych, starszych, bogatszych i z charakterem – hipergamia. Jest 100 razy więcej facetów chętnych wejść pod pantofel niż kobiet chcących pantoflarza 🙂 Pokolenie dzisiejszych 20-latków nic nie wie o kobietach.

  8. @Alek „Co do natury kobiet, to jest raczej jasna”. Pan musi być bardzo mądrym człowiekiem, albo wręcz przeciwnie:-)Pozdrawiam.

  9. @Stary_Oligarcha: Wiadomo, że niewiasta „robiąca mieczem” nawet w XI-XII w. była ewenementem. Miałem na myśli to, że nikt tego nie zwalczał, nawet w tak teokratycznym środowisku, jak Krzyżowcy.

  10. @ Zar: Możliwe są też opcje pośrednie w wielu wariantach, więc zdanie niestety nie jest prawdziwe 😉

  11. Kobiety do miecza, kobiety na traktory. To już chyba było. A skoro było, więc to tradycyjny model.

  12. W przypadku zaistnienia sytuacji konfliktowej, której nie rozwiąże dyskusja i wymiana argumentów, należy posłużyć się sądem. W przypadku małżeństwa, rolę sędziego pełnić kiedyś mąż. Być może przynosiło to więcej pożytku (brak anarchii, rozwiązane spory, jasno ustalone zasady, przewidywalność, szybkość reakcji) niż szkód (nadużywanie władzy). Kobieta, godząc się na danego męża (lub rodzina, wybierając daną osobę dla kobiety), sama działała jak sąd – wybierając sobie przyszłego sędziego. Obecnie kobiety (lub rodziny) nie potrafią już tak trzeźwo ocenić potencjalnego kandydata, więc rodzą się problemy z oszustami nadużywającymi władzę, które to problemy gasi się poprzez rozmycie odpowiedzialności, co skazuje małżeństwo na anarchię.

  13. @Cybs: W przypadku nadużycia władzy, stronniczemu sędziemu (mężowi) obijały mordę szwagry i sprawiedliwości stawało się zadość, :-).

  14. @Włodzimierz Kowalik: Nie do końca. Tradycyjna to byłaby „dyskretna tolerancja” (casus baby z mieczem), a nie nachalna propaganda (casus baby na ursusie).

  15. @ Alek: zgadza się, nie ma zbyt wielu kobiet, które chcą rządzić, gdyż większość kobiet chce współrządzić. Niestety wielu mężczyzn nie jest do tego zdolnych, ze względu na swoje przerośnięte ego, narcyzm i brak dojrzałości emocjonalnej.

  16. Wychowałem się na wsi. Kobiety pracowały na niej równie ciężko jak mężczyźni. Dało się zauważyć (Arystotelesowskie?) większe przywiązanie kobiety „do domu” a mężczyzny „do pola” ale wg mnie decydowała fizyczna odporność i wytrzymałość a nie płeć. Proponowane przez Autorkę „wnioskowanie” z empirycznych rodzajów życia o prawdziwej naturze człowieka wprowadza nas do metafizyki a tam na jakiekolwiek porozumienie nie można liczyć. Żądanie „naukowego udowodnienia tego, co się przyjmuje jako podstawę” jest utopią. Im teza bardziej ogólna tym mniej dowodliwa. Tez całkiem ogólnych w ogóle się nie dowodzi (również ogólne teorie nauk ścisłych są „jedynie” testowane a nie udowadniane). Trudno nawet powiedzieć czym byłby naukowy dowód natury człowieka. „Pobieżna obserwacja rzeczywistości empirycznej” doprowadzi nas do wyników Arystotelesowskich czy analogicznych a nie do prawdziwej natury człowieka. Metafizyki różnych nurtów pełne są para-logicznych metod mających uprawomocnić ich rozumowania. W zasadzie wszystkie sprowadzają się do przyjmowania (postulowania) specjalnej władzy poznawczej (intuicji, rozumu metafizycznego itd.). Niestety poznawcza jałowość tych metod jest odwrotnie proporcjonalna do przypisywanego przez zwolenników znaczenia. Na szczęście nie potrzebujemy żadnego „minimum cech wspólnych wszystkim ludziom”, ani tym bardziej naukowych dowodów, żeby stworzyć kategorię „człowiek”. Teza, że jeżyk odzwierciedla logiczną (i zarazem ontyczną) strukturę rzeczywistości jest to po prostu założeniem metafizyki Platońsko-Arystotelesowej i nie ma nic wspólnego z faktyczną wiedzą, kto jest człowiekiem. Kogo nie przekonuje współczesna nauka (a dziwna zgodność neuro-kognitywistyki, językoznawstwa, antropologii, filozofii języka na ten temat) niech zajrzy do Ewangelii i tego fragmentu, gdy Pan Jezus odpowiada na pytanie „kto jest moim bliźnim” (Łk 10,25–29)?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *