„Czy widzisz te gruzy…”

Nie tylko zdobywaliśmy klasztor, który – jak się niemal jednocześnie okazało – spokojnie można było obejść, uzyskując ten sam cel strategiczny. W ten sposób przyłożyliśmy także rękę do symbolicznego zniszczenia obiektu emblematycznego dla kultury europejskiej przez nowego światowego hegemona i barbarzyńcę zarazem. A wszystko to czyniliśmy w sytuacji, gdy wojna na Zachodzie była już dla Polski praktycznie skończona, dla rządu londyńskiego i jego zaplecza – przegrana i w zasadzie nie pozostawało nic innego, niż szykować się do powrotu do kraju skazanego już na rządy komunistów i dominację sowiecką. Przykro to powiedzieć, ale ta bitwa była po prostu Polakom niepotrzebna. Tyle, że sobie gen. Anders uwił w końcu biały pióropusz…

Legenda Monte Cassino w polskiej świadomości siedzi mocno. Co więcej, faktycznie jest ku temu szereg przesłanek. Jak na bitwę stoczoną w zasadzie tylko ku pokrzepieniu serc – była stosunkowo tania, a co ważniejsze zwycięska, a więc przynajmniej optymistyczna, służąca kultywowaniu heroicznych cnót narodu bez zbędnej i szkodliwej martyrologii. Z drugiej jednak strony jednocześnie Monte Cassino służy też utrzymywaniu innych niezdrowych miazmatów charakteru narodowego, wyrażanych sloganami „Poland First to Fight” oraz „Le Polonais passe par tout!”, które obrażają inteligencję utrzymując, że ważniejsza jest sama walka i „przechodzenie wszędzie” niż sens i cel obu tych aktywności. Otóż prawda jest taka, że klasztoru wcale zdobywać nie musieliśmy – bo dowódca II Korpusu miał wybór czy podejmować się zadania uznanego za niemożliwe (tzn. zbyt kosztowne); nie musieliśmy – bo było już po Konferencji w Teheranie i jasnym wyrażeniu stanowiska przez rząd Churchilla w sprawie granic Polski i sytuacji powojennej (z dn. 12 lutego 1944 r.); wreszcie nie musieliśmy – bo Linię Gustawa można było obejść i przełamać inaczej, czego dowiodły działania Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego marszałka Alfonsa Juina. Słowem – walczyliśmy jak to Polacy – o chwałę i honor, czyli o nic.

Tak zresztą nasz udział w zdobywaniu klasztoru był też oceniany przez współczesnych, co może dziś wydawać się dowodem perfidii Zachodu, ale jest po prostu zwykłym objawem tego światowego aksjomatu, że każda pliszka swój ogonek chwali. W piątym tomie pamiętników wojennych Churchilla o Monte Cassino napisane jest m.in. tak: „Rankiem 18 maja miasto Cassino było ostatecznie zdobyte przez 4 dywizję brytyjską, podczas gdy Polacy wywiesili triumfalnie swoją banderę biało-czerwoną nad ruinami klasztoru. Jakkolwiek nie oni pierwsi tam weszli, odznaczyli się wspaniale w tym, co było ich pierwszą bitwą poważniejszą na terenie Włochi”. I tyle. Potem brytyjski premier zdobył się jeszcze na kilka zdawkowych komplementów wobec Polaków i Francuzów za ich udział w kampanii włoskiej. Żadnej więcej „nieśmiertelnej, międzynarodowej chwały” żołnierz II Korpusu nie zdobył – bo światowa polityka takim miodem dla uszu wprawdzie czasem posługuje się w swej propagandzie, ale przecież nie traktuje go poważnie.

Anders faktycznie chwały przysporzył sobie, zresztą czuł, że jest mu ona potrzebna jako temu, który uciekł przed Wehrmachtem ze Związku Sowieckiego w fałszywym przekonaniu, że Armia Czerwona już wojnę przegrała. Faktycznie też, na bazie Monte Cassino zaplecze polityczne generała ukuło po wojnie teorię „hetmanatu”, przywództwa „Zwycięskiego Wodza” na emigracji, w czym celowało zwłaszcza czasopismo „Orzeł Biały”, czy tacy teoretycy, jak np. uzdolniony publicysta Zdzisław Stahl. Faktycznie, ex-GISZ był np. dla Eisenhowera lepszym partnerem do pyknięcia sobie fotki na użytek Polonii przed wyborami prezydenckimi – bo i nie stał za nim krępujący „legalizm”, a i zdolności polityczne były godne oficera jazdy, a nie narodowego lidera. Słowem z tego, że sobie ów wytykany przez gen. Sosnkowskiego „biały pióropusz” Anders uwił – nic pożytecznego dla Polski nie wynikało.

Oczywiście sam Anders obronił się w polskiej świadomości. Przysłużyli mu się komuniści czyniąc z jego „powrotu na białym koniu” synonim końca swej władzy w Polsce, pomogła dancingowa nuta „Czerwonych maków”, wreszcie piękna i nobliwa wdowa, będąca już w III RP depozytariuszką pamięci po generale. Również białe mury klasztoru, spartański cmentarz u jego stóp, czy książka Wańkowicza zbudowały dowódcy II Korpusu pomnik, którego burzyć rzecz jasna nie ma sensu. Charyzma generała była zresztą niezaprzeczalna, skoro ulegały jej takie osoby jak o. Bocheński, piszący w swym wywiadzie-rzece: „Anders to dużej klasy, twardy dowódca. (…) Muszę powiedzieć, że z ludzi, których poznałem we Włoszech najbardziej mi zaimponował generał Anders. (…) Jako dowódca. Proszę sobie wyobrazić, że on potrafił w czasie bitwy spać. Był bardzo ceniony przez żołnierzyii”. Zakonnik posunął się zresztą tak daleko, że niedwuznacznie sugerował – ale bynajmniej nie potępiał uleganie przez Andersa zwyczajom wyższych brytyjskich dowódców, jak posiadanie haremu, organizację orgii i biesiadny, wielkopański styl władzy na Korpusem. Ciekawsze jest jednak co o. Bocheński napisał o samej bitwie: „Monte Cassino to była zresztą tania bitwa. Każda śmierć jest bolesna, ale co to jest tysiąc ludzi wobec strat w Warszawie. Jak dzieci w roku 2100 uczyły się będą historii, to z całej II wojny światowej zostaną tylko Monte Cassino i Powstanie Warszawskie, na jednej płaszczyźnie. Pod względem strategicznym bitwa była dość nieciekawa – użycie korpusu tak jak batalionu, czysto taktyczneiii”.

Ano właśnie, Monte Cassino choćby ze względu na skalę strat i fakt, że było operacją wojskową, a nie politycznie motywowanym eksperymentem na żywej, cywilnej tkance miasta – ma bez wątpienia wyższość na powstaniem anty-warszawskim. Nie oznacza to jednak, że bitwa ta miała więcej sensu, jest więc tym dziwniejsze, że stoczono ją pod dowództwem generała, który potem tak surowo potępił ruchawkę w stolicy.

Powtórzmy – fakt bankructwa polityki polskiej opartej na wiarę w sojuszników zachodnich był w maju 1944 r. oczywisty. Było już po konferencji moskiewskiej w październiku 1943 r., po Teheranie, a także po wkroczeniu Armii Czerwonej na przedwojenne terytorium II Rzeczypospolitej, do czego doszło 3/4 stycznia 1944 r. 8 dni później rząd sowiecki jasno wskazał jak traktuje ziemie przyłączone do swego państwa na podstawie „referendów” z 1939 r. 16 stycznia przedstawiając swój projekt odpowiedzi na deklarację Stalina – Churchill brutalnie wskazuje, że rząd JKM uważa za przyszłą „linię demarkacyjną” między Polską a ZSSR linię Curzona ze Lwowem po stronie sowieckiej, a przy okazji żąda rekonstrukcji gabinetu Mikołajczyka i uznaje prawo RKKA do organizowania na swoją modłę porządku na zapleczu frontu. Niestety, było już po meczbolu i tylko nam się wydawało, że gra jeszcze trwa. Inaczej mówiąc sytuacja wyglądała niczym w polskiej ekstraklasie piłkarskiej – niby jeszcze jakieś rozgrywki trwały, ale było już po spotkaniu prezesów klubów i układ tabeli został ustalony.

Czy wobec tego należało złożyć zabawki, bawić się w bunty, o których opowiadano w kantynach II Korpusu i które ponoć chodziły po głowach polskim dowódcom? Oczywiście nie, bowiem to również niczego by nie dało, utrudniając jedynie demobilizację i powojenne życie kombatantów. Z drugiej strony może jednak skłoniłoby to jeszcze więcej z nich do powrotu do kraju, zamiast bezcelowego i jałowego trwania na emigracji. Tak czy siak jednak opcja pro-zachodnia poniosła klęskę i była to tylko jedna z wielu porażek wynikających z faktu, że kolejne rządy polskie nie umiały wykorzystać znakomitej możliwości wynikającej z stnienia w tej wojnie dwóch ośrodków alianckich – waszyngtońsko-londynskiego i moskiewskiego. Ślepe trzymanie się tej pierwszej opcji, będącej dla Polski w istocie sojuszem egzotycznym i odrzucanie możliwości porozumienia z Sowietami (mimo cząstkowych sukcesów gen. Sikorskiego) – zaprowadziło sprawę polski w ślepy zaułek. I że sobie na jego końcu, przed samą ścianą urządziliśmy narodowe fajerwerki pt. „zdobywamy Monte Cassino” – to już naprawdę niczego zmienić nie mogło.

Polityki (w tym zwłaszcza wojen) – nie prowadzi się bowiem dla chwały, uznania świata czy potomnych, ani dla takich abstraktów jak „honor”. Jej celem jest przetrwanie, zwiększanie siły własnej, a więc i nie rozpraszanie się na takie pokazówki. Nawet najładniejszej taktycznie. Jeśli bowiem PR tego wymaga, amunicję zawsze można znaleźć. Czesi mając jedną spacyfikowaną wieś nadali jej większy światowy rozgłos, niż my całej wygnanej i spalonej Zamojszczyźnie… Dobrze więc, że chociaż raz świętujemy wygraną bitwę, a nie jakieś poronioną klęskę zwaną „moralnym zwycięstwem”. Ale od pytań o jej sens – i udzielania surowych odpowiedzi, bynajmniej nas to nie zwalnia.

Konrad Rękas

iCyt. za: Stanisław Cat-Mackiewicz, „Zielone oczy”, Warszawa 1958 r., str. 207

ii„Między logiką a wiarą. Z Józefem M. Bocheńskim rozmawia Jan Parys”, Montricher 1992, str. 293

iiiop. cit. str. 290

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “„Czy widzisz te gruzy…””

  1. Jak trafnie zauważył w swoich wspomnieniach Otto Skorzeny: „mity z wolna stają się rzeczywistością, a prawda ludzi denerwuje”. Nie inaczej jest w przypadku naszego mitu narodowego o „zdobyciu Monte Cassino”. Przede wszystkim nie powinno się mówić o „zdobyciu Monte Cassino”, co raczej o „zajęciu Monte Cassino”, ponieważ pozycja ta została opuszczona przez obrońców i nie miało to związku z ostatnim szturmem. Taka jest po prostu prawda. Dokładna chronologia wydarzeń jest znana i nie ulega wątpliwości. Prawdą jest tez oczywiście bezprzykładny heroizm naszych żołnierzy wysłanych, nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni, na bezsensowną krwawą łaźnię wskutek nieodpowiedzialności i próżnych ambicji niektórych dowódców. W zasadzie obecnie większość historyków (ale nie histeryków) zgodnie przyjmuje, że bezpośrednią przyczyną decyzji o opuszczeniu przez Niemców pozycji Monte Cassino było jej oskrzydlenie przez oddziały Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego pod dowództwem gen. A. Juina, które działały na prawym skrzydle (patrząc od strony niemieckiej) 5 Armii gen. Clarka. Nawiasem mówiąc, oddziały te składały się w przeważającej części z murzyńskich żołnierzy pochodzących z gór Atlasu we francuskich koloniach w Afryce Północnej (co było nie bez znaczenia ze względu na wyjątkowo ciężkie górskie warunki, w jakich przyszło im walczyć) pod dowództwem francuskich oficerów. Podobno Juin już w październiku pod Neapolem przekonywał gen. Clarka do planu oskrzydlenia Niemców na równinie Liri i masywie Monte Cassino. Uważał, że bezpośredni atak na te pozycje nie zakończy się sukcesem i przyniesie jedynie zbędne ofiary. Jednak Clark podobno nie zwracał większej uwagi na te słowa. Dalej – ogólnie wiadomo jak było. Dopiero w maju, po bezskutecznych atakach, alianci zdecydowali się na obejście niemieckich pozycji. Oddziały północnoafrykańskie z Korpusu Francuskiego przebyły pasmo Aurunci po drugiej stronie doliny rzeki Liri i znalazły się na wyżej położonych terenach (zresztą rabując, gwałcąc i mordując ludność cywilną, kobiety, dzieci, starców), co pozbawiło sensu dalsze utrzymywanie przez Niemców pozycji na Linii Gustawa. Niemcy wycofali się doliną na północ, dlatego nasze oddziały podczas ostatniego szturmu nie napotkały na opór, jedynie na ciężko rannych pod opieką medyków. No i całe szczęście dla naszych żołnierzy! Ciekawe są wspomnienia na ten temat w pamiętnikach dowodzącego niemieckimi wojskami na tym TDW feldmarszałka Alberta Kasselringa („Żołnierz do końca”, Bellona 1996). Za kluczowe również uznaje natarcie FEC (Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego). Nie będę przepisywał tu książki, która zresztą też warta jest polecenia, przytoczę natomiast kilka zdań: „… Przywykłe do walk górskich oddziały FEC miały więc wolną drogę. Podczas gdy na prawym skrzydle (patrząc od strony niemieckiej) sytuacja XIV Korpusu Pancernego stawała sie coraz bardziej niekorzystna, na lewym skrzydle i w rejonie działań LI Korpusu Górskiego stopniowo doszło do walk pozycyjnych (tu należała pozycja Monte Casino); 1 Dywizja Strzelców Spadochronowych w ogóle nie chciała dopuścić myśli o oddaniu 'swojego’ Monte Cassino. Aby zachować styk z XIV Korpusem Pancernym musiałem 18 maja osobiście wydać krnąbrnej 1 Dywizji Strzelców Spadochronowych rozkaz wycofania się; oto przykład skutków zbyt silnych osobowości w roli podwładnych /…/ w celu zapewnienia styczności z sąsiadem, XIV Korpus Pancerny musiał dłużej, niż wymagała tego sytuacja taktyczna, trwać na pośrednich pozycjach” [źródło: Albert Kesselring, Żołnierz do końca, Bellona 1996, str.282]. Wygląda na to, że niemieccy spadochroniarze wcale nie chcieli opuścić ruin klasztoru, czując się tam bardzo pewnie… Nasi żołnierze, którzy przeżyli prawdziwą rzeź podczas wcześniejszych ataków, mieli wielkie szczęście, że wskutek oskrzydlenia pozycji Monte Cassino przez oddziały francuskie, niemieccy spadochroniarze dostali rozkaz wycofania się z zajmowanych pozycji, oczywiście także opuszczenia ruin klasztoru, bo w przeciwnym razie bezskuteczne frontalne ataki na wzgórze nadal by trwały, a ich finał byłby dla nas coraz bardziej tragiczny. Bez wątpienia nasi żołnierze wykazali się po raz kolejny wielką odwagą i bohaterstwem. Ale gwoli sprawiedliwości, choć może nie wszystkim sie to spodoba – niemieccy spadochroniarze oraz strzelcy górscy – też. Waldemar Łysiak nazwał to zresztą, choć nie jestem pewien, czy to sam wymyślił – „Germańskimi Termopilami’. Co do wysokich strat, mogą być powodem do dumy jedynie dla głupców. Tak przy okazji jest jeszcze kwestia „zwycięskiej” defilady w Rzymie… Jak wiadomo amerykański gen. Clark nie zaprosił Polaków do udziału. Zresztą to w ogóle kontrowersyjna postać. Po przełamaniu Linii Gustawa podjął samowolną decyzję o marszu na Rzym, który zresztą zajął, zamiast zamknięcia w kotle 10 armii, przez co umożliwił ucieczkę większości niemieckich jednostek za Tybr. Są także mało znane 'ciekawostki’, dotyczące „bitwy o Monte Cassino”, jak zaproponowanie przed bitwą aliantom przez feldmarszałka Kesselringa utworzenia 'strefy zdemilitaryzowanej’ wokół klasztoru, aby go ochronić przed zniszczeniem, co zostało przyjęte, w związku z czym na terenie klasztoru nie stacjonowały żadne niemieckie wojska do momentu jego niczym nieuzasadnionego, całkowitego zburzeniu przez amerykańskie lotnictwo, choć był jednym z najcenniejszych zabytków europejskiej kultury… Także fakt wcześniejszego wywiezienia przez Niemców w uzgodnieniu z mnichami zabytków ze zbiorów opactwa do Watykanu, jedynie dzięki czemu zostały uratowane przed zniszczeniem.

  2. To najpewniej była odpowiedź na Lenino – tam Polacy pokazali, że potrafią umierać dla rządu w Moskwie, wypadało pokazać, że rząd z Londynu nie jest gorszy…

  3. @mmm777 -> fakt, bitwa pod Lenino była wielką rzezią, gdzie źle wyposażeni i źle wyszkoleni żołnierze chaotycznie atakowali, często wprost szli tzw. tyralierami jak w XIXw. na gniazda niemieckich karabinów maszynowych, które kosiły ich setkami. Straty 1DP sięgnęły około 25% stanów wyjściowych i były procentowo wyższe niż straty II Korpusu w walkach o Monte Cassino.

  4. Komentuję wątek o o. Bocheńskim OP; jego ocenę gen. Andersa czy stylu prowadzenia się (sugestia haremu i orgii to jak sądzę lekka przesada, licencja poetica autora tekstu). Zawsze intrygowała mnie etyka o. Bocheńskiego. Odróżniał on ostro moralność, etykę, bogobojność i mądrość. 1/ moralność – to nakazy i zakazy (normy czyli nie-zdania w sensie logicznym) znane każdemu spontanicznie, bez uzasadnienia, celu i wyboru, obowiązują bo obowiązują (tzw. sumienie) np. rozkaz „nie podrzynaj matce gardła” nie może być uzasadniony, jak ktoś go nie rozumie, to etyka mu na nic; 2/ etyka – to metamoralność, uzasadnia nakazy i zakazy, jest nauką, zawiera zdania w sensie logicznym, to ją osobiście wybieramy np. stoicka, chrześcijańska, buddyjska; 3/ mądrość – technologia dobrego życia; zakłada cel np. „warto żyć dobrze” w czym jest niepodobna (bo cel się wybiera) i podobna do moralności (nie da się go uzasadnić) a cała reszta to nauka (zdania w sensie logicznym, uzyskane na drodze najczęściej empirycznej) jak to zrobić, żeby tak żyć, w tym jest całkowicie podobna do etyki). 4/ bogobojność: „nie obrażaj Boga” (norma, czyli moralność, nie zdanie), ma dwie odmiany: 4.1 b. strachu – jest rodzajem mądrości, to technologia dobrego życia (doczesnego, pozagrobowego lub obu naraz jak np. w chrześcijaństwie): nie obrażaj Boga, aby dobrze żyć, wyraźny jest cel, który wybieram (dobre życie), czego nie ma w moralności a jest w etyce, i technologia jego osiągania (unikanie obrazy boskiej) znowu etyka 4.2 b. miłości: nie obrażaj Tego, kogo kochasz; jest jak widać moralnością, a nie etyką, bo nie obrażanie Boga jest tu normą i przeżyciem emocjonalnym, nie da się go uzasadnić (miłości się nie uzasadnia, ani w sensie cnoty teologalnej ani w sensie zwykłego uczucia, pytanie dlaczego kochasz nie ma sensu), nie wyborem, nie da się racjonalizować, jest bo jest (etyką); jednak ponieważ zasada jest treściowo taka sama (nie obrażaj Boga) b. miłości jest również technologią dobrego życia, czyli mądrością. Jest to ciekawe w kontekście tego, że tomiści, profesorowie teologii moralnej, nie są wstanie dojść do porozumienia co do tego, co jest przedmiotem poszczególnych czynów moralnych a więc w kwestii zupełnie podstawowej. Co ciekawe uzasadnienie dobra/zła czynów u samego Tomasza jest przeważnie utylitarne (przez dobre i złe konsekwencje), choć uważany jest za typowego deontonomistę etycznego. Żeby rzecz bardziej skomplikować z neurobiologii wyborów moralnych wiemy, że najbardziej racjonalna jest właśnie etyka utylitarna (największe zaangażowanie kory nowej występuje przy rozwiązywaniu dylematów utylitarnych). Kantowska etyka obowiązku – o dziwo – pokazuje zwiększoną aktywność ośrodków emocji w mózgu: etyka obowiązku jest etyką emocji a nie rozumu! Raczej Hume niż Kant. Jest to kolejny gwóźdź do trumny kantyzmu. Kognitywistyka bardzo dobrze uzasadnia, czemu tak jest, tj. czemu rozum nie może uzasadnić sumienia i moralności. Emocje są filogenetycznie wcześniejsze od rozumu, którego pojawienie się poprzedza swoista normatywność protojęzyka i zjawisko tzw. symulowania kognitywnego. Moralność jest wcześniejsza jest od etyki, ponieważ istnieje już zanim pojawia się rozum (są silne przesłanki aby również samą jaźń wiązać z emocjami a nie racjonalnym cogito). Stąd jest bezpośrednie, nieredukowalne do czegoś innego poznanie wartości w koncepcji Bocheńskiego, unikającego tradycyjnych trudności tomistów, którzy w tym wypadku okazują się anachroniczni. Nie dotrzymują kroku nauce nadal opierając się na intuicyjnym i czysto spekulatywnym pojmowaniu abstrakcji z danych zmysłowych. Mimo, że teoretycznie każdy ma dostęp to takich samych danych i abstrakcja u każdego przebiega tak samo, etyczne wyniki abstrakcji są u każdego różne, wliczając w to dyplomowanych moralistów.

  5. Panie Włodzimierzu, jest przypis, proszę zerknąć jak to o. Bocheński ujmuje, podkreślając, że Anders naśladował angielskich generałów w ich zwyczajach przyniesionych z kampanii afrykańskiej, po czym opisują te zwyczaje.

  6. Znam ten wywiad na pamięć. „Dywany, piękne kobiety”. Można odnieść wrażenie, ale jest to tylko wrażenie (sugestia). II Korpus jako burdel wojskowy to daleko idąca teza. Fakt, że to samo pisał Bocheński o wojnie w 1920 roku. Wyśmiewał mianowicie posądzanie żołnierzy o gwałty, stwierdzeniem, że żołnierz nie musiał nikogo gwałcić, bo kobiety same chętnie się oddawały: „wiem to z własnego przyjemnego doświadczenia”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *