Do czego służy partia?

Do czego bowiem w zasadzie służyć ma partia polityczna? Ha, nawet sympatycy współczesnych ugrupowań muszą przecierać oczy widząc plakaty zapraszające na przedwojenne wiece z podkreślonym jak byk: „wstęp płatny”. Jak to, to kiedyś za wysłuchanie przemówienia trzeba było zapłacić?? Toż dziś partyjniacy, zwłaszcza z partii in statu nascendi, modlą się o frekwencję, dzwonią po dawno zapomnianych znajomych i błagają dalekich krewnych, żeby wpadli. A tych kilku showmenów, którzy zapełniają sale – funkcjonuje na zasadzie cichej umowy z widzami: występujący zapewnią słuchaczom darmową rozrywkę, ci może kupią sobie jakąś książkę, czy gazetkę, a czy zagłosują – to się zobaczy, o zapisywaniu się gdzieś zaś przeważnie nawet mowy nie ma! I kto wie zresztą, czy nie jest to postawa najracjonalniejsza…

Dwadzieścia parę lat współczesnego systemu partyjnego w Polsce to okres poszukiwania przez partie członków, a przez członków – jakiegoś zajęcia. Nie tylko w sensie pracy załatwianej na drodze kapitalizmu politycznego (choć to także, a może przede wszystkim), ale również czegoś do roboty, np. w okresie pozostawania w opozycji. Co konkretnie ma robić taki za przeproszeniem członek? Wieczernicę patriotyczną (to na prawicy)? No dobra, ale ile tych rocznic jest w ciągu roku… Zbiórkę książek dla Kresów? Już mają całkiem niezłe biblioteczki…. Zbiórkę dla tutejszych sierotek czy zwierzątek (to drugie raczej na lewicy)? Potrzeba mnóstwo papierkowej roboty przy zezwoleniach, zresztą czasem jakby się sami członkowie zrzucili, a jeszcze mieli jakiegoś posła, żeby dosypał, to pójdzie szybciej, a efekt nawet większy. Nawet rajdy, choćby rowerowe i spływy kajakowe jakoś nie mogą zabić nudy i zagubienia nieszczęśników, którzy zdecydowali się czynnie wyrazić swoje poparcie dla danej organizacji. Z jednej strony odczuwają oni bowiem natrętny imperatyw „żeby coś robić”. Wychodzą z zebrań, nie bardzo wiadomo po co zwoływanych i kręcą głowami mrucząc „nie, nic się nie dzieje! Do pracy trzeba się brać! Robić coś trzeba!” – ale co takiego miałoby to być, nie wiedzą.

I mają rację. Współczesne partie nie są bowiem stworzone do czegokolwiek, poza stanowieniem wypełnienia dla jakiegoś szyldu. Ten zaś czasem jest przywiązany do jednego lidera, czasem jest czymś trwalszym, jednak jest bytem w sumie niezależnym od przypisanych mu członków. Ci zaś to rodzaj notesu telefonicznego w częściach i na nóżkach, służącego do obsadzania dostępnych akurat etatów – i zapewniania liderom kolejnych głosów. Jest to tak banalne, że aż dziw, że trzeba to przypominać – skoro dokładnie takie zdanie o partiach ma niegłosująca większość, która tylko niepotrzebnie uważa to zjawisko za coś w oczywisty sposób złego.

Partie nie mają dziś innej racji bytu niż uczestniczenie w wyborach, a członkowie służą przeważnie do akcji wyborczej, choć w wielu zadaniach niepotrzebnie namnożonych przez system, w rodzaju zbiórki podpisów, czy przy propagandzie – są coraz częściej zastępowani przez profesjonalistów wynajmowanych przez samych kandydatów, względnie zebranych z ich kręgów znajomych. Na tym tle Ruch Narodowy o tyle prezentuje się interesująco, że w nim presja „no to coś róbmy” jest bodaj większa niż w innych ugrupowaniach. Stąd skłonność do maszerowania, koncerty, jakieś odczyty, murale. Np. lubelscy „Sokoli”, dziś sympatycznie zaangażowani w Ruch, gdy się jeszcze nikomu o RN nie śniło stawiali pod szkołami ściankę wspinaczkową i sprawiali dzieciakom frajdę, co bystrzejsze z nich wyłapując do swej organizacji.

Co ciekawe, właśnie tak aktywność wydaje się niektórych Kolegów drażnić. „To niepoważne jakieś takie… tak się dorosłe ugrupowania nie zachowują!” – piszą. Ha, może to i prawda, może rozproszonej na wiele aktywności nie starczy „maszerującym” na dorosłą politykę. Może ciężar pokiełbaszonej quasi-ideologii Ruchu, ten groch z kapustą, Wielka Polska z Wyklętymi, Wilno i Lwów z Międzymorzem, zerkanie na Europarlament z niespełnioną miłością do Waszyngtonu – przytłoczą w końcu to środowisko aż nadto widocznymi sprzecznościami, doprowadzając do rozpadu. Wszystko to możliwe – ale nie bardzo rozumiem jaką alternatywę, jaki pomysł na znalezienie zajęcia dla członków Ruchu mają niektórzy jego krytycy? Entryzm do składu establishmentu? Ale to ścieżka indywidualna, dwa – co najwyżej pozwalająca się osobiście odkuć, trzy – bez gwarancji trwałości. Nie ma bowiem jakichś oczywistych znamion ustabilizowania obecnego systemu partyjnego w Polsce, w tym zwłaszcza przetrwania (zwłaszcza u władzy) obecnej partii rządzącej w niezmienionym kształcie. A entryzm do establishmentowej opozycji to już w ogóle jakieś political-fiction bez cienia sensu.

Wiemy co Ruch mówi i robi źle. Możemy się domyślać intencji jego liderów (zwłaszcza niektórych, co to już w „dorosłych partiach” byli). Błędy popełnione 11 listopada i po Marszu zostały już wyraźnie wypunktowane. Może jednym z pominiętych lub źle interpretowanych był fakt, że organizatorzy manifestacji mieli wbrew pozorom niegłupi pomysł dotyczący ochrony Marszu – powierzyli ją bowiem w znacznej mierze elementom potencjalnie najbardziej wywrotowym, czyli tak dziś krytykowanym szalikowcom. Koncept, by ludzie ze skłonnością do agresji, a jednocześnie kierowania innymi zostali Strażą Marszu był całkiem niezły – zamiast rozrabiać Strażnicy zgodnie ze starą psychologiczną zasadą, poczuwszy się prawie jak policja, zaczęli przeszkadzać w rozrabianiu innym. Pewne nieporozumienia w tym zakresie (np. nazbyt rozrywkowe podejście niektórych do wycieczki do Warszawy) wydawały się ukrócone już w zarodku. Ciekawym wbrew pozorom pozostaje więc czy policja zatrzymała właściwego podejrzano w sprawie zajść pod ambasadą. O ile się bowiem nie mylę, to właśnie kibice z Radomska mieli stanowić Straż Marszu na tym odcinku. Jeśli więc to Kamil Z. faktycznie podpalał – to mamy do czynienia z podwójną porażką Marszu. Jeśli zaś zatrzymano niewinnego, który w dodatku prawidłowo wykonywał swe obowiązki ochrony – to jest to podwójna wpadka organów ścigania. Cóż, przekonamy się.

Ani jednak sam pomysł organizowania mniejszości (choćby i kibiców), ani znajdowanie członkom i sympatykom dodatkowych zajęć nie są wcale z gruntu złe, choć faktycznie, odstają od dzisiejszej partyjnej rzeczywistości. Ta bowiem jest taka, że co by partie nie robiły między wyborami – to i tak sprawdzają się w dniu, kiedy ludzie wrzucają kartki do urn. I skreślanie dziś RN ma taki sens, jak wróżenie mu, że za dwa lata będzie rządził w Warszawie, a za pięć w Wilnie.

Problemem Ruchu, podobnie zresztą jak i Solidarnej Polski, czy Godziny dla Polski (bo już w znacznie mniejszym stopniu Twojego Ruchu, czy nawet Nowej Prawicy) jest brak pomysłu na odwołanie się do konkretnej grupy społecznej, konkretnej ludzkiej potrzeby czy interesu. To zaś oznacza nieistnienie bazy wyborczej zdolnej zafunkcjonować przy okazji wyborów o przeciętnej frekwencji. I bez urazy dla uczestniczących w dyskusjach Kolegów – tak tych krytykujących Ruch, jak i tych zapalczywie go broniących, jak i sympatyzujących z innymi formacjami, pomysłu takiego poza głównym nurtem partyjnym nie ma na razie nikt. Komu się uda – to trochę jak wróżenie z fusów, nie wiadomo zresztą, czy powiedzie się komukolwiek z wymienionych. Nawet jednak jeśli tak i ktoś doszlusuje do pożal się Boże pierwszej ligi – to przecież sam „sukces wyborczy” nie da bynajmniej odpowiedzi na tytułowe pytanie. Bo może takowa w ogóle nie istnieje…?

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 1 Average: 4]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *