Engelgard (rec.): Żydzi Szczepana Twardocha

Czytam właśnie powieść Szczepana Twardocha „Król”. Typowa postmoderna osadzona w realiach Warszawy 1937 roku. Bohaterem jest żydowski bokser Jakub Szapiro, który w pojedynku pokonuje polskiego zawodnika, działacza ONR Andrzeja Ziembińskiego, co w wielu opiniotwórczych kręgach już jest atutem książki. Jednak sama fabuła (przetkana obsesyjnie seksem, przemocą, wulgaryzmami, narkotykami, itp.) nie jest jednoznaczna, bo pokazuje także degrengoladę społeczności żydowskiej.

W tle jest sanacja i Bolesław Piasecki, przygotowujący „noc św. Bartłomieja”, czyli zamach stanu, który miał polegać na wyrżnięciu elity lewicowej i sanacyjnej (jak wiadomo pogłoski o tym były kłamstwem i prowokacją). Autor przyjmuje jednak to za punkt wyjścia dla intrygi. Przytacza nawet dialog między marszałkiem Edwardem Rydzem-Śmigłym a Adamem Kocem, kiedy omawiają szczegóły planu. „Mokrą robotę” mają wykonać chłopcy Piaseckiego (bepiści).

W pewnym momencie na kartach książki pojawia się sam Bolesław Piasecki, negocjuje z żydowskim gangsterem i mordercą, królem Kercelaka – Januszem Radziwiłłkiem, byłym bojowcem PPS (odpowiednik Tata-Tasiemnki, pseudonim Łukasza Siemiatkowskiego). Rozmowa ma dotyczyć niby wypuszczenia na wolność dziennikarza „ABC”, którego Żydzi porwali i od razu zabili za pisanie antysemickich artykułów, ale Piaseckiego interesuje coś innego – neutralizacja żydowskiej ulicy w czasie planowanej „nocy św. Bartłomieja”.

Oto fragment powieści:

„Radziwiłek jadł pączka i pił kawę. Był sam i w galowym mundurze oficera Związku Strzeleckiego, w pasie z koalicyjką, w bryczesach i w lśniących, wysokich butach, gdyż uznał, że sprawy, które ma do załatwienia, dobrze wspomóc autorytetem munduru. Przy stoliku w drugim kącie ciasnej salki siedział Tiutczew, odwrócony bokiem, jakby wcale tu razem z Radziwiłkiem nie przyszedł, nie jadł, nie pił i rozmyślał tylko, czy będzie strzelanie.

Kiedy weszli Piasecki z Ziembińskim, Radziwiłek nie podniósł się z miejsca, niegrzecznym gestem wskazując Piaseckiemu krzesło. Tiutczew czekał.

– Bolesław Piasecki jestem. Ale ręki panu nie podam – zaczął gość i usiadł.

– Siada tu, panie Piasecki, mnie nie pańskie uściski są potrzebne – żachnął się Radziwiłek całkiem poprawną polszczyzną, jakże inną od łamanej, jaką posługiwał się w naszym towarzystwie. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Piasecki zamówił tylko kawę. Z pogardą patrzył, jak Radziwiłek zamawia trzeciego pączka z nadzieniem różanym i je go ze smakiem, za to zupełnie bez manier.

– No i? – zapytał w końcu.

Doktor zdmuchnął okruszki z rękawa mundurowej bluzy.

– Mam tego łajdaka – odparł. – I mogę go ukarać za te paskudztwa, które wypisywał w tej waszej gazecie, albo mogę go wam oddać z powrotem.

– Nie chcemy go z powrotem. Do niczego naszej sprawie ten kaleka alkoholik nie jest potrzebny. Ludzki balast.

Radziwiłek zamyślił się chwilę i popatrzył na faszystę z uznaniem, jakie żywi się przez chwilę dla przeciwnika tyleż odrażającego, co wytrawnego.

– A jednak spotykasz się pan ze mną – powiedział w końcu.

Piasecki uśmiechnął się szeroko. Radziwiłek przyglądał mu się i powoli zaczynał rozumieć, że gówniarza nie powinien lekceważyć.

– Ukarz go pan – powiedział. – Brutalnie. Ale tak, żeby to spadło na Kaplicę.

Radziwiłek wzniósł oczy ku niebu. Z którego jakby mu spadł ten młody faszysta.

– A co w zamian będę za to miał, panie Piasecki?

– Dużo się w Polsce zmieni niedługo. A pan sobie zajmiesz miejsce Kaplicy i będziesz miał naszą sympatię, kiedy już w Polsce się dużo, ale to naprawdę dużo zmieni. I wiesz pan, ci, którzy Kaplicę chronili do tej pory, różne Sławki i inni tacy, już go nie ochronią.

– Ale pan wiesz, że ja jestem Żyd, prawda? – zapytał poważnie Radziwiłek, strząsając okruszki z gorsu oficerskiego munduru.

– W nowej Polsce, dobry człowieku, to może się tak zdarzyć, że o tym, kto jest Żyd, a kto nie jest, decydował będę ja – uśmiechnął się Piasecki, z pewnością siebie, której bezczelność imponowała nawet Radziwiłkowi.

– Kiedy? – zapytał po prostu Doktor, ignorując obraźliwego „dobrego człowieka”.

– Za kilka dni. Ósmego października”.

Kaplica ląduje w Berezie, ale dzielni Żydzi, stosując szantaż i podstęp, doprowadzają do jego zwolnienia i ujawniają premierowi Felicjanowi Sławoj-Składkowskiemu plan zamachu, następuje zwrot akcji i w Berezie lądują bepisci. Piękne zakończenie – można rzec, i pewnie bardzo będzie podobać się wielu kręgom. Także to, że polska elita sanacyjna i narodowcy z ABC i Falangi pokazani są jako skończone łajdaki, pijacy, mordercy i maniacy seksualni.

Ba, już nawet stacja Canal Plus wykupiła prawa do ekranizacji powieści. Autor może liczyć na zaszczyty. Przyznać jednak trzeba, że sam Piasecki został sportretowany w miarę oględnie. Pewnym szokiem dla czytelnika będzie też obraz Warszawy, zatęchłego, śmierdzącego miasta, pełnego mrocznych zaułków – a w nich historii wypełnionych zbrodnią i występkiem. Częściowo jest to prawdziwe, ale nie do końca – Warszawę nazywano „Paryżem Wschodu”, ale na to miano zasługiwała tylko część miasta, reszta była bliska temu, jak ją opisuje Twardoch.

Jan Engelgard

za: prawica.net

Click to rate this post!
[Total: 2 Average: 4.5]
Facebook

1 thought on “Engelgard (rec.): Żydzi Szczepana Twardocha”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *