Fakty i mity kryzysu demograficznego

Najprostszym sposobem na zwiększenie rozrodczości byłoby wyrzucenie biologii z programów szkolnych, a najlepiej w ogóle pozostawienie ludzi w stanie analfabetyzmu i wmawianie im, że dzieci przynoszą bociany.

Polemika z tekstem Karola Kilijanka pt. „Błędne założenia, błędne wnioski: tzw. polityka prorodzinna”

Na tekst Karola Kilijanka prawdopodobnie nie zwróciłabym większej uwagi, gdyby nie fakt, że od kilku tygodni uczestniczę w dyskusji, toczącej się na kilku portalach i na Facebooku, na temat „kwestii kobiecej”. W dyskusji tej, niestety, padają prawie wyłącznie religijne i pseudo-empiryczne argumenty, brakuje w niej natomiast racjonalnego spojrzenia na rzeczywistość. Niestety, tekst Kilijanka dokładnie wpisuje się w tę właśnie manierę wielu dyskutantów przedstawiających się jako „prawicowi” i „katoliccy”. W swoim tekście posługuje się kilkoma figurami retorycznymi, które notorycznie pojawiają się w konserwatywnej publicystyce, a które zamiast wyjaśniać „zaczarowują rzeczywistość”.

Główne tezy Kilijanka są następujące: Autor wskazuje na problem kryzysu demograficznego, który jest faktem. Przedstawia i krytykuje pomysł państwa polskiego na przezwyciężenie tego kryzysu, czyli przyznawanie zasiłków na dziecko. Kilijanek uważa, że przyczyną obniżającej się dzietności nie są problemy materialne ludności, lecz kwestie duchowe. Jego zdaniem, problem demograficzny może zostać rozwiązany poprzez odnowienie duchowe, dzięki któremu „skromne, ciche i czyste” kobiety zaczną rodzić więcej dzieci.

Przyjrzyjmy się teraz bliżej jego tezom. Kilijanek słusznie wskazuje, że wzrost dobrobytu nie idzie w parze ze wzrostem dzietności, tylko dokładnie odwrotnie – obniża ją. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruje w „ideologii, która zamyka łona”, czyli w szalejącym materializmie, wygodnictwie i indywidualizmie. Ta „panująca ideologia ubezpładnia Polki”. I dalej: „Zaczęło się od upadku ducha i tylko na jego podniesieniu może się to zakończyć. Nawet mając w perspektywie pomoc finansową, małżeństwo nie zdecyduje się na kolejne dzieci, bo to nie jest modne, bo to przeszkadza w tzw. spełnieniu się, bo kobieta stanie się kurą domową” (na marginesie można zadać pytanie, czy upadek ducha nie przejawia się także w upadku języka, bo czy ideologia może kogokolwiek „ubezpładniać”? (sic!)). Środkiem zaradczym ma być „siła Kościoła, wycofanie się państwa ze sfery rodzinnej i powrót do wartości chrześcijańskich w życiu społecznym”, „silna rodzina pod władzą ojca, z którego należy zdjąć chomąto podatkowe” oraz „skromna, cicha i czysta kobieta, która zobaczy, że jej wartość to nie obnażone przesadnym dekoltem piersi i powabny makijaż, ale wianuszek dzieci dookoła jej nóg”.

Kilijanek bez wątpienia rysuje uproszczony, wręcz sprymitywizowany obraz współczesnego społeczeństwa. Posiadam w kręgu swoich znajomych wiele bezdzietnych kobiet i żadna z nich ani nie afiszuje się „przesadnym dekoltem”, ani nie charakteryzuje się szczególnie wybujałym materializmem. Przyczyny bezdzietności leżą dużo głębiej – dostrzeżenie ich oraz zrozumienie i zanalizowanie wymaga jednak kierowania się motywacjami poznawczymi, a te, niestety, są z zasady zbyt słabo rozwinięte u osób posiadających silne motywacje ideologiczne (motywacje ideologiczne w znaczeniu socjocybernetycznym obejmują także motywacje religijne).

Na pewno zgadzam się z tezą Autora w tej części, która mówi, że problemów demograficznych nie można sprowadzić do kwestii energetycznych (w pojęciu socjocybernetycznym), czyli finansowych. Nie zgadzam się jednakże z tezą zakładającą, że problem leży wyłącznie na płaszczyźnie duchowej (informacyjnej). Błąd ten popełnia wielu konserwatystów nierozumiejących istoty zjawiska modernizacji ekonomicznej, technicznej i społecznej, która dokonała się w ostatnich stuleciach. Kijanek nie jest tu żadnym wyjątkiem – jego niezrozumienie współczesnego świata nie jest więc niczym wyjątkowym.

Zacznijmy od przypomnienia, że już Malthus dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że postęp techniczny, ekonomiczny i społeczny prowadzi do ograniczenia dzietności. Malthus wskazał, że warstwy bardziej „ucywilizowane” rozmnażają się wolniej od warstw niższych, co stanowi poważny problem dla zapewnienia ciągłego postępu społecznego. A ponieważ był zwolennikiem takiego postępu, proponował, aby poprzez środki eugeniczne ograniczać dzietność warstw niższych. Jak wiemy z historii, jego teorie znalazły licznych zwolenników, i ciągle znajdują.

Kilijanek przyjmuje w punkcie wyjścia dokładnie to samo założenie co Malthus, ale oczywiście proponuje diametralnie inne rozwiązania. Ponieważ postęp społeczny sprowadza wyłącznie do rozbuchanego hedonizmu, środkiem zaradczym ma być zmiana wartości duchowych.

Paradoks polega jednak na tym, że wzrost liczby ludzi ściśle zależy od tegoż właśnie postępu. Wszyscy dobrze wiemy, że 6 miliardów ludzi nie dałoby się wyżywić w ramach struktur gospodarczych z epoki kamienia łupanego lub średniowiecznego społeczeństwa agrarnego. A teraz się da i, moim zdaniem, wbrew współczesnemu maltuzjanizmowi, można wyżywić jeszcze dużo więcej ludzi.

Rzecz jednak w tym, że nowoczesna struktura gospodarcza ściśle powiązana jest nie tylko z rozwojem techniki, ale także i stosunków społecznych. Patriarchalne, hierarchiczne, homogeniczne i statyczne struktury społeczne, które są tak bliskie sercu Karola Kilijanka, były ściśle związane z energetycznym metabolizmem średniowiecznych społeczeństw agrarnych. Biologiczne przetrwanie ludzi zależało od efektywnego wykorzystania ziemi, co wymuszało taką, a nie inną organizację społeczną. Postęp, który dokonał się w nowożytności, w gruncie rzeczy sprowadza się do tego, że człowiek nauczył się pozyskiwać i odpowiednio wykorzystywać nowe źródła energii, co nie tylko służy jego przetrwaniu biologicznemu (energia jałowa i robocza), ale także wyzwoliło ogromne pokłady energii swobodnej, którą może wykorzystywać w różnoraki sposób. I to właśnie ta wyzwolona energia swobodna jest tym, czego współczesny człowiek za żadne skarby nie odda. I oczywiście, wiele osób używa jej na hedonistyczną konsumpcję, ale równie wiele osób rozwija swoje talenty, szuka dostępu do wiedzy, angażuje się społecznie itd.

Zwiększenie indywidualnych zasobów energii swobodnej umożliwia każdemu rozwój „wyższych części duszy” – jedni z tego korzystają lepiej, inni gorzej, ale prawie każdy w naszym kręgu cywilizacyjnym ma większe możliwości np. studiowania filozofii i teologii, niż w tzw. krajach trzeciego świata. Zwiększanie się indywidualnych zasobów energii swobodnej budzi w ludziach „wyższe aspiracje”, co oczywiście przekłada się także na „kulturę rozrodczości”: przestaje ona podlegać wyłącznie czystej biologii, lecz staje się częścią kultury. Jednym słowem: coś za coś.

Czy należy jednak ludzi oskarżać o to, że chcą być istotami bardziej świadomymi i chcą mieć więcej kontroli nad własnym życiem? Przecież najprostszym sposobem na zwiększenie rozrodczości byłoby wyrzucenie biologii z programów szkolnych, a najlepiej w ogóle pozostawienie ludzi w stanie analfabetyzmu i wmawianie im, że dzieci przynoszą bociany. Takie istoty człekokształtne, które nie rozumiałyby związków przyczynowo-skutkowych między stosunkiem płciowym a pojawieniem się dziecka, na pewno nie próbowałyby ograniczać swojej płodności, a co najwyżej mogłyby mordować noworodki jak to czyniono w starożytnej Grecji.

„Wiedza to władza” mawiał F. Bacon. I tak dokładnie jest. Człowiek posiada coraz większą władzę nad samym sobą i dzięki temu może się rozwijać. To samo dotyczy kobiet. Także kobiety, jako byty wolne i rozumne, pragną zwiększać swoją energię swobodną, a tym samym zwiększać kontrolę nad własnym życiem. Niestety, wielu mężczyzn prezentujących się jako „katoliccy konserwatyści” chętnie korzysta z dobrodziejstw postępu (nie słyszę pośród nich żadnych głosów postulujących przywrócenie pańszczyzny czy masowego powrotu na rolę), nie chce ich jednak przyznać kobietom. Wyemancypowany chłop pańszczyźniany, który zrzucił z siebie jarzmo pługa, chce intensywnie korzystać ze swojej energii swobodnej, i to na koszt kobiety, której energią swobodną chce dysponować on sam! A jeśli ona stawia mu opór, to obarcza się ją moralną odpowiedzialnością za wymieranie gatunku. Jakie to perfidne – zajadła feministka rzekłaby: jakie to męskie…

Niestety, większość katolickich antyfeministów nie chce dostrzec, że zdecydowana większość kobiet chce kontrolować swoją rozrodczość nie po to, by cały dzień leżeć na sofie i oglądać swoje paznokcie, tylko dlatego, że chce korzystać ze swojej energii swobodnej na dokładnie tych samych zasadach, co mężczyźni. Część z nich – dokładnie tak jak mężczyźni – spożytkuje swoją energię swobodną na rozrywkę, część na działalność społeczną, ale część będzie rozwijać „wyższe części swojej duszy”. Tak, kobiety nie chcą utonąć w pieluchach, tylko jako osoby wolne i rozumne chcą poznawać i zmieniać świat. A tę właśnie chęć wy mężczyźni świetnie rozumiecie, nieprawdaż?

Jeśli więc mężczyźni chcą, aby kobiety mogły zgodnie ze swoją ludzką naturą rozwijać wszystko to, co także u siebie chcą rozwijać oni sami, niech się zastanowią nad stworzeniem takiej nowoczesnej „kultury rozrodczości”, która pozwoli kobietom w równy sposób korzystać ze swojej energii swobodnej. Jak na razie nie widzę nawet zaczątków takiego myślenia u wielu przedstawicieli płci rzekomo bardziej racjonalnej, co świadczy o faktycznej dominacji u tych osobników motywacji witalnych (pozycji w stadzie, pozycji dla stada) albo ideologicznych (religijnych), a nie poznawczych.

Aby uniknąć możliwych nieporozumień pragnę podkreślić, że rozwój nauki i techniki zmusza nas do refleksji na temat moralnych aspektów ich zastosowania. W kontekście kwestii demograficznej dotyczy to między innymi problemu antykoncepcji. Kościół odrzuca antykoncepcję „sztuczną”, zezwalając na stosowanie tzw. naturalnych metod planowania rodziny. Istnieje jednak grupa radykalnych katolików, która odrzuca stosowanie nawet tych ostatnich metod, uznając, że jakakolwiek kontrola swojej rozrodczości jest już grzechem. Ich zdaniem, grzechem jest stosunek płciowy, którego celem nie jest spłodzenie dziecka. Jeśli więc małżonkowie podejmują współżycie mając pełną świadomość tego, że odbywa się ono w czasie tzw. dni niepłodnych, grzeszą. Nie zamierzam wnikać w teologiczne spory na temat tego, czy aktualne stanowisko Kościoła w tej sprawie jest spójne czy nie.

Podsumowując, chciałabym zwrócić uwagę, że zarówno wielu przedstawicieli hierarchii kościelnej, jak i wielu wiernych, jak np. Karol Kilijanek, nie wykazuje zbyt dużego zainteresowania pytaniem o miejsce postępu technicznego, naukowego, społecznego i ekonomicznego w Bożym dziele stworzenia. Tym samym nie zadają sobie pytania o przełożenie tegoż postępu na kwestię relacji między przedstawicielami obydwu płci. Tak długo jak będą posługiwać się anachronicznymi stereotypami dotyczącymi ról społecznych, nie będą w stanie wywierać skutecznego wpływu na kształt tegoż postępu.

Magdalena Ziętek-Wielomska

Click to rate this post!
[Total: 2 Average: 3]
Facebook

0 thoughts on “Fakty i mity kryzysu demograficznego”

  1. Niestety, mącące w głowach bzdury… Przyrost naturalny w PL padł po 89 roku (ciekawe dlaczego…); utratę paru milionów miejsc pracy raczej trudno powiązać z `wzrost dobrobytu nie idzie w parze ze wzrostem dzietności’… Także wątpliwe, czy chodzi o `ale część będzie rozwijać „wyższe części swojej duszy”’ jeżeli się wie, jak spadło w PL po 89 czytelnictwo – książek wydaje się tyle, co 5 milionowej Finlandii, czy 10 milionowej Białorusi…

  2. „…Wyemancypowany chłop pańszczyźniany, który zrzucił z siebie jarzmo pługa, chce intensywnie korzystać ze swojej energii swobodnej, i to na koszt kobiety, której energią swobodną chce dysponować on sam! A jeśli ona stawia mu opór, to obarcza się ją moralną odpowiedzialnością za wymieranie gatunku. Jakie to perfidne – zajadła feministka rzekłaby: jakie to męskie… ” – na MIT pracują nad „syntetyczna macicą”. Do tego klonowanie i … mamy Nibylandię, świat-Piotrusia-Pana, bez bab o ich „macicznego terroru”, a jak „kumpli zabraknie”, to sie ich „wygeneruje”, :-). I żadna Lady MacBeth nie zamieni meskich zabaw w jatkę, za pomocą swojego szantażu, :-).

  3. @mmm777 Gwiazdowski często powtarza, że ostatni wyż demograficzny zawdzięczamy Jaruzelskiemu i stanowi wojennemu. I to chyba prawda, tak mi się wydaje w tej chwili. Gdyby zabrać ludziom elektryczność, telewizję, „internety”, to wcześnie by się kładli do łóżek i z braku innych rozrywek… 😉 To by też tłumaczyło wyższy poziom czytelnictwa na Białorusi;) Tylko że my tutaj na tym forum chyba nie chcemy powrotu do czasów „przedinternetowych”, więc mamy jakiś problem…?

  4. Chyba autorka naczytała się za dużo michnikowszczyzny i innych pisemek w stylu Wandy Nowickiej. „anachroniczne stereotypy dotyczące ról społecznych” to już język sekty genderystów.

  5. Prawda jest obrazoburcza. Kobiety są hipergamiczne. Facet ma być wyższy, starszy, bardziej inteligentny i bogatszy. Tymczasem kobiety stawiające na karierę bywają skuteczne. Często są po prostu lepsze od większości mężczyzn: lepiej wyedukowane, lepiej zarabiają. Skutek jest taki, że nikt im nie imponuje, więc zostają starymi pannami. Mężczyźni też nie chcą „przemądrzałych paniuś”, chyba że sami są profesorami z pozycją i nie czują się zagrożeni (vide mąż autorki). Socjologia pokazuje, że samotni faceci rekrutują się z nizin społeczno-ekonomicznych (dolny margines) a samotne kobiety, to kobiety sukcesu edukacyjnego i zawodowego (górny margines). W efekcie kobiety wyzwolone „z energią swobodną” ewidentnie zaniżają statystyki dzietności. No cóż, miało być naukowo, to proszę się nie obrażać: http://nowosci.com.pl/301267,Brutalny-rynek-matrymonialny-WYWIAD.html

  6. „…Często są po prostu lepsze od większości mężczyzn: lepiej wyedukowane, lepiej zarabiają. …” – w moich okolicach (mat/inż/inform) jakoś tych wybitnych niewiast nie widać. Ciekawe dlaczego?

  7. @ Piotr.Kozaczewski: Kwestia okolicy. Nie stwierdziłem, że kobiety ogólnie odnoszą większe sukcesy od mężczyzn. Jednak jest już dużo kobiet, które są dobrze wyedukowane oraz ustawione na rynku pracy i to właśnie te inteligentne kobiety mają problem. Bardzo trudno im znaleźć faceta na miarę ich aspiracji. Z punktu widzenia demografii jest to duża szkoda. Kobieta musi być strasznie zdesperowana, żeby działać wbrew swej hipergamicznej naturze. Łatwiej nawet facetowi zaakceptować bycie niżej, niż kobiecie bycie wyżej. Proszę zauważyć, że prof. Szendlak w zlinkowanym tekście wskazuje, iż kobiety prędzej wybierają rolę kochanki, niż żony kiepskiego męża. Czyli mówiąc wprost, ostatecznie ścierpią nawet krypto-poligamię byle nie zgwałcić hipergamii.

  8. @Alek: Moim zdaniem kłopot mają nie tyle „te inteligentne”, co „te bardziej ambitne niż inteligentne”, innymi słowy – kujonki.Bardzo dużo czasu tracą na realizację ambicji zawodowych i materialnych, i jakoś tak „zostają z tyłu”. Nie dlatego, że są inteligentne, tylko dlatego, że zazwyczaj są po prostu nudne i wredne.

  9. Zołzy paradoksalnie mają wzięcie. Faceci mają też swoje ambicyjki ku poskramianiu złośnic. Różnie to wychodzi, ale jeśli zołza nie jest zbyt inteligentna, to facet da sobie radę, a ona też uzna, że jest jej dobrze – hipergamia zaspokojona + przeniesienie ambicji na sukcesy męża. Gorzej ma facet, który nie da rady 😉

  10. @Alek: Można się bawić w poskramianie złośnicy. Moim zdaniem jednakowoż – zazwyczaj „złośnica” to kamuflaż przyjmowany przez „nudziarę”, a takiej nie ma po co poskramiać, wystarczy nie śpieszyć się z nieodwołalnymi decyzjami, przeczekać, aż kamuflaż spłynie – a spłynie, a jak spłynie – dać sobie spokój.

  11. Co do hipergamii zgoda, natomiast przy tym wszystkim naszła mnie jeszcze myśl związana z wątkiem „energii swobodnej”, że ta energia to w pewnym stopniu iluzja. Najwięcej „energii swobodnej” wyzwoliło się w tzw. rozwiniętych krajach Zachodu, które równoczesnie zadłużają się na potęgę. Gdy skończy się „życie na kredyt” (a kiedyś będzie musiało się skończyć) trzeba będzie znaczną część „energii swobodnej” skierować z powrotem na bardziej przyziemne sprawy. Mi się to trochę kojarzy – może słusznie, może nie – z biblijna historią o Sodomie i Gomorze. Być może takie sytuacje zdarzały się już w przeszłości. Być może w starożytności niektóre społeczeństwa po przejściu na rolnictwo poczuły, że mają dużo „energii swobodnej”, bo rolnictwo było bardziej wydajne niż pasterstwo (nie mówiąc już o kulturze zbieracko-łowieckiej). Być może mieszkańcy „wielkich miast”, zwłaszcza ci „młodzi i wykształceni”, zaczęli wprowadzać – mając zapewniony wikt i dużo „energii swobodnej” – jakąś formę „liberalizmu obyczajowego”. I skończyło się to źle, co zostało symbolicznie opisane w Biblii. Oczywiście to tylko takie przypuszczenie. Dziś już nikt nie uważa, że rolnik ma nadmiar „energii swobodnej” (chociaż z drugiej strony powiedzenie „chłop śpi, a w polu mu rośnie” sugeruje, że jakby jednak nie do końca). 😉

  12. P. Ziętek-Wielomska ma na kwestię kobiecą poglądy Ayn Rand, tyle, że napisane z użyciem terminologii socjocybernetycznej. Stąd już tylko krok do uzasadnienia legalizacji aborcji, czyli „prawa do wolnego wyboru kobiety”, „prawa do zarządzania własnym ciałem” itp., no bo przecież ciąża i „bachory u nogi” ograniczają korzystanie z „energii swobodnej”, czyli w języku feministek-aborcjonistek, „samorealizację”.

  13. Ale w czym problem? Samorealizujące się feministki albo pozostaną singielkami i ich geny wypadną z puli od razu, albo wyjdą za mąż późno i będą miały albo mało dzieci albo wcale, i ich geny w ciągu 1-2 pololeń wypadną z puli, albo urodzą downo-mongoły, ich geny zdegenerują się i/lub wypadną z puli. To tak statystycznie … Jak by nie patrzeć, feminizm/singielstwo w pieknym stylu wypadnie z puli, bo, jak mawiał znajomy majster, „jest światu potrzebne tak, jak dziwce majtki”.

  14. @ Piotr.Kozaczewski: Totalne niezrozumienie tematu. Feministki, to ideologia, a inteligentne i zaradne kobiety, to natura – rozkład normalny. Preferencje matrymonialne kobiet są w zasadzie patriarchalne, a feministki nie lubią normalnych kobiet. PS. Homoseksualiści już dawno by „wypadli z puli”, gdyby miał Pan rację. Przyrost naturalny też powinien u nas szaleć, skoro przetrwały geny dawnych wielodzietnych…

  15. @Alek: Chyba że homoseksualizm jest kulturowy. „…Przyrost naturalny też powinien u nas szaleć, skoro przetrwały geny dawnych wielodzietnych… ” — kierunek wynikania? wpływ kultury? Kultura/ekonomia może zablokować zachowania prokreacyjne, natomiast niespecjalnie chyba może aktywować geny, których nie ma?

  16. Przyczyną kryzysu jest przecież antykoncepcja. Znaczenie prokreacyjne i jednoczące tzw. aktu małżeńskiego zostało rozerwane i tyle. Proponuję przymusowe in vitro dla każdej baby. Nie dość, że będzie nowocześnie to jeszcze poczęte dzieci będą niepokalane, czyli wolne od grzechu pierworodnego, który wedle św. Augustyna z Hippony z rodziców na dzieci przenosi emocja seksualna, koniecznie występująca przy spółkowaniu (concupiscentia). Przy in vitro concupiscentii nie ma. A jeśli nadal będą rodzić się wredne bachory to przynajmniej sfalsyfikujemy doktrynę Doktora Łaski. A to też nie mała rzecz. W razie obiekcji moralnych przypominam, że wg. św. Tomasza z Akwinu animacja zarodka męskiego następuje dopiero między 3-4 tygodniem ciąży (a nie w momencie tzw. poczęcia) a zarodka żeńskiego jeszcze parę tygodni później (kobieta jest u Akwinaty zepsutym mężczyzną: corruptio masculinum).

  17. @Włodzimierz Kowalik: Czy zaproponowana przez Pana próba falsyfikacji nie byłaby sama w sobie bluźniercza? Pytam całkowicie poważnie. Czy nie byłby to atak na autorytet? Spotkałem się z opinią, że, wg. Św. Pawła, prawda ma wartość tylko wtedy, gdy „połączona jest z miłością”, i tu, podobno, leży podstawowa różnica między myślą pogańską, a chrześcijańską. Innymi słowy, w Chrześcijaństwie, jak w filmie „Miś”, jest „prawda czasu i prawda ekranu”.

  18. @Włodzimierz Kowalik: „… wg. św. Tomasza z Akwinu animacja zarodka męskiego następuje dopiero między 3-4 tygodniem ciąży …” – jest to, niewątpliwie i nieomylnie, opinia prawdziwa, i niebędąca w sprzeczności z podobno aktualnie obowiązującą opinią, że animacja następuje w momencie zapłodnienia. Wyżej opisana niesprzeczność jest, oczywiście, tzw. cudem, i nie należy go poddawać w wątpliwość.

  19. 1/ Wg mojej wiedzy chrześcijańska Prawda jest Miłością w co trudno rzecz jasna uwierzyć patrząc na chrześcijan, dalekich tak od jednego jak i drugiego. 2/ Jeśli dusza jest duchowa (cokolwiek to znaczy) – jak chcą niektórzy – to bez sensu jest przypisywanie jej współrzędnych czasowych czy przestrzennych takich jak 3 lub 4 tydzień ciąży. Tomasz z Akwinu „modernistycznie” poszedł za (pogańskim) duchem swoich czasów. Duch ten nazywał się Arystotelizm. Utożsamiał ówczesną wiedzę i naukę a był sprzeczny z wiarą chrześcijańską znacznie bardziej niż z neoplatonizmem, który wtedy panował w teologii katolickiej. Przynieśli go do Europy Arabowie. Tomasz go przejął i jego narzędziami wyraził prawdę chrześcijańską. (Co nam to mówi o języku? A no to samo, co nam powiedział w XX wieku Wittgenstein. Trzeba sobie przeczytać). Zrobił to tak skutecznie, że wielu do dzisiaj nie potrafi odróżnić wiary od metafizyki Arystotelesa. Z niej wynikają dziwaczne tezy o animacji ludzkich zarodków. Konkretnie z doktryny o formie ciała oraz materialnej zasadzie jednostkowienia bytów (naprawdę mamy tylko dyrektywę: chroń życie a nie poznanie jakiejś „istoty rzeczy” w tym wypadku tzw. istoty animacji zarodka; kto twierdzi inaczej bredzi; nawet św. Tomasz miał zero pojęcia o mechanizmach poczęcia, choć niby znał istotę). Jak ktoś uważa Akwinatę za nieomylnego bożka nie ma powodów, żeby odrzucał jedne twierdzenia a przyjmował inne. Trzeba być tomistą integralnym lub żadnym (tak samo jak katolikiem integralnym lub heretykiem). Tymczasem trwałym osiągnięciem Tomasza jest pierwsza w dziejach relatywizacja systemu aksjomatycznego. Arystoteles tego nie znał. U Tomasza jest o to jest źródłowo chrześcijańskie bo to wynika z natury wiary a nie z doktryn Arystotelesa. Ponowne odkrycie już na całkiem świeckim gruncie (podstawy logiki i matematyki) to dopiero XX wiek (nieledwie ogłoszone jako herezja a na pewno jako „modernizm” sprzeczny z tzw. tradycją). Mimo, że to jest w pierwszej kwestii Summy omówione (zob. np. J.M.Bocheńskiego analizy logiczne pierwszej kwestii Summy teologicznej św. Tomasza z Akwinu, w : Poza logiką jest tylko absurd, Kraków 2014), ale się nie przyjęło. Przyjęły się za to doktryny o których Anthony Kenny słusznie napisał: „nawet najżyczliwsze ujęcie nie zdoła całkowicie przekreślić zarzutu, że doktryny te są sofistyką i złudzeniem” (Tomasz z Akwinu, W-a 1999). Tyle o prawdzie czasu i ekranu w chrześcijaństwie.

  20. Czyli, nieomal jak u bolszewików, kiedy to Lenin zdefiniował tzw. „prawdę” mniej więcej tak: „prawdą jest wszystko, co służy zwycięstwu rewolucji”. Innymi słowy, jak Pan słusznie zauważył, sofistyka, a moim zdaniem także czysty utylitaryzm. Zawsze można spróbować adwersarza pognębić takim czy innym Doktorem, ewentualnie zastosować szantażyk moralny, zawstydzić, postraszyć, onieśmielić „nieomylnością”. W sumie: standard utylitarystyczny, jak-nie-kijem-to-pałą.

  21. Mnie to nie gorszy. Davila powiedział kiedyś, że „marksiści i tomiści mogliby się wymieniać personelem” w czym jest wiele prawdy. Na formalne podobieństwo zarówno obu doktryn jak również samej organizacji kościoła i partii komunistycznej zawracał uwagę Bocheński OP. Natomiast Prawda w chrześcijaństwie jest ponaddyskursywna (inaczej wiara nie miałaby sensu). Nie znaczy to, że nic nie można o niej powiedzieć (fideizm) lecz, że nie można powiedzieć wszystkiego (zgodnie zresztą z logiką: nie ma prawdy wszystkich zdań). W dyskursie można (i należy) się do niej zbliżać. Dlaczego? Bo prawda wyzwala. Ale to już rzecz wiary. Czy to jest szantażem? Pewnie i tak można to nazwać: jeśli nie uwierzysz, będziesz potępiony.

  22. „… Bo prawda wyzwala. …” – jedni mówią, że prawda wyzwala, a inni, że praca, jeszcze inni ,że Armia Czerwona.

  23. A bodajże Arystoteles – że prawda to zgodność opisu z rzeczą, czy jakoś tak … W każdym razie prawdą może być lub nie być, zdanie. Zastanawiam się, jak prawdą może być rzeczownik (wykluczam egzemplarz „Prawdy”, 🙂 ).

  24. A Tarski pierwszy raz w dziejach wykazał, że nie da się zdefiniować prawdy w języku potocznym. Potrafił za to zdefiniować prawdę w arystotelesowskim znaczeniu używając sztucznego języka. Nota bene Pan źle cytuje (rozumie) Arystotelesa. Prawda (logiczna) jest właściwością niektórych zdań a właściwość jakiegoś zdania, nie może być tym zdaniem. Prawda – o zgrozo – zakłada pewien relatywizm. Nie ma relatywizmu – nie ma prawdy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *