Katanga czy Bangladesz?

Balcerowicz nie chciał odejść

Polacy zarabiają za mało – i taka jest podstawowa przyczyna wszystkich głównych nieszczęść naszej gospodarki tak w minionym ćwierćwieczu, jak i obecnie. Przestraszeni hiperinflacją lat 1988-89, otumanieni przekonaniem, że władze solidarnościowe będą miały jakieś uniwersalne lekarstwo na już wtedy zmitologizowany „kryzys” – daliśmy się u progu transformacji omamić wizją, że właśnie inflację należy przede wszystkim pokonać, a potem wszystko pójdzie już jak z płatka. W naszym imieniu u progu lat 90-tych oddano władzę doktrynerom, sprzyjającym jednocześnie robieniu interesów przez międzynarodowych spekulantów walutowych. W tamtych realiach nikomu nie zależało na rozróżnianiu inflacji popytowej od podażowej, ignorowano też ekspertów zwracających uwagę, że mamy do czynienia z opadającą falą wzrostów cen, związaną przede wszystkim z uwolnieniem cen żywności, a zatem hiperinflacja samoczynnie w końcu wygaśnie bez stosowania pospiesznych, a prowadzących do recesji ruchów walutowych i fiskalnych. Nazywając to nie wiedzieć czemu liberalizmem – rządy solidarnościowe zdecydowały się jednak na administracyjną walkę z inflacją, realizowaną metodami tyleż prostymi, co skrajnie szkodliwymi.

Na oficjalną linią Leszka Balcerowicza składały się drogie kredyty i niskie zarobki pracowników sektora publicznego. Te pierwsze rozłożyły polskie zakłady pracy, które potem oskarżano o niskie zdolności modernizacyjne i słabą wydajność, choć wcześniej to władze uniemożliwiły jakiekolwiek pozytywne przemiany, pozbawiając przemysł zasilania bankowego. W ten sam sposób radykalnie uderzono też w rolnictwo, w sposób nagły i skokowy podnosząc oprocentowanie już zaciągniętych kredytów inwestycyjnych, co wpędziło producentów żywności w pułapkę zadłużeniową. W połączeniu z niskimi pensjami, na których straży postawiono osławiony popiwek (legendarny podatek od ponadnormatywnych podwyżek płac) faktycznie uzyskano w końcu efekt antyinflacyjny, ale jakim kosztem?

Efekt suchej gąbki

Inflacja sama spadłaby do akceptowalnych przez zdrowiejącą gospodarkę rozmiarów, kiedy stopniowo uzyskano by rynkową równowagę cen. Do tego jednak konieczne było odstąpienie od mechanizmów antypopytowych, rozważanych jeszcze za komuny, kiedy to chciano przeciwdziałać nadmiernej tezauryzacji w znikających szybko towarach. Tymczasem w realiach lat 90-tych uzyskano jedynie efekt wysuszonej gąbki finansowej, a Polska do dziś pozostaje rynkiem zdecydowanie zbyt mało chłonnym biorąc pod uwagę choćby jej potencjał ludnościowy. Tłumacząc na ludzki – nadwyżkę pieniądza z rynku zebrano zabierając go pracobiorcom, których w ten sposób okradziono dwa razy: najpierw tolerując hiperinflację w końcówce PRL, a potem walcząc z nią w tak zabójczy sposób za demokracji.

Zlikwidowano popyt wewnętrzny, produkcja nie miała zbytu i nie mogła sięgać po zbyt drogie kredyty, prowadzono antyeksportową politykę drogiej złotówki, rozbudowywano nieprodukcyjny sektor publiczny z administracją na czele, a związku z koniecznością jej utrzymywania – zwiększano obciążenia fiskalne. Uniemożliwiono odciążenie sfery budżetowej tam, gdzie było to finansowo-organizacyjnie możliwe i wskazane, jak w służbie zdrowia, czy oświacie. Wszystko to z każdej niemal strony zadławiło naszą gospodarkę i doprowadziło do sytuacji, w której mamy równocześnie: zbyt niskie (nawet w odniesieniu do uzyskiwanej wydajności) zarobki; koszt pracy zbyt wysoki biorąc pod uwagę osiąganą dochodowość dla pracodawców, a poziom zabezpieczeń socjalnych dla pracobiorców, ich rodzin, emerytów itd.; i wreszcie drogie, za to niewydolne i zadłużone państwo.

Nie są to bynajmniej niespodziewane błędy systemu, ale oczywiste już 25 lat temu następstwa realizowanej konsekwentnie polityki gospodarczej, przed którymi niezależni ekonomiści ostrzegali już u jej zarania. Obecna sytuacja w górnictwie, to poniekąd ostatni akord tego ćwierćwiecza szkodnictwa. Kopalnie, ze względu na zorganizowanie środowiska, na powiązania z innymi sektorami gospodarki: energetyką i produkcją maszynowym, potrafiły bronić sfery pracowniczej i (do czasu!) dochodowej – były jednak bezbronne przed patologiami konstytuującymi III RP: rozrostem kosztów administracyjnych zarządzania, mnożeniem struktur organizacyjnych, skłonnościami do przeregulowania rynku przy jednoczesnej niechęci do jego ochrony, spekulacją, koncesjonowaniem bez wyraźnego celu poza korupcyjnym – słowem tym wszystkim, co całkowicie bez ekonomicznego sensu zawyża ceny węgla i z polskiej Katangi robi nasz Bangladesz.

Niskie płace – wysokie koszty – drogie państwo

To nie górnicy zarabiają w Polsce zbyt wiele – to pozostali pracobiorcy mają zbyt niskie płace. To nie koszty pracy są w Polsce zbyt wysokie – tylko wykorzystywanie tak pozyskiwanych środków jest skrajnie nieefektywne, a wręcz często szkodliwe. Próba skierowania zawiści, czy niechęci na rzekome „przywileje górnicze”, to ze strony władz żenujące odwracanie uwagi od własnych zaniedbań, a w istocie od grzechów pierworodnych III RP. Po pierwsze – od prymatu partyjniactwa nad rachunkiem ekonomicznym i zwykłym zdrowym rozsądkiem. Po drugie – od przerzucania kosztów kolejnych kryzysów na samych pracowników/podatników. Nie chodzi więc przy tym o błędy obecnej tylko ekipy – ale o całe ostatnie ćwierćwiecze, kiedy to rządziły kolejno wszystkie partie głównonurtowe.

Mamy do czynienia z kolejnym z wielu paradoksów. Dysponując 85 procentami europejskich zasobów węgla, wiedząc jak wydobywać go i sprzedawać tanio, ale z zyskiem – mamy deficytowy sektor węglowy (bo w istocie nie same kopalnie!). Podobnie przecież będąc europejskim potentatem rolno-spożywczym – fundujemy sobie regularnie deficytowość produkcji, którą musimy sobie rekompensować odpadkami ze Wspólnej Polityki Rolnej, zamiast po prostu osiągnąć dochodowość, będącą na wyciągnięcie ręki przy zniesieniu zbędnych barier i ograniczeń politycznych. Niby wszyscy zgadzają się z tymi oczywistymi konstatacjami, tyle tylko, że dziś reformować górnictwo i energetykę z jednej strony chce PO, do niedawna jeszcze opowiadająca bajdy o polskim atomie z francuskiego uranu, z drugiej PiS wierzące w cuda z polskich łupków w amerykańskiej technologii, a z trzeciej SLD ze swojską mafią węglową. Wszystkie te formacje (z przenikającymi od zawsze III RP biurokratycznymi ludowcami na dokładkę) odpowiadają i za zniszczenie polskiej Katangi, i za zrobienie z reszty Polski podlejszej podróby Bangladeszu.

Nie ma łatwej recepty na odwrócenie 25 lat niszczenia gospodarki – i robienia Polakom wody z mózgów tak, by wkurzali się czemu górnik zarabia 13 tys. zł miesięcznie, ale nie pytali czemu spec od marketingu z partyjnego nadania w górniczej spółce ma rocznie 2 mln zł. Ani pozowanie premier Kopacz na „polską Thatcher”, ani same protesty (jak to zwykle w Polsce zbyt słabe, nijakie, sekciarskie) – na razie niczego naszych rodaków nie uczą, nie pobudzają do myślenia i rozumienia co z nimi zrobiono. Pocieszający wydaje się fakt, że tym razem ponoć aż 68,5 proc. Polaków nie dało się nabrać na śpiewkę „nie chcemy przecież utrzymywać górnictwa/rolnictwa/nauczycieli/lekarzy*” (*niczego nie skreślać!). Czy jednak uda nam się wyciągnąć jakieś głębsze wnioski – można wątpić, skoro dość ewidentnie zbyt słabą nauką okazało się dla Polaków nawet bezpośrednie poznanie zachodnich rynków pracy, z ich wyższymi zarobkami – ale i większym socjalem. Po prostu – dla nas tam jest Katanga, a tu Bangladesz i tak już widać musi być i pozostać…

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *