Kiedy antykomunizm staje się gnozą

W jednym z ostatnich komentarzy postawiłem (a w zasadzie podtrzymałem)  tezę, iż główną przyczyną unicestwienia na polskiej scenie politycznej prawicy konserwatywno-narodowej było przejęcie przez jej dużą część od radykalnego nurtu postsolidarnościowego tzw. „antykomunizmu”. To przejęcie ukształtowało główną oś podziału na scenie politycznej, skazując prawicę na udział w grze, w której polaryzacja polityczna dokonywała się zupełnie niezależnie od stosunku do fundamentalnych prawicowych postulatów związanych z obroną ładu moralnego w przestrzeni publicznej, realistyczną afirmacją politycznej i ekonomicznej racji stanu czy też demontażem soc-etatyzmu. Zagadnienie to uważam za tak fundamentalne, iż bez wątpienia wymaga szerszego rozwinięcia i dokonania pogłębionej analizy.

Antykomunizm i „antykomunizm”.

Na wstępie chcę precyzyjnie wyjaśnić dlaczego uważam, iż powszechna absorpcja przez kręgi prawicowe solidarnościowego „antykomunizmu” jest głównym źródłem wyjałowienia intelektualnego konserwatywno-narodowego obozu. W końcu jest oczywistością, że człowiek prawicy jest antykomunistą, tak jak jest zarazem antynazistą czy antydemoliberałem, co wynika z samego faktu istnienia nieusuwalnej sprzeczności konserwatywnego światopoglądu z wymienionymi tu ideologiami. Co więcej to reprezentanci szeroko rozumianej prawicy: Bierdiajew, Zdziechowski, Del Noce, Voegelin, Besançon czy o. Bocheński są autorami najbardziej wnikliwych krytycznych analiz ideologii komunistycznej, sam zaś komunizm jawi się jako najbardziej radykalne zaprzeczenie światopoglądu konserwatywnego. Dlaczego zatem ”antykomunizm” miałby być czymś politycznie złym?

Odpowiedź na to pytanie można dać na kilku płaszczyznach analizy. Po pierwsze należałoby wskazać na istnienie różnego rodzaju antykomunizmów. Jak to celnie zauważył prof. Bartyzel istnieje „antykomunizm prawdziwej prawicy”, dla której: „komunizm nie stanowi jakiegoś wyjątkowego fenomenu w dziejach, lecz krańcową, ostateczną postać „metafizycznego zła” w historii; kulminację wszystkich religijnych, społecznych, politycznych i kulturalnych rewolucji w dziejach”, podczas gdy fundamentem myślenia antykomunizmu wyrosłego z radykalnego nurtu solidarnościowego, reprezentowanego dziś w najwyższym stopniu przez PiS jest przekonanie „że najważniejsze przeciwieństwo komunizmu stanowi demokracja”.

Po drugie należałby wskazać, iż celowość praktycznego politycznego używania retoryki antykomunistycznej była oczywista w dobie bezpośredniej konfrontacji z ekspansywną komunistyczną ideologią, w dobie zaś zaniku tej ideologii, do której nie przyznają się dziś żadne poważne ośrodki polityczne i intelektualne jest to czysta walka wiatrakami, mająca tyle sensu, co powiedzmy walka z silnym niegdyś na polskich ziemiach arianizmem. Próby zaś określania Nowej Lewicy, neomarksizmu podszytego freudyzmem mianem komunizmu
(nawet z przedrostkiem – neo) zaciemniają, a nie rozjaśniają obraz rzeczywistego wroga. Konstytutywną cechą komunizmu jest bowiem własność kolektywna, to dzięki tej cesze możliwe jest wskazanie dystynkcji pomiędzy komunizmem a innymi formami lewicowości. Dzisiejsza walka prawicy, to walka z Nową Lewicą, z demoliberalizmem, z postmodernizmem. Przeciwnika należy definiować ściśle i precyzyjnie, a klasyczne prawicowe krytyki komunizmu to tych współczesnych wrogów cywilizacji chrześcijańskiej zupełnie nie pasują.

Przede wszystkim jednak wskazać należy na to, iż postsolidarnościowy „antykomunizm” w wydaniu jego głównych głosicieli z Jarosławem Kaczyńskim na czele żadnym antykomunizmem nie jest. To dlatego właśnie w odniesieniu do niego konsekwentnie używam cudzysłowu. Co więcej jeżeli moglibyśmy dziś w jakiejś doktrynie zidentyfikować struktury myślenia typowe dla marksistowskiego komunizmu, to znajdziemy je właśnie w myśleniu prezesa PiS-u. Już pobieżny rzut oka na poglądy Jarosława Kaczyńskiego wygłaszane po 1989 r. wystarczy, aby wskazać, iż polityk ten nie zajmował się kwestią ideologii komunistycznej. Nie zajdziemy tam studiów nad Marksem, Leninem czy Trockim. Czym, a raczej kim zajmował się zatem prezes PiS-u? Otóż zajmował się on zawsze „warstwami uprzywilejowanymi”. I znów wypadałoby tu zacytować prof. Bartyzela : „kaczyzm to egalitarny, plebejski, jakobiński ultrademokratyzm, pragnienie zbudowania prawdziwej demokracji mas i dla każdego, odzyskania jej dla „ludzi”, odbicia z rąk elit, które ją zawłaszczyły”, stąd też u tego autora jakże słuszne wskazanie na analogię zachodzącą pomiędzy doktryną PiS-u oraz doktryną zapateryzmu, albowiem dla Zapatera walka z pozostałościami frankistowskiej dyktatury jest walką z wpływowym postfrakistowskim Układem.

Pamiętać należy przy tym, iż w PRL-u ideologia miała charakter fasadowy, w tym sensie, iż będąc oficjalną doktryną państwa, nie była zarazem przedmiotem masowej wiary. Komunizm był wyborem „sytuacyjnym, a nie ideologicznym”. Członkiem PZPR zostawało się w celu znalezienie się w grupie osób uprzywilejowanych, w grupie trzymającej władzę, nie zaś z powodu wiary w marksizm-leninizm. Oportunistyczni działacze PZPR z tych samych powodów stali się w III RP szczerymi wyznawcami idei socjaldemokratycznych i demoliberalnych. Nowe idee umożliwiały pozostanie w establiszmencie państwa, a przy tym wydawały się im moralnie lepsze. W końcu, jak pisał prof. Łagowski, działacze partyjni patrzyli w latach 80. XX w. na siebie oczami opozycji. Kontestacja przywilejów partyjnych z okresu PRL-u obecna w myśleniu solidarnościowym w sposób płynny przerodziła się w doktrynie „antykomunistycznej” Kaczyńskiego w krytykę pozycji i wpływów elit III RP uosabianych najpierw przez nomenklaturę, później zaś przez oligarchów i w ogóle Układ. Była to jednak krytyka ludzi, a nie ideologii. Krytyka powadzona nie z powodu wyznawanego przez kogoś światopoglądu, ale z powodu zajmowanej pozycji społecznej, zdobytej w sposób niemoralny.

„Antykomunizm” Kaczyńskiego nie jest zatem krytyką komunizmu. Jest to swoista ideologia, której podstawowa konstrukcja została zbudowana według marksistowskiego schematu. Oczywiście celem nie jest tu realizacja utopii komunistycznej i emancypacja proletariatu. Celem doktryny Kaczyńskiego jest utopia „wolnego narodu” i konieczna do tego jego emancypacja. Wystarczy jednak, że masy nazwiemy narodem, a nie proletariatem i cały schemat marksizmu możemy już zreprodukować bez zmian.

Mamy więc tutaj fałszywą świadomość proletariatu (w języku Kaczyńskiego: narodu), służącą interesom klasy panującej czyli burżuazji (w języku Kaczyńskiego: Układowi, socjologicznie zresztą z burżuazją raczej tożsamemu). Aby wyzwolić proletariat (naród), konieczne jest jego uświadomienie. Dokonać tego mają rewolucjoniści na służbie „moralnej rewolucji” (czyli „obóz niepodległościowo-patriotyczny”). Marks wierzył, że rewolucja dokona się w wyniku raczej dłuższej akcji uświadamiania proletariatu, Kaczyński jest tu nawet bardziej rewolucyjny, bo wierzy w jednorazową iluminację, którą określał jako: „heideggerowski prześwit”. Ta prowadząca do obalenia rządów klasy panującej (Układu) rewolucyjna iluminacja, czyli emocjonalno-moralny wstrząs, polegać ma na uzyskaniu przez masy właściwej świadomości narodowej (u Marksa na uzyskaniu przez masy świadomości proletariackiej) i zniszczeniu Układu. Od pewnego czasu nastąpiło przedefiniowanie tego, co ma być „heideggerowskim przedświtem”. Jako niosącą większy ładunek emocjonalny za lepsze narzędzie uznano tu katastrofę smoleńską. Iluminacja prowadząca do emancypacji narodu polegać ma na ujawnieniu „prawdy o Smoleńsku”. Eschatologia świeckiej religii patriotycznej została więc w pełni ukształtowana. Voegelinowska immanentyzacja Eschatonu ujawnia nam się w całej okazałości.

Jakobinizm w masce „antykomunizmu”

Każdy kto choć raz zetknął się płomiennymi przemówieniami wygłaszanymi przed wiekami przez Maksymiliana Robespierre’a musi zwrócić uwagę na uderzające podobieństwo używanej tam retoryki z retoryką typową dla wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego. I nie chodzi tu tylko o samą emfazę w wyrażaniu myśli, tą typowa dla tego polityka przesadę, często przekraczającą granice absurdu. Uderzające jest bowiem podobieństwo używanej frazeologii, jak pisał prof. Wielomski: „u francuskiego rewolucjonisty też wszędzie byli agenci Pitta, republika była bezustannie zagrożona przez perfidny Albion, też głoszono rewolucję cnoty”. Ta ciągła rewolucyjna gorączka, kult cnoty i prawdziwej rewolucyjnej moralności, walka z wszechpotężną agenturą, obrona Republiki do której zdolni są jedynie prawdziwi patrioci, wszystko to wskazuje na bliskie powinowactwo doktryny jakobińskiej z doktryną współczesnego PiS-u, która zarazem stanowi oczywistą kontynuację tradycji polskiego insurekcjonizmu.

Jakobinizm tradycyjnie kreuje w typowy dla siebie sposób fronty walki wewnętrznej i fronty walki zewnętrznej. W przypadku retoryki PiS-owskiej w obszarze konfrontacji zewnętrznej retoryka koncentruje się wokół takich pojęć jak godność, honor, wymawiana z największym patosem niepodległość. Słowo wróg pojawia się tutaj, ale nie jako instrumentalna kategoria poznawcza, ale w sensie manichejskim, mamy tutaj do czynienia z odwiecznymi, wręcz metafizycznymi wrogami Polski. Insurekcjonizm-jakobinizm wyraża się dzisiaj w operowaniu tą samą koturnową retoryką niepodległościową, pełną głęboko odczuwanego poczucia własnej godności i honoru, która stała u podstaw wszystkich zrywów powstańczych w dziejach Polski. To w imię tych wzniosłych ideałów prowadzona ma być zdaniem niepodległościowców polityka zagraniczna. Pozostaje to w jaskrawej sprzeczności z pragmatycznym i roztropnościowym myśleniem prawicowym, które w dziedzinie polityki zagranicznej posługuje się chłodną analizą racji stanu, kategoriami wroga i sojusznika, rozpoznaniem konstelacji geopolitycznych oraz identyfikacją narodowych interesów i korzyści.

Natomiast na polu wewnętrznym tradycyjnym wrogiem polskiego insurekcjonizmu-jakobinizmu są nieodmiennie „zdrajcy i zaprzańcy”. Ta hiperdemokratyczna jakobińska doktryna posługuje się swoistą hipermoralistyczną retoryką. Mamy tu do czynienia z typową etyką manichejską. Historia oceniana jest w kategoriach winy i kary. Polityka historyczna to ciągłe wygłaszania aktu oskarżycielskiego i ciągłe stawianie przed trybunałem owych „zdrajców i zaprzańców” w celu ich publicznego piętnowania. Cała retoryka jest skrajnie emocjonalna. Rzeczywistość nie jest tu tłumaczona w typowym dla konserwatystów kategoriach starcia sił, idei czy wartości.

Konsekwencją insurekcyjno-jakobińskiego obrazu świata musi być wskazanie obozu zdrajców, reprezentujących owo, na sposób manichejski pojmowane, zło historii. Stąd III RP nie jest w myśli insurekcjonistów-jakobinów, tym czym jest faktycznie, czyli etatystycznym państwem demoliberalnym, jest zaś dla nich państwem postkomunistycznym. Agentura, razwiedka, układ stają się kluczowymi pojęciami tej paranoicznej wizji świata. Oczywiście wszystko to opisywane jest w typowym dla wszelkich rewolucjonistów hipermoralistycznym języku.

Formalnym nowatorstwem w ostatnich latach była natomiast transformacja pojęcia postkomunizmu w pojęcie Układu. Zabieg ten, wobec marginalizacji gospodarczego znaczenia starej nomenklatury oraz politycznego znaczenia SLD, umożliwił przeniesienie desygnatu pojęcia „wroga-zdrajcy” na PO. Zarysowana przez obóz jakobińsko-insurekcyjny oś sporów przetwarza rzeczywistość, stawiając w centrum debaty o Polsce zagadnienie enigmatycznych struktur, których zło nie wynika z podejmowania takich czy innych decyzji lub posiadania takich czy innych poglądów (np. demoliberalnych). Zło ma mieć w tym przypadku charakter historyczno-genetyczny. Tym samym postulowana przez prawdziwą prawicę debata nad kształtem państwa i jego instytucji, istotą obrony państwa narodowego oraz tożsamości narodowo-kulturowej, katolicyzmem i chrześcijańską aksjologią w życiu publicznym, czy wreszcie formułą polityki gospodarczej zostaje zupełnie relatywizowana i zepchnięta na drugi plan w imię narzuconych frontalnych podziałów wojny domowej pomiędzy zdrajcami i patriotami, toczonej za pomocą hipermoralistycznego języka.

Nędza teorii Układu

Teoria układu jest radykalną symplifikacją rzeczywistości implikującą właściwą dla wszelkich byłych konspiratorów perspektywę, w której cała rzeczywistość zaludniona jest przez agentów, prowokatorów, zdrajców, a każde lokalne wydarzenie, w rodzaju np. śmierci syna powiatowego producenta z branży mięsnej urasta do rangi elementu wielkiego zbrodniczego planu działania ogólnopolskiego syndykatu (inna sprawa, iż jedynym w Polsce komentatorem nawołującym do ujmowania sprawy Olewnika we właściwych proporcjach był Jan Rokita). Stąd ciągłe poszukiwania „kretów”, którzy muszą być bez wątpienia winni wszystkich nieszczęść i klęsk politycznych. Co więcej ujawnione fragmenty dyskusji, które toczyły się u Jarosława Kaczyńskiego za czasów pełnienia przez niego funkcji premiera wskazują, iż polityk ten naprawdę wierzył, że poprzez uderzenie w lokalne kliki odsłoni się jakaś ogólnopolska struktura (przykład mafii węglowej). Stąd prokuratorskie ukierunkowanie jego gabinetu. Stąd gorączkowe poszukiwanie Układu, którego odkrycie miało warunkować sukces wyborczy. 

Obrońcy teorii układu bronią ją w charakterystyczny sposób. Najpierw twierdzą, że krytycy tej teorii sami tworzą sobie karykaturalną „teorię Układu”, negują przy tym, jakoby uważali, iż istnieje jeden centralnie sterowany Układ. W chwilę jednak potem, nierzadko w tych samych wypowiedziach przechodzą płynnie do mówienia o wielkim planie Kiszczaka przeprowadzenia kontrolowanej za pomocą służb specjalnych transformacji polityczno-gospodarczej, planie który oczywiście „wcześniej wymyśliło KGB”. Mówią o solidarności i wspólnym działaniu agentów, o pełnej kontroli WSI (nawet zlikwidowanych) nad gospodarką i mediami, i o „kretach”, których ten wszechpotężny „układ” wstawia w celu niszczenia inicjatyw politycznych „patriotów”. Tym samym głoszą oni, jak celnie ujął to Piotr Piętak, tą swoistą „gnozę dla ubogich”.
Koncepcja układu symplifikuje polską rzeczywistość, ponieważ mówi ona o oligarchii jako o zjawisku stricte postkomunistycznym, podczas, gdy oligarchia jest formą właściwą dla państwowo-gospodarczych struktur państw demoliberalnych. To w USA i Europie Zachodniej istnieją wzorcowe przykłady rządzącej państwem oligarchii biurokratyczno-gospodarczej. Nomenklatura PRL-owska po prostu w okresie transformacji systemowej przekształciła się z oligarchii typowej dla realnego socjalizmu w oligarchię typu demoliberalnego, wszelkie narzędzia poznawcze, jakie należy zatem wobec niej stosować, to narzędzia za pomocą których bada się oligarchie zachodnie.

Używa się tu – mimo częstych zaprzeczeń – pojęcia układu jako struktury jednolitej, sugeruje się centralny ośrodek decyzyjny podległy najpewniej jednemu ośrodkowi dyspozycyjnemu z zagranicy itp. Tymczasem oczywiste jest, iż w obrębie oligarchii istnieją różne rywalizujące ze sobą (czasami bardzo brutalnie) grupy interesu – dowód niedawne zatrzymanie gen. Czempińskiego, ewidentny przykład na konflikt różnych grup interesu. Ktoś kto stosuje narzędzia analizy typowe dla analizy zachodnich oligarchii dostrzega ten mechanizm od razu, teorie Kaczyńskiego są wobec takich faktów bezbronne. Zalążki obecnej oligarchii kształtowały się nie w wyniku planu decydentów PRL-owskich, tylko wręcz przeciwnie, w realiach sypiącego się PRL-u. Różne fragmenty oligarchii PRL-owskiej podjęły wówczas walkę o zajęcie jak najlepszej pozycji startowej w nowych realiach państwa demoliberalnego. Oligarchia wymusiła stworzenie korzystnych rozwiązań prawnych, ale z tych rozwiązań korzystały różne grupy interesu, w realiach chaosu państwowo-gospodarczego. Każdy ciągnął płótno w swoją stronę.

Teoria Układu eksponuje rolę dawnej agentury, i co w sposób oczywisty musi z tego wynikać dawnych oficerów służb, jako zwornika Układu. W rzeczywistości funkcjonariusze PRL-owskich służb specjalnych, którzy odeszli ze służby publicznej zaczęli pracować dla różnych rywalizujących ze sobą grup biznesowych i realizować ich gospodarcze interesy. Zostali tam zatrudnieni, jako osoby posiadające określone operacyjne kwalifikacje. Rodzi to patologie, ale żadne to typowo polskie zjawisko, tak samo biznes zatrudnia ludzi służb specjalnych po odejściu ze służby publicznej w krajach zachodnich. Nie ma w Polsce żadnej solidarności agentów i ludzi służb. Funkcjonują oni w różnych grupach interesu, często bezwzględnie się zwalczających. Mówienie o dawnych agentach jako o jakimś podmiocie czynnym w życiu publicznym nie ma żadnego sensu. Możemy wskazać byłych agentów wysoko postawionych, jak i spauperyzowanych i bezrobotnych. Za pomocą klucza samej „agenturalności” niczego powiedzieć o rzeczywistości się nie da. Oczywiście nie oznacza to, że byli agenci nie odgrywają żadnej roli w życiu społeczno-politycznym. PRL-owskie służby werbowały często jednostki inteligentne, perspektywiczne, dynamiczne, z racji zawodowych wiele podróżujące po świecie. Ale o ich dzisiejszej pozycji nie zdecydował wielki spisek tajnych służb, ale wyjściowa pozycja w ramach oligarchii PRL-owskiej oraz osobista sprawność w zakresie umiejętności odnalezienia się w realiach okresu transformacji.
Co więcej PiS-owska teoria układu błędnie identyfikuje strukturę oligarchii. Tymczasem wystarczy rzut okiem na listę największych firm w Polsce, by zauważyć olbrzymią dominację kapitału zachodniego. W sektorze bankowych, który ma w każdej oligarchii kluczowe znaczenie 70 % kapitału to kapitał zachodni. W dodatku najwięksi polscy biznesmeni zrobili swój kapitał na usługach dla kapitału zachodniego (np. Kulczyk jako prywatyzacyjny pośrednik). Już prof. Staniszkis w „Postkomunizmie” zauważyła, iż postPRL-owska nomenklatura nie była w stanie utrzymać swojej niezależności w drugiej połowie lat 90-tych i zmuszona została do podporządkowania się kapitałowi zachodniemu). Tak więc w Polsce rządzi oligarchia (jak w każdym demoliberalnym kraju), ale to żaden rodzimy układ postkomunistyczno-agenturalny, tylko oligarchia ZACHODNIA. To ona ma realne narzędzia wpływów – pieniądze i struktury biznesowe.

Egalitarna utopia 

Jedno należy natomiast przy tym dopowiedzieć. W historii każdego państwa i każdego okresu zawsze istnieje jakaś oligarchia. Zawsze ktoś kontroluje zasoby gospodarcze i jest przez to bardziej wpływowy od innych. Niezależnie czy jest to średniowieczny feudał, plutokrata francuskiej III Republiki, sowiecki sekretarz czy top menadżer korporacji ery demoliberalizmu.
Pytanie dotyczy tego, na ile dana oligarchia żeruje na zasobach danego kraju, realizuje obce interesy i osłabia go wewnętrznie, a na ile realizuje interesy zbieżne z racją stanu państwa (Arystoteles odróżniłby tu arystokrację od oligarchii). I w zasadzie obraz czarno-biały istnieje tu tylko w wizjach politycznych gnostyków, w rzeczywistości mamy do czynienia tylko z jakimś punktem pomiędzy skrajnymi wartościami skali. Np. w USA mamy oligarchię korporacyjną, która w dużej mierze realizuje globalną rację stanu USA, podobnie wygląda sytuacja np. w Niemczech. W Rosji w latach 90. istniała oligarchia antypaństwowa, powiązana z zagranicą, czysto pasożytnicza, która w wyniku działań Putina została podporządkowana z grubsza interesom państwa.

Stąd rolą programów politycznych w Polsce nie powinna być walka z oligarchią jako taką (bo to utopia), ale walka o właściwe ukierunkowanie oligarchii, powiązanie jej celów z interesami państwa (celów takich jak np. akumulacja kapitału), uniemożliwienie jej pasożytowania na gospodarce i w końcu przeciwstawienie się wpływom oligarchii zagranicznej, w tym zakresie, w jakim wpływy te szkodzą polskiemu interesowi narodowemu.

Quo vadis prawico?

Historię intelektualno-polityczną prawicy w ostatnich trzydziestu latach możemy opisać jako ciąg nieudanych prób wyrwania z kręgu hipermoralizatorskiego języka wygenerowanego przez jakobinów-insurekcjonistów. Wyrwania się ze świata w którym moralne piętnowanie wrogów i fiksacje wokół apriorycznych i kryptognostyckich konstruktów intelektu zastępują realne rozpoznanie złożonej cywilizacyjno-państwowej rzeczywistości. Jak pisze Rafał Matyja, taką próbę znalezienia swojego konserwatywnego języka odróżniającego się od języka solidarnościowej opozycji podjęło w latach 80. XX w. środowisko Ruchu Młodej Polski. Kolejną próbę podjęli w latach 90. publicyści z kręgu „Stańczyka”. Była to próba wyrafinowana intelektualnie, po której dzisiaj niestety prawie nic nie zostało. Aktualnie myślenie konserwatywno-narodowe wegetuje na absolutnym marginesie życia intelektualno-politycznego w Polsce, zaś poddany masowemu praniu mózgów elektorat prawicowy, zaczął myśleć za pomocą obcej prawicy siatki pojęciowej. Środowiska konserwatywno-narodowe muszą jednak znaleźć swój własny język opisu rzeczywistości, bo prawica posługująca się obcym jej językiem obozu insurekcyjno-jakobińskiego nie jest prawicą.

Tadeusz Matuszkiewicz

aw

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Kiedy antykomunizm staje się gnozą”

  1. Zaskakujace. Pan Matuszkiewicz napisal bardzo dobry tekst, na bardzo wysokim poziomie i nie ma zadnego odzewu. Jakby nie zostal w ogole zauwazony. Byc moze jest (dla Czytelnikow) za dlugi…

  2. Pan Matuszkiewicz zawsze pisał dobre teksty , wywoływał burzliwą dyskusję . To było kiedyś ,teraz poziom strony jest libicki to i dyskusje libickie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *