Kolodziej: Jakim konserwatystą jest prof. Wielomski?

Pragnę zająć stanowisko wobec arcyciekawej polemiki, jaka wywiązała się pomiędzy prof. Adamem Wielomskim a wiceministrem Piotrem Piętakiem na temat rewolucyjnej mentalności Polaków.

Wiceminister Piętak dzieli się z nami ciekawym spostrzeżeniem na temat prof. Wielomskiego, że dla tego historyka idei bunt jest czymś abstrakcyjnym, podręcznikowym i że nie sprawia mu żadnej różnicy, o jaki bunt i o jaką władzę chodzi. Wydaje mi się, że coś jest na rzeczy – sam często myślę, że w chętnie stosowanej przez prof. Wielomskiego cezurze na ład europejski przed i po Rewolucji Francuskiej (kiedyś dla tego wybitnego publicysty rok 1789 był „schizmą bytu”) odzwierciedla się przestroga Aleksego hrabiego de Tocqueville’a, że człowiek demokratyczny uwielbia posługiwać się abstrakcjami, ponieważ jego zmysły nie są wyostrzone na różnorodność, jaka cechowała ład przeddemokratyczny.

Wszelako moim zdaniem celem historyka idei winno być nie tyle opisanie mentalności porewolucyjnej – bo to jest dość łatwe – lecz zastanowienie się, co doprowadziło do wytworzenia się sytuacji rewolucyjnej i tutaj zarówno ówcześni pisarze tacy jak rzeczony hrabia de Tocqueville

(Nie lękam się twierdzić, że żaden człowiek nie umknąłby przed karzącą ręką sprawiedliwości, gdyby tak zarządzał swoim majątkiem, jak wielki król (…) gospodarował majątkiem publicznym)

jak i współcześni historycy ekonomii (tacy jak Niall Ferguson) zgadzają się co do tego, że do sytuacji rewolucyjnej doprowadziły zarówno ustrojowe, jak i ekonomiczne wynaturzenia monarchii absolutnej (takie jak chociażby entuzjazm Ludwika XV dla rad keynesisty avant la lettre Jana Law, który zaczął eksperymentować z zadłużaniem się owego monarchy na niespotykaną skalę, finansowanym poprzez gigantyczne zwiększanie podaży pieniadza).

Mam wrażenie, że w swoim w sumie dość mi miłym, aliści zbyt abstrakcyjnym potępieniu postawy rewolucyjnej prof. Wielomski sytuuje się w swoim konserwatyzmie jako augustiański konserwatysta sprzed sporu o inwestyturę (oczywiście nie należy tego traktować w sensie dosłownym, jako że prof. Wielomski odparłby na to, że gdyby żył w 11 wieku, to nie byłby żadnym konserwatystą, jako że samo pojęcie konserwatyzmu mogło powstać dopiero po rewolucji).

Konserwatysta sprzed sporu o inwestyturę kieruje się zasadami hierarchii i bezwzględnego autorytetu władzy, która to władza konstruuje ład; konserwatysta po sporze o inwestyturę (a przed okresem powstawania państw narodowych opartych na monarchii absolutnej) kieruje się zasadami korporacjonizmu, który zastępuje relacje między jednostką a władzą relacjami między korporacjami a władzą – jeżeli władca gwałci prawo kanoniczne, to poddany nie jest już zobowiązany uznawać legalnej władzy: przed sporem o inwestyturę sytuacja była odwrotna – to władca świecki mógł złożyć papieża z urzędu, jak np. papież Marcin I został w 654 roku wtrącony do więzienia przez cesarza Konstansa II, zaś w 964 cesarz Otton I odwołał z urzędu Benedykta V (nawiasem mówiąc trochę mnie dziwi, że prof. Wielomski uznaje legalność władzy papieża Franciszka, a wcześniej Benedykta XVI, skoro wedle jego antydemokratycznego kontrrewolucjonizmu powinien był uznać, że prawdziwym papieżem był piętnastowieczny awinioński papież Benedykt XIII, jako że wybór Urbana VI w 1378 roku został dokonany w wyniku zbrojnej presji demokratycznego motłochu).

Zamiłowanie prof. Wielomskiego do generalizacji i abstrakcji przejawia się również w jego częstym pomstowaniu na rewolucję nominalistyczną pod koniec średniowiecza; i tak na przykład w artykule „Świat bez form” prof. Wielomski uważa, że destrukcji uległy wtedy same pojęcia

„poprzez oddzielenie rzeczy od nazw”

w którym to stwierdzeniu prof. Wielomski milcząco zakłada, że w ontologii główna dychotomia przebiega pomiędzy ontologią substancji i ich predykatów a ontologią, która jest jej nominalistycznym zaprzeczeniem – i choć sam prof. Wielomski napisał w swoim artykule „Gdy arystotelizm i tomizm stały się ideologią” (który polecam, jako że jest zarazem celny i niebywale zabawny), że podchodzi do takich tytanów intelektu jak Arystoteles i św. Tomasz z szacunkiem, ale nie bezkrytycznie, to jednak do zakładanej przez nich ontologiii substancjalno-predykacyjnej podchodzi bezkrytycznie. Sam zresztą profesor Wielomski niniejszym przyczynił się do owej rzekomej destrukcji pojęć poprzez używanie nominalistycznych wyrażeń „rzeczy” – na modłę prof. Kotarbińskiego i ich „nazwy” (nominalista nie uznaje istnienia pojęć ogólnych, a tylko właśnie nazwy), zamiast stosować (jeżeli już mamy się trzymać prehistorii filozofii języka) tomaszowy podział na pojęcia jako znaki naturalne i terminy języka jako znaki umowne.

Jedną z przyczyn, dla których ten akurat aspekt tomizmu unawany jest za ślepą uliczkę we współczesnej filozofii jest to, że już Locke zrozumiał, że pojęcia nie mogą być znakami naturalnymi, bo ludzie mają różne pojęcia, a jednak terminy ogólne są intersubiektywne – np. używa się słowa „pies” bez nieporozumienia, choć każdy z nas ma inne pojęcie psa – stąd też to istoty umowne, a nie pojęcia są podstawami sensu terminów. Widzę w tym myśleniu prof. Wielomskiego echa poglądów dwudziestowiecznych neotomistów takich, jak prof. Gilson czy prof. Krąpiec (to samo dostrzegam też u prof. Staniszkis).

Oni to właśnie uznali, że bazą naszego stosunku do rzeczy jest stwierdzenie ich konkretnego istnienia, zaś o dwudziestowiecznej filozofii analitycznej byli zdania, że zajmuje się ona językiem, a nie światem (zakładając, że świat składa się z substancji i ich predykatów, które to predykaty są być wyabstrahowane z konkretnych rzeczy – z tym procesem abstrakcji, w którym abstrakcyjne pojęcie niejako „wyskakuje” z substancji w drodze indukcji lub abstrakcji miał problemy już Arystoteles (w platonizmie, konceptualizmie i nominalizmie nie ma z tym problemu i to nie jest przypadek, ze nieplatońskie filozofie matematyki i logiki – jak. np. intuicjonizm – opierają się na kantyzmie raczej niż na arystotelizmie).

Wydaje się w ogóle, że św. Tomasz nie rozumiał, że sens systemu językowego nie może być wytworem prywatnych procesów abstrahowania odbywających się w świadomości każdego człowieka, lecz musi być intersubiektywny i publiczny. Gdzie, kiedy i po co to wyrażamy takie sądy wiążące nazwy z konkretnie istniejącą rzeczą? Przecież nasza wiedza o świecie się nie zmieni, jeśli ich ich nie wyrazimy. Wreszcie, jaki jest nasz stan poznawczy w rzekomym odstępie między spostrzeżeniem a aktem wyrażenia sądu egzystencjalnego? Czy wyrażamy je in foro interno? Jak możemy stwierdzać coś, czego jeszcze nie wiemy, a jeśli to wiemy, to po co to stwierdzać?

„Ten oto byt” jest to zwykle zdanie lokacyjno-orzecznikowe, gdyż partykułą deiktyczna „ten” wskazuje na umiejscowienie przedmiotu w kontekście wypowiedzi. Nasze pierwotne doświadczenie istnienia nie zaczyna się więc od stwierdzenia istnienia kolejnych rzeczy, lecz od jakiejś sytuacji (pole czasoprzestrzenne i jego horyzont), która nas otacza; dopiero wtórnie odróżniamy elementy sytuacji.

Last but not least – prof. Wielomski myli się sądząc (w wielu swoich tekstach i wypowiedziach), że we współczesnej filozofii i kulturze przeważa nominalizm – cała np. współczesna filozofia matematyki jest albo (przeważnie) platonizmem, albo (to interesująca mniejszość) konceptualizem, nie zaś nominalizmem (Quine chciał stworzyć nieplatońską, nominalistyczną teorię mnogości, ale mu się nie udało – a strasznie próbował).

A jednak… Mimo wszystkich zarzutów wiceministra Piętaka wobec myślenia prof. Wielomskiego, z którymi się zgadzam, jak i moich własnych zarzutów (myślę, że uczyniłem zarzuty p. Piętaka dużo boleśniejszymi dla Profesora poprzez wzmocnienie zarzutu Pana Wiceministra nieodrózniania przez profesora Wielomskiego różnych sytuacji buntu przeciwko prawowitej władzy zarzutem Tocqueville’a o generalizowaniu i zamiłowaniu do abstrakcji jako czymś typowym dla umysłowości człowieka wychowanego w ustroju demoliberalnym), przecie bliższe są sercu memu tezy prof. Wielomskiego miotającego gromy na rewolucjonistów aniżeli (czy pisząc to znowu się narażę na wybuch gniewu szanowanego przeze mnie publicysty?) piłsudczykowski prometeizm wiceministra Piętaka.

Podam tylko jeden przykład – Polacy lubią myśleć o sobie, że ich powstania były w historii świata czymś wyjątkowym (niektórzy też łudzą się jeszcze i tym, że ktoś o nich poza Polską i Niemcami w ogóle słyszał – tu chciałem przypomnieć, jak to Minister Spraw Zagranicznych Zjednoczonego Królestwa przyjechał onegdaj do Warszawy i wsławił się wypowiedzią, w której dał wyraz swojemu przekonaniu, że Polska graniczy z Rosją na Wiśle). Tymczasem w historii Irlandii znajdziemy odpowiednik każdego powstania, jakie było w Polsce (niektóre z nich ze stratami procentowo przewyższającymi straty w Powstaniu Warszawskim); żeby nie być gołosłownym: Powstanie Warszawskie? – powstanie przeciwko okupacji Anglików, które trwało 9 lat Cogadh na Naoi mBliana; Powstanie Kościuszkowskie? – Rebelia 1798 – i tak mógłbym długo wyliczać.

Jest jednak jedna różnica między mentalnością niesfornych Irlandczyków i niesfornych Polaków – kolejne rocznice Powstania Warszawskiego powinni świętować Niemcy, a nie Polacy, tak jak w Irlandii rocznice tego typu powstań i bitew świętują unioniści z Ulsteru, a nie Irlandczycy. Jakoś nie przychodzi irlandzkim niepodległościowcom do głowy, by chwalić się rocznicą gigantycznej jak na owe czasy bitwy pod Boyne, przegrana w której pogrzebała nadzieje na niepodległą Irlandię, w Polsce natomiast podręczniki historii i tabliczki z nazwami ulic rozpiera duma z kata Warszawy, pijaka Okulickiego (prawdopodobnie agenta NKWD) czy też tchórzliwego szaleńca Bora-Komorowskiego (który ze strachu przestał dowodzić powstaniem i sam dobrowolnie oddał się do niewoli).

W ogóle w Irlandii nie świętuje się rocznic żadnych powstań (a było ich dużo więcej niż w historii Polski) z jednym ważnym wyjątkiem – Powstania Wielkanocnego 1916 roku, na którym jest oparty główny mit założycielski państwa irlandzkiego. Czym wyróżniało się Powstanie Wielkanocne?

Po pierwsze, jego rezultatem było powstanie struktur politycznych użytych później do tworzenia mniej lub bardziej udanego ładu (rezultatem Powstania Warszawskiego było unicestwienie wszelkich niekomunistycznych struktur politycznych oraz świetnej sieci podziemnego szkolnictwa, którą właśnie powinniśmy się chwalić przed światem).

Po drugie, dowódcy Powstania 1916 dążyli do jak najszybszego podpisania umowy z Anglią (do czego dążyli dowódcy Powstania Warszawskiego to już chyba bardziej pole popisu dla psychiatry – Tadeusz Pełczyński na przykład dążył do tego, by zginęło jak najwięcej Polaków, ponieważ uważał, że im więcej osób zginie w powstaniu, tym lepiej, bo wstrząśnie to sumieniem świata).

Po trzecie, w Powstaniu Wielkanocnym zginęło 64 powstańców (później jeszcze 16 zostało straconych); tego, że w dziewięcioletnim powstaniu Cogadh na Naoi mBliana (1594–1603 – nie należy mylić tego z dziewięcioletnią wojną lat 1690-tych) zginęło 130 000 żołnierzy, Irlandczycy jakoś nie świętują.

Po czwarte, mimo tego, że organizatorom Powstania Wielkanocnego udało sie uniknąć znaczniejszych ofiar wśród ludności cywilnej, to jednak i tak wywołanie powstania wzbudziło na tyle duże oburzenie wśród ludności Dublina, że w Kilmainham armia brytyjska musiała ochronić wziętych do niewoli powstańców przed linczem (u nas przeciwnie, kat Warszawy Okulicki ma swoje ulice tylko dlatego, że Sowieci usunęli swojego agenta wtedy, gdy przestał im być już potrzebny).

Aha, jest jeszcze jedna ważna różnica między rewolucyjnym podejściem Polaków i Irlandczyków – gdyby p. Tomasz Gross (nazwany przez ś.p. prof. Janusza Kurtykę “wampirem historiografii”, zaś przez zastępcę dyrektora archiwum w IPN dr Gontarczyka porównany do p. Leszka Bubla) był Irlandczykiem i pojechał szkalować swój własny naród przed innymi narodami stwierdzeniami typu, że Polacy cieszyli się większą wolnością polityczną w okresie 1939-1944 niż w ciągu całego stulecia, bo więcej było wtedy polskich organizacji politycznych (Polish Society Under German Occupation) – co zdaniem Grossa należy zawdzięczać istnieniu Generalnej Guberni – to raczej nie miałby po co się pokazywać w katolickiej części Belfastu (właśnie niedawno przejrzałem w księgarni anglojęzyczne wydanie “Sąsiadów”, w którym to wydaniu znalazłem usunięte z polskiego wydania tej sadomasochistycznej powieści stwierdzenie p. Grossa, że polskie duchowieństwo popełniało mordy rytualne na dzieciach żydowskich, jeśli ich rodzice nie wyrażali zgody na ich ochrzczenie).

Podsumowując: uważam, że poglądy prof. Wielomskiego jako badacza myśli politycznej są spójne, głębokie i bardzo przemyślane, choć reprezentują pewien tylko odłam konserwatyzmu (w dodatku oceniający wszystko z bardzo frankocentrycznej perspektywy – jak bowiem wytłumaczyć to, że w USA nie było rewolucji francuskiej, a jednak to stamtąd przyszły do Europy wszystkie te genderyzmy?); szczególnie podoba mi się jego stwierdzenie:

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że na całym świecie postawy antypaństwowe i antyporządkowe prezentuje lewica. Prawica jest przysłowiową „partią porządku”, która dba o państwo, kieruje się racją stanu. U nas jest odwrotnie, gdyż polska „prawica” definiuje się wyłącznie jako kontestacja. Często „prawica” ta samodefiniuje się jako „antykomunistyczna” i „niepodległościowa”. Same te określenia mają charakter rewolucyjny.

natomiast jego poglądy filozoficzne są nieco niespójne i dość płytkie – jeśli nie jesteśmy nominalistami, to nie mówmy o rzeczach i ich nazwach (jak zresztą to wyjaśniłem, nie bardzo wiadomo, co oderwanie nazw od rzeczy miałoby w ogóle znaczyć – to właśnie jest dobry przykład postmodernistycznego żargonu filozoficznego).

Styl pisarstwa wiceministra Piętaka jest z kolei bardziej stylem praktyka polityki niż historyka idei – to niekoniecznie jest złe, jako że dzięki temu p. Piętak jest w stanie nieco ściągnąć na ziemię myśl prof. Wielomskiego, która czasami szybuje gdzieś w okolicach Saturna i tak jak z Saturna nie widać ani gór, ani oceanów na ziemi, tak i z pułapu przedjedenastowiecznego abstrakcjonizmu konserwatywnego prof. Wielomskiego nie widać konkretnych sytuacji politycznych, a jedynie pojęcia ogólne takie jak “Tradycja”, “Człowiek Demoliberalny”, “Bunt Przeciwko Prawowitej Władzy” (pamiętam jeden z felietonów prof. Wielomskiego, w którym do opisu polskiej sceny politycznej posiłkował się określeniami “jakobinów” i “żyrondystów” – dlaczegóż to sobie pożałował i nie użyl jeszcze bardziej przemawiającej do wyobraźni “demoliberalnego motłochu” terminologii zaczerpniętej z Tolkiena? – katolika bądź co bądź).

Z czym może się trochę nie zgadzam w tekście p. Piętaka, to z tym, że o ile być może jest – jak pisze p. wiceminister – demagogią mianowanie tych wszystkich, którzy poparli majdan, Kliczkę i tą część społeczeństwa ukraińskiego, która chce wstąpić do UE, wrogami Państwa Polskiego, o tyle pisanie o tybetańskiej wielowiekowej tradycji i wspaniałej kulturze, która jest na naszych unicestwiana też jest trochę demagogią, jeśli p. Piętak dodaje do tego, że

Nie solidaryzuje się z buntownikiem tylko z ofiarą – czy Pan widzi różnicę?

Kto jest tą ofiarą? Reprezentowane przez dalajlamę warstwy rządzące przez wiele wieków w Tybecie, które stworzyły system dużo bardziej okrutny dla tybetańskich chłopów, niż pańszczyzna w Polsce, Generalna Gubernia czy niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych? Osobiście wolałbym być Żydem w III Rzeszy do 1938 roku (mało osób wie, że do tego czasu Żydzi byli tam objęci systemem opieki społecznej), niż uczestniczyć w wielowiekowej tradycji wywłaszczania, bicia kijami do nieprzytomności, wyłupiania oczu i zostawianiu na polu, żebym sam tam zdechł (bo życie w Tybecie było święte).

Ja też się solidaryzuję z ofiarą i mam nadzieję, że – jak napisał prof. Wielomski – dbające o szybki wzrost gospodarczy władze Chin nie dopuszczą do powrotu w Tybecie systemu politycznego porównywalnego jedynie z sytuacją chłopów ukraińskich w latach trzydziestych.

Co się zaś tyczy Ukrainy… To jest właśnie dobry przykład na cynizm p. Kaczyńskiego. O zbrodnię w Katyniu drzemy mordę na cały świat, ale o wiele gorsze jakościowo i ilościowo zbrodnie popełnione przez Ukraińców to według p. Kaczyńskiego (choć przecie nie tylko jego ani jego ugrupowania) coś tak błahego, że niewartego wzmianki.

Ale nie chodzi mi o zbrodnię – osobiście jestem przeciwnikiem zarówno wypominania i Katynia Rosjanom, i wypominania Ukraińcom torturowania polskich dzieci przez banderowców (choć publikacje fałszywe historycznie należy napiętnować, ale powinni to czynić historycy) z bardzo prostego względu – nie wiadomo, jaki właściwie Polska miałaby mieć w tym interes – przecież 60 miliardów dolarów odszkodowania w postaci nieruchomości dla gmin polskich ani od Ukraińców, ani od Rosjan nie dostaniemy, zaś w krajach z ludnością o normalnym instynkcie samozachowawczym nikt nie lubi, jak ktoś obcy im coś bez przerwy wypomina (przykładem bojkot sprzed kilku lat w irlandzkich supermarketach towarów pochodzących z miłującego pokój Izraela – i jakoś nikt już potem nie pisnął o żadnych odszkodowaniach dla gmin żydowskich, a przecież łatwo byłoby wysunąć straszliwy zarzut antysemitnictwa, skoro dowódca IRA, Sean Russell, nie tylko był szkolony przez nazistów w Berlinie, ale jeszcze zaoferował się, że wyłapie wszystkich Żydów z Dublina i wywiezie ich do Oświęcimia – ale o tym chwalący ustrój Generalnej Guberni p. Gross jakoś Irlandczykom nie powiedział w czasie swojego jakże popularnego wykładu na temat antysemityzmu Polaków na czołowym irlandzkim uniwersytecie – chapeau bas dla polskiego ambasadora, który zaprotestował).

Problem nie w zbrodniach, lecz w interesach państwa polskiego. Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że wsparcie pomarańczowej rewolucji nie było w polskim interesie. Parafrazując najskuteczniejszego dziewiętnastowiecznego ministra – popieranie złodziejki Tymoszenko i neobanderowców to gorzej niż zbrodnia – to błąd.

Grzegorz Kolodziej

www.prawica.net

aw

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Kolodziej: Jakim konserwatystą jest prof. Wielomski?”

  1. Ciekawe uwagi na temat „nominalistycznej destrukcji pojęć”. Arystoteles, wbrew pozorom nie miał z tym kłopotu. „Każda wypowiedź coś znaczy, ale nie jako narzędzie, lecz jak powiedzieliśmy, na mocy umowy” [Hermeneutyka]. Stagiryta – w przeciwieństwie do św. Tomasza – rozumiał, że „sens systemu językowego nie może być wytworem prywatnych procesów abstrahowania odbywających się w świadomości każdego człowieka, lecz musi być intersubiektywny i publiczny”. Stosownie do tego podaje w swojej „Metafizyce” czym jest tzw. „byt”: „byt jest wieloznacznym wrażeniem”. Tomiści z Lublinia (Krąpiec, Żeleźnik, przekład „Metafizyki”) przetłumaczyli to zdanie tak: „o bycie można mówić różnorako”. Mówienie jest u nich czymś wtórnym wobec samego „pojęcia bytu”, które jest wytworem „prywatnych procesów abstrahowania”. Procesy te zostały opisane zarówno przez Arystotelesa jak i Tomasza z Akwinu ale językiem sztucznym, wytworzonym specjalnie do tego celu (metafizyka). Bez inicjacji do tego języka w ramach danej szkoły („Każda wypowiedź coś znaczy, ale nie jako narzędzie, lecz jak powiedzieliśmy, na mocy umowy”) nikt takiego języka nie zaakceptuje. W innym wypadku wszyscy bylibyśmy (neo)tomistami. Tak jednak nie jest a same szkoły tomistyczne zawzięcie się ze sobą nie zgadzają, nawet jeśli taktycznie wchodzą w alianse. Neotomizm polski wydaje obecnie Powszechną Encyklopedię Filozofii, próbując uzyskać szerszy, społeczny konsensus, co do swego języka. Pechowo jednak złożyło się to z wynikami językoznawstwa kognitywnego (m.in. teoria metafor Johnsona i Lakoffa) bez metafizyki tłumaczącego zjawiska leżące u podstawy neotomistycznej „analogii bytu”. Jeżeli u podstaw ludzkiego poznania leży mózgowy mechanizm metaforyzacyjny (na co są silne „neuro-poszlaki” i cała sterta badań antropologicznych) i tym samym metafora jest narzędziem POZNANIA a nie tylko narzędziem EKSPRESJI literackiej, to teoria „analogii bytu” upada tak samo, jak arystotelesowska teoria niezmiennych istot koniecznie ujmowanych w językowych definicjach. Umysł korzysta z neuroobrazowania położenia ciała w najbliższym otoczeniu a nie z poznania bytu jako bytu (jeśli takowe jest, to nic nie można o nim powiedzieć, bo leży to poza granicami języka). „Analogia bytu” opiera się zatem na analizie procesów umysłowych a nie żadnego „bytu”, z którym te procesy umysłowe utożsamia. Sytuacja wraca zatem do punktu wyjścia. Ani u Arystotelesa ani u Akwinaty nie mamy bowiem „analogii bytu”. U obu jest tylko analogia języka. Św. Tomasz dodaje ponadto, że „Bóg nie jest użytkownikiem języka”. Jak podsumował rzecz o. I.M.Bocheński OP: „Analogia bytu jest nieporozumieniem. Nie wiem czego ci ludzie chcą. Nie ma czegoś takiego jak byt. Byt nie jest jak słoń. O słoniu można wiele rzeczy powiedzieć o bycie nie można. To tylko wieloznaczne wyrażenie”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *