Koniec świata?

Wielcy myśliciele katolickiej kontrrewolucji Joseph de Maistre i Juan Donoso Cortes w swoich pismach, a szczególnie w korespondencji, wspominają wielokrotnie, że analizują wydarzenia Rewolucji Francuskiej (de Maistre) i Wiosny Ludów (Donoso Cortes) mając w ręku biblijną księgę Apokalipsy św. Jana. Wielokrotnie twierdzą, że dopiero odczytując bieżące wydarzenia przez pryzmat symboli i trudnych opisów apokaliptycznych, to co dzieje się na ich oczach wydaje się im jasne, zrozumiałe i czytelne.

Prawdę mówiąc coraz częściej także ulegam podobnej pokusie. Żyjemy w epoce, o której historycy za ileś tam pokoleń mogliby napisać, że stanowiła koniec supremacji Zachodu nad światem, którego miejsce zajęła Cywilizacja Chińska. Rozpad i dezintegracja Zachodu widoczne są na wielu polach. W XVI wieku doszło do rozkładu Christianitas i odpadnięcia połowy Europa od Kościoła powszechnego. W XVIII wieku nawet i katolicka część kontynentu odrzuciła własną tradycję i tożsamość, aby zaczytywać się w bezbożnych filozofach. Rok 1789 to symbol buntu przeciwko wszystkim politycznym i społecznym strukturom świata tradycyjnego. Ten wielki zryw emancypacyjny trwa do 1917 roku, aby zmutować się w jeszcze bardziej radykalny sekciarski bunt przeciwko własności i resztkom mieszczańsko pojętego prawa naturalnego. Wreszcie, od lat sześćdziesiątych XX wieku trwa powszechna rewolta przeciwko moralności, rodzinie, przyrodzonym miejscom kobiety i mężczyzny w normalnie ukonstytuowanym społeczeństwie, a ostatnio nawet przeciwko istnieniu biologicznie pojętej płci. Jeśli spojrzymy na dzisiejsze zachodnie społeczeństwa, to – z punktu widzenia świata tradycyjnego – mamy tutaj tylko obraz gigantycznego rumowiska po którym błąkają się, bez żadnego celu, milionowe masy ludzkie sprytnie manipulowane przez rozmaite grupki socjalistów i demagogów najrozmaitszej maści i autoramentu.

Kiedy oglądam w telewizji programy informacyjne, to bardzo często nachodzi mnie myśl, że to wszystko jest przecież przewidziane i opisane – właśnie w księdze Apokalipsy św. Jana. Oczywiście, nie ma tam takich terminów jak „kryzys zadłużenia”, „socjalizm”, „sekularyzacja” i „homo-małżeństwa”, gdyż św. Jan nie znał tych pojęć. Powstały w naszych czasach. Opisuje jednak te problemy w narracji religijnej charakterystycznej dla jego epoki i wedle symboliki apokaliptycznych Żydów, którzy przyjęli chrześcijaństwo. Dlatego tak bardzo trudno nam dziś te pojęcia przełożyć na problemy współczesnego świata, który nas otacza, a który – moim zdaniem – realizuje te opisy, które w Apokalipsie możemy znaleźć. I tu jest problem: czy upadek Zachodu jest tylko końcem naszego świata czy świata w ogóle? To upadek chrześcijańskiego eonu (epoki) czy koniec świata?

Z punktu widzenia historii zsekularyzowanej cywilizacje rodziły się, wzrastały, rozwijały dzięki sile napędzających je idei i wzrastającej zdolności do mobilizacji środków, po czym upadały, gdy idee i środki zaczynały się wyczerpywać. Tak stało się ze światem greckim i rzymskim. Sytuacja naszej cywilizacji wiąże się jednak z obietnicą Jezusa Chrystusa, że „bramy piekielne” nie pokonają Kościoła (Mt 16, 18), a wspomniana Apokalipsa mówi, że owa porażka Kościoła będzie tożsama z „końcem czasów”, przyjściem Antychrysta i interwencją Bożą, czyli z końcem świata. Zapowiedź ta może być dwojako interpretowana w kontekście upadku Zachodu:

1/ Apokalipsa mówi językiem symboli i poprzez koniec świata rozumie zakończenie chrześcijańskiego eonu, czyli wielkiej epoki historycznej znaczonej od podania ludzkości Dobrej Nowiny po jej odrzucenie przez ludzi. To odrzucenie ma miejsce, o czym świadczy powszechna laicyzacja, uznanie prawne zabijania dzieci poczętych, „małżeństw” homoseksualnych, opustoszałe Kościoły, inwazja islamu. Słowem: liberalne światopoglądowo państwo zbudowało system socjalistyczny, w którym samo stało się bogiem. Koniec chrześcijańskiego eonu byłby, w tej interpretacji, porażką Dobrej Nowiny i ostateczną dezintegracją Kościoła. Nie będzie żadnego końca świata w sensie dosłownym, nie otworzą się Niebiosa z piorunami. Będzie to koniec chrześcijaństwa, a dawne chrześcijańskie narody ulegną re-poganizacji i zmieszają się z masami islamskich imigrantów.

2/ Być może jednak należy Apokalipsę św. Jana traktować dosłownie, a zmierzchu chrześcijańskiego Zachodu nie należy uważać za symboliczny tylko koniec świata. W końcu ani cywilizacja grecka, ani rzymska, ani inne upadłe w trakcie dziejów nie otrzymały objawionej zapowiedzi, że ich kres będzie zarazem końcem świata. Wielu chrześcijan w V wieku uważało, że rozpad zachodniego Cesarstwa Rzymskiego będzie tożsamy z końcem świata i oczywiście mylili się. Zauważmy jednak, że z punktu widzenia eschatologicznego sytuacja była odmienna. Oto upadał ówczesny porządek polityczny i społeczny, ale nie towarzyszył temu przewrotowi upadek chrześcijaństwa. Przeciwnie, religia objawiona była w fazie ekspansji, apogeum chrześcijaństwa było dopiero przed ówczesnymi wiernymi. Koniec Cesarstwa nie był z pewnością końcem chrześcijańskiego eonu – w sensie politycznym był to dopiero jego początek.

Nie będę ukrywał, że nie znam odpowiedzi na pytanie czy koniec Zachodu jest „tylko” końcem świata chrześcijańskiego czy też końcem świata w ogóle? Racjonalnie rzecz biorąc wydaje się, że chodzi tylko o zagładę naszej cywilizacji, która wyczerpała swoje siły witalne i zmierzcha wyznając publiczny kult „demokratycznego państwa prawa realizującego zasady sprawiedliwości społecznej”. Jako chrześcijan wiem jednak, że taka interpretacja oznacza zaprzeczenie obietnicy Chrystusa skierowanej do św. Piotra i unieważnienie całego ewangelicznego przesłania. Wiemy, że bez względu na to czy czeka nas koniec chrześcijańskiego eonu czy koniec świata w ogóle, to i tak możemy powiedzieć, że żyjemy w epoce schyłkowej. Nie wiemy tylko (jeszcze) czego schyłek realizuje się na naszych oczach. Hegel w jednym miał rację: nie da się przewidzieć przyszłości.

Adam Wielomski

Tekst ukazał się w tygodniku Najwyższy Czas!

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Koniec świata?”

  1. Jeśli przyjąć, że oglądanie telewizji to grzech (jak niedwuznacznie uczy tradycja), to przyjmując logikę św. Jana (światłość ze światłości, prawda z prawdy, fałsz z fałszu) – mniejsza, że to na bakier z logiką formalną – to owoce grzechu też są grzeszne. Nie warto więc wyciągać wniosków z oglądania telewizji. W perspektywie ewolucyjnej okienko życia (od jednokomórkowców po zagładę życia na ziemi) jest niewiarygodnie małe (wiele zer po przecinku i jedynka na końcu) w całym procesie kosmicznym. Okienko życia rozumnego jeszcze mniejsze a okienko cywilizacji wręcz śmiesznie małe. Wszechświat musi się strasznie „napracować”, żeby wyłonić ludzką cywilizację z materii nieożywionej a ceną jest zawsze jej chwilowość i ulotność (taki jest los układów dynamicznych w stanach dalekich od równowagi, a nie wiadomo nam, by w innych życie było możliwe). Ze względu na to swoiste „marnotrawstwo” czasu i środków scenariusz ten jest odrzucany przez niektórych myślicieli tradycji klasycznej (w zasadzie w oparciu o przeczucia własne na temat natury Boga, co jednak zwala cała winę na nas). Jakkolwiek by nie było nasza cywilizacja jest w Indiach czy Chinach postrzegana jak każda inna oparta na sile militarnej i ekonomicznej a religia chrześcijańska jako rodzaj przerosłej sekty, powstałej w oparciu o kulturę nomadów żyjących na pustyniach Bliskiego Wschodu. Jak widać inne cywilizacje nie przejmują naszej religii, chłonąc jedynie naukę, technikę, organizację. Pokazuje to, że każda kultura jest do pewnego stopnia arbitralna (w sensie, że natura nie determinuje jej całkowicie). Ale każdy rodzaj arbitralności ma swoją ewolucyjną cenę. Cywilizacja Zachodu (chrześcijaństwo) jest oparta o pojęcie grzechu w sferze idei i związane z nim poczucie winy (lęku) w sferze psychologicznej. Zgadza się to z ustaleniami nauk ewolucyjno-kognitywnych o podstawowej roli lęku w powstaniu umysłu i jaźni (co nie jest tym samym). Jaźń w introspekcji dociera do fundamentalnego lęku (noc ciemna), stanowiącego podstawę umysłu, dzięki któremu przeżył gatunek i jego konkretne egzemplarze (rolą nieświadomego umysłu, już u zwierząt, jest zapewnienie przetrwania dzięki ucieczce od niebezpieczeństwa, czemu służy lęk). Ale jaźń nie zna źródła lęku, napotykając go, stara się go sobie wytłumaczyć: upadek, grzech, wina … i powstaje teologia. Cywilizacje Wschodnie w znacznie mniejszym stopniu są oparte o lęk (podobnie nie uznaje jego naczelnej roli Tomasz z Akwinu). Te arbitralności mają swoją cenę. Niewykluczone, że po prostu ją płacimy. Ludzie nie chcą żyć w lęku, co nie jest nowe (funkcja lęku) ale nowe jest, że chrześcijaństwo nie potrafi ich przekonać do swojego lekarstwa. Jak to powiedział Nietzsche: „uwierzyłbym chrześcijanom, gdyby wyglądali na trochę bardziej zbawionych”. Cywilizację też obowiązują prawa ewolucji. Cena za jej rozwój jest dosłownie niewyobrażalna, gdy ją ująć w „cywilizowanych kategoriach”. Hekatomba żywych istnień warunkowała wzrastanie Christanitas i hekatomba stoi za jej rozpadem. Nihil novi sub sole.

  2. „…chrześcijaństwo nie potrafi ich przekonać do swojego lekarstwa…” – a czy potrafiło kiedykolwiek przekonać do swojego lekarstwa inaczej, niż za pomocą strachu, np. przed instytucjami tegoż chrześcijaństwa lub jego „świeckiego ramienia”? Możliwe, że po rozpadzie sojuszu tronu i ołtarza ołtarzowi odpadł najważniejszy „argument filozoficzny”, tzn. miecz.

  3. @Włodzimierz Kowalik. Proszę się na mnie nie gniewać, ale pisze Pan nie jak chrześcijanin, lecz jak scjentyficzny naturalista. Mam na myśli fragment, w którym najpierw stwierdza Pan, że zgodnie z ustaleniami kognitywistyki lęk pełni podstawową rolę w powstaniu umysłu i jaźni, a następnie tak pisze: „Ale jaźń nie zna źródła lęku, napotykając go, stara się go sobie wytłumaczyć: upadek, grzech, wina… i powstaje teologia.” Sugeruje to, że wyjaśnienia teologiczne są z gruntu fałszywe, bo oparte na nieznajomości rzeczywistych źródeł lęku. Są, innymi słowy, nie tyle wyjaśnieniami, ile racjonalizacjami. Chyba, że przyjmuje Pan strategię kardynała Polatuo z książki Themersona: i nie widzimy w tym nic bluźnierczego, przeciwnie – pochwalamy, czyż bowiem ustalenia kognitywistyki nie ukazują nam sposobu, w jaki Bóg nam objawia konieczność naszego odkupienia i potrzebę bojaźni Bożej? I jeszcze przy okazji takie pytanie nie związane ze sprawą: dlaczego nie jest tak, że im większą denotację ma dany termin, tym mniejszą liczbę konotacji posiada? Gdzie mógłbym zapoznać się z tą kwestią dokładniej?

  4. Nie wiem. Wiem jedynie, że takie przekonywanie mieści się całkowicie w logice świata. Lekarzu wylecz się sam -chciałoby się powiedzieć. Charakterystyczne jest, że Jezus taką logikę całkowicie odrzucił. Nie ma w Ewangelii błogosławieństwa dla przestraszonych. Błogosławieni, którzy płaczą, cisi i pokornego serca. Zupełny nonsens, jak Pan widzi. Jaka cywilizacja może się na tym oprzeć? Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie?

  5. „…Jaka cywilizacja może się na tym oprzeć?…” – na czym? Czy ma Pan tutaj na myśli bezsensowność opierania cywilizacji na „Błogosławieni, którzy płaczą, cisi i pokornego serca” , czy też bezsensowność opierania cywilizacji na, nieistniejącym, Pana zdaniem, w Ewangelii, „błogosławieństwie dla przestraszonych”. Nie wiem, czy w Ewangelii takowego nie ma, jednakowoż pamietam z jakiegoś psalmu responsoryjnego „błogosławiony, kto się boi Pana”. A więc, przynajmniej w Starym Testamencie, w psalmach (?), cos takiego było. I Żydzi jakąś cywilizację z powodzeniem zbudowali.

  6. Stary Oligarcha@: jestem naturalistą, tak jak i mój nauczyciel, o. Bocheński OP, czy św. Tomasz z Akwinu. „Skutek sprawiony pochodzi W CAŁOŚCI od Przyczyny Pierwszej i W CAŁOŚCI od przyczyn wtórych” jak pisał św. Tomasz. Oznacza to, że uczynienie czegoś przez Boga, zakłada istnienie naturalnego wyjaśnienia tego, co Bóg uczynił. Nie widzę powodu, żeby teologia (będąca tłumaczeniem Objawienia wedle aktualnego stanu wiedzy) miała się mieszać do metodologii nauk przyrodniczych. Czy ustalenia teologiczne zmienią relację między odpowiedzialnym za lęk układem współczulnym (uciekać/atakować) a przywspółczulnym (spożywać/spoczywać)? Zmienią rolę uczucia lęku w organizmach biologicznych obdarzonych umysłem? Nie widzę w ogóle, jak by to miało się stać, chyba, że przyjąć Boga, który celowo robi „dziury”. Nie bardzo wiem o co Panu idzie z denotacją i konotacją. Jeśli pyta Pan o tzw. prawo Arnaulda odwrotności między treścią i zakresem pojęć, to jest ono fałszywe. Nie ma takiego prawa. Wiedziała o tym dobrze scholastyka a „zapomniała” szkoła z Port Royal, uprawiając różne „metafizyczne rozumowania” i wprowadzając przy okazji szereg głupot do katolickiej teologii. Denotacja i konotacja to pojęcia późniejsze. Nie oznacza to jednak, że „im większą denotację ma dany termin, tym mniejszą liczbę konotacji posiada”. Denotacja to zbiór wszystkich desygnatów danej nazwy (przy danym znaczeniu) a konotacja jest bardziej wieloznaczna, ogólnie to zbiór wszystkich cech, przysługującym wszystkim desygnatom danej nazwy. Reszta w podręczniku do logiki.

  7. Piotr Kozaczewski@: Błogosławieństwo dla bojących się Pana, jakoś nie wypaliło w wypadku Lutra, który nabawił się przez nie równie solidnej co typowej nerwicy lękowej i w konsekwencji rozwalił wspaniałość średniowiecznej Christanitas, jak o tym czytamy w innym tekście p. Wielomskiego na portalu, czego skutki podobno mamy do dziś. W Kazaniu na Górze nie ma błogosławieństwa dla przestraszonych (zaprzecza ono po kolei wszystkim wyobrażeniom, jakie pobożny Żyd mógł mieć na temat łaski: ubóstwo, smutek, płacz, cierpienie, czystość serca). Sam termin „bojaźń Boża” został klasycznie ujęty przez św. Tomasza i nie wiedzieć czemu to ujęcie robi u tradycjonalistów za skrajny „modernizm”. Co do tzw. cywilizacji żydowskiej, to w swoim szowinizmie może rajcować chyba tylko samych Żydów. W przeciwieństwie do ekskluzywizmu narodowego religia żydowska jest dość typową mieszaniną szantażu i umowy handlowej (co zdaje się stanowi szczyt ówczesnego rozwoju relacji społecznych): Ja Jahwe wam mówię, że jak nie będziecie mnie czcić oraz składać mi ofiar, to nie będzie z waszym dobrem. Ta sama koncepcja jest u Azteków, u Majów (akurat czytałem) i u licznych ludów pierwotnych. Trzeba wiecznie się podlizywać i płaszczyć (i oczywiście bać), żeby zyskać jakąś tam doczesną pomyślność a i tak nie ma gwarancji, że Bogu nie przyjdzie do głowy zakładać się z Diabłem o naszą wierność (Hiob). Żydzi taki układ nazywają „prawem” i na każdego, kto mu przeczy mają to swoje prawo, które im mówi, że taki a taki człowiek musi zginąć, bo się nie chce płaszczyć. Powodem śmierci Jezusa nie był przecież agnostyk Piłat ani mający wszystko w nosie tłum. Powodem było żydowskie Prawo i jego strażnicy: uczeni w prawie. „My mamy prawo, które mówi, że ten człowiek (Jezus) musi zginąć” – powiedział Kajfasz Piłatowi. Tyle o wartości cywilizacji żydowskiej (islam niewiele od niej odbiega). Nie grzesznikom z komór celnych i burdeli naraził się Jezus tylko faryzeuszom: „wy macie diabła za ojca i spełniacie pożądania waszego ojca”. Różnicę między judaizmem a chrześcijaństwem (katolicyzmem) dobrze wypunktowała św. Terasa Benedykta, czyli Edyta Stein w swoich pismach. Różnica ta sprowadza się z grubsza do tego, że Bóg Jezusa Chrystusa utożsamia się z każdym człowiekiem, zwłaszcza cierpiącym, ze zwykłym grzesznikiem, będąc Emmanuelem tj. Bogiem z nim. W ten sposób każdy człowiek staje się świątynią, czyli miejscem kultu (świętym miejscem) zarezerwowanym u Żydów dla świątyni w Jerozolimie, z której teraz została im tylko ściana płaczu. „Błogosławieni, którzy płaczą”. Tyle zostało z ich cywilizacji.

  8. Wielu wieszczyło już koniec świata lub przynajmniej koniec historii. Historia jednak toczy się dalej. Jej ewentualny koniec wiązać raczej należy z użyciem broni masowej zagłady na masową skalę lub jakąś katastrofą kosmiczną. Upadek zachodniego chrześcijaństwa to nie jest koniec świata, choć jest faktem wielkiej doniosłości, który dokonał się za własnym przyzwoleniem samego Kościoła. Otóż reformy posoborowe zepchnęły tenże Kościół do roli jeśli nie pasa transmisyjnego masonerii, to przynajmniej nie wadzącej jej najważniejszym celom, takim jak powszechne braterstwo, tolerancja, relatywizm, ekumenizm itd. Żywą wiarę i unikalną tradycję wymieniono na idee z drugiej ręki, które są w tej chwili już przestarzałe i wyeksploatowane, stąd parcie na nowe: gender, multi-kulti, postmodernizm… Wystarczyło kilkadziesiąt lat na zupełny krach moralny i utratę w niektórych krajach prawie wszystkich praktykujących wiernych. Okazało się, że to narody są trwalsze od religii, choć imigracja i relatywizm mogą zachwiać i ich podstawowymi fundamentami , jakimi wg mnie są kultura i rasa. Rdzenni Europejczycy nie będą walczyć za religię, której już nie posiadają. Ale za swoje domy, miejsca pracy, język i kulturę, dobrobyt to kto wie…

  9. Włodzimierz Kowalik@ Takim naturalistą jak św. Tomasz z Akwinu to ja też jestem. I przyjmuję concursus divinus naturalis. Być może źle zrozumiałem Pańską uwagę o teologii powstałej jako wyjaśnienie lęku. Jeśli chodzi o pogląd Arnaulda, to wydawał mi się on prawdziwy – przede wszystkim w odniesieniu do pojęcia bytu. 'Byt’ ma najszerszą denotację i w związku z tym nie da się określić jego konotacji, ponieważ w ten sposób charakteryzuje się co najwyżej jakiś rodzaj bytu. Albo inaczej: nie istnieją warunki, jakie spełniają wszystkie istniejące obiekty, bo różne rodzaje obiektów mają różne warunki stwierdzalności istnienia. Czym innym jest istnienie trzeciego pierwiastka z 27, czym innym zaś istnienie hipopotamów. Jeśli więc każdy zbiór wyznaczany jest przez zbiór warunków, jaki spełniają wszystkie jego elementy (funkcja charakterystyczna?), to 'byt’ nie jest nazwą żadnego zbioru. Ale zapewne mieszam

  10. Stary Oligarcha@: pogląd Arnaulda jest logicznie fałszywy. Można podać szereg przykładów zaprzeczających mu, co wystarczy dla jego obalenia. Koniec, kropka. Tzw. analogia bytu (czy aporia klasy wszystkich klas), o której Pan pisze, nijak o proporcjonalności treści i zakresu pojęć (nawet bytu) nie świadczy. Osobiście w żadne „pojęcia bytu” nie wierzę. Sam użył Pan zresztą quinowskiego pojęcia bytu: istnienie to wartość zmiennej kwantyfikowanej, a nie metafizycznego „rozumienia” bytu :-). W tym samym sensie używają pojęcia bytu wszystkie teorie naukowe.

  11. Siemka@: homeostaza moralna jest bardzo delikatna. Znacznie delikatniejsza od np. pogody. Może dlatego historia pełna jest „krachów moralnych”. Jeśli istnieją jakieś prawa historyczne (w co nie bardzo wierzę) to „prawo krachu” byłoby na pewno jednym z nich. W nieodległych od nas, jakże „humanistycznych” czasach wielkich odkryć geograficznych koniec świata ogłaszano średnio co 4 lata. Ziemia okazała się być okrągła, Rzym nie stanowił centrum świata, protestantyzm odrzucił papiestwo (co prawda wcześniej to samo zrobiła Cerkiew, ale zdążono się już przyzwyczaić), równik nie palił okrętów (wg Arystotelesa żar południa pali wszystko), ocean nie znikał w otchłani, Słońce miało plamy, nie istniała kwintesencja (5 pierwiastek, domniemany budulec świata „nadksiężycowego”, pozostałe 4 „pierwiastki” to: ziemia , woda, powietrze i ogień), nie było sfer niebieskich, anioły nie poruszały planetami, Ziemia krążyła dookoła Słońca, choć było to stanem „filozoficznie absurdalnym i formalnie heretyckim” jak orzekło Święte Officjum w 1616 roku, koszmarnym działaniem na odległość, wbrew wszystkim filozofom straszyła grawitacja, zastanawiano się czy Indianie mają duszę, palono czarownice, a tortury były normalnym środkiem procesowym, stosowanym przez samego papieża w procesach inkwizycyjnych. Świat się zawalił (myślącym) ludziom na głowy (naturalnie z wyjątkiem tych, którzy nie mieli głowy do myślenia i o niczym nie wiedzieli). Gdyby św. Tomasza z Akwinu wskrzeszono w XVII wieku nie wiedziałby o czym są „Matematyczne zasady filozofii przyrody” Newtona, gdyż było to niepodobne deo niczego w historii filozofii i pewnie wysłały je do diabła. Moralność nie istniała pomimo infernalnych kazań miotanych powszechnie ze wszystkich ambon (jeszcze w XIX wieku ludzie mdleli ze strachu na kazaniach, jak wspomina Wincenty Witos w pamiętnikach). Dość wiedzieć, że w archiwach Watykanu zachowały się rachunki dla prostytutek za … rękawiczki. Dlatego gdy ktoś wydziwia na współczesność, to może nabrać tylko ignorantów, którzy nie mają głowy do myślenia. Nawiasem mówiąc jedne z pierwszych spisanych tyrad przeciwko zupełnemu upadkowi obyczajów pochodzą z … pism Platona, V w. przed Chrystusem.

  12. @Włodzimierz Kowalik: „…W Kazaniu na Górze nie ma błogosławieństwa dla przestraszonych (zaprzecza ono po kolei wszystkim wyobrażeniom, jakie pobożny Żyd mógł mieć na temat łaski: ubóstwo, smutek, płacz, cierpienie, czystość serca). …” – czegoś tu nie rozumiem. Podobno Nowy Testament nie zaprzecza Staremu, a oba są nie dość że natchnione przez Boga, to jeszcze prawdziwe. Ta prawdziwość i niesprzeczność jest aksjomatem, czy daje się jej dowieść? A może jest artykułem wiary i logice nic do tego?

  13. Ja również nie rozumiem, dlaczego wyobrażenia pobożnych Żydów miałyby świadczyć o sprzeczności między ST a NT? Ludzie różne rzeczy sobie wyobrażają. Historycznym faktem jest, że inaczej o sensie ST myśleli faryzeusze a inaczej myślał Jezus. Inaczej sens ST rozumie Kościół a inaczej synagoga. Zamierza Pan temu przeczyć? Uważam, że prawdziwość i niesprzeczność Objawienia jest artykułem wiary. Nie można tego dowieść. Gdyby się dało, nie byłoby wiary ani objawienia, tylko same dane „naturalnego rozumu”. „Nie należy prowadzić ludzi do wiary przy pomocy dowodów. Po pierwsze urąga to godności samej wiary, sugerując, że wierzymy opierając się na tego rodzaju rozumowaniach, po drugie dowody takie są najczęściej słabe, dając jedynie niewierzącym powód do kpin” – jak pisał Akwinata (cytuję z pamięci istotny sens jego słów). Pana pytania pokazują, że bezwiednie myśli Pan współczesnymi kategoriami (inaczej zresztą się nie da): traktuje Pan Pismo Święte jak system aksjomatyczny i szuka w nim „pewności”. Otóż moim zdaniem niczego takiego w nim Pan nie znajdzie, chyba, że zamierza Pan zrobić z tego ideologię.

  14. @Włodzimierz Kowalik: „… Trzeba wiecznie się podlizywać i płaszczyć (i oczywiście bać), żeby zyskać jakąś tam doczesną pomyślność a i tak nie ma gwarancji, że Bogu nie przyjdzie do głowy zakładać się z Diabłem o naszą wierność (Hiob). …” – moim zdaniem tak właśnie jest, niezależnie od tego, czy nam sie to podoba, czy nie. Mało tego, moim (i nie tylko moim…) zdaniem, przyczyną śmierci Pana Jezusa było, de facto, ratowanie honoru Boga Ojca. Tzw. „zbawienie” to tylko efekt uboczny. Tak w skrócie, chodziło o to, że upadli ludzie byliby niechybnie wszyscy straceni/potępieni na mocy Prawa w wyniku grzechu pierworodnego, co było zamiarem Lucyfera, zbuntowanego przeciw Bogu z nienawiści do ludzi, którym nie chciał pomagać. Zatracenie rodzaju ludzkiego byłoby policzkiem, dyshonorem dla Boga Ojca, więc Syn „się chętnie ofiarował”, jak śpiewamy w Adwencie. Lucyfer, bo to on „natchnął” Sanhedryn, doprowadził do śmierci Pana Jezusa, Istoty niewinnej a doskonałej. Pan Jezus, jako niewinnie zamordowany, może wykupić z „niewoli Prawa” (za św. Pawłem) tych, których zechce, a chce wybawić tych, którzy pójdą za nauką Ewangelii. W ten sposób część „stworzonek” Boga Ojca zostanie uratowana, honor Boga Ojca nie ucierpi, a „stworzonka” będą miały „radochę” w niebie, czy gdziekolwiek indziej, gdzie Bóg raczy je skierować. Trywializując, Wcielenie było znakomitą „pułapka prawniczą”, w stylu (niech mi to będzie wybaczone…) najcwańszej „pejsatej papugi z Brooklynu” na którą dał się złapać Lucyfer, który zdurniał z pychy i nienawiści. Gdyby „dał przeżyć” Panu Jezusowi, ludzie poszliby do piekła, Bóg Ojciec zostałby spotwarzony a Lucyfer miałby swoją chwilę radości. No, ale poniosły go emocje – i przegrał. I bardzo dobrze.

  15. @Włodzimierz Kowalik: „…Uważam, że prawdziwość i niesprzeczność Objawienia jest artykułem wiary. Nie można tego dowieść. Gdyby się dało, nie byłoby wiary ani objawienia, tylko same dane „naturalnego rozumu”. …” – bez przesady. Nie widzę nic zdrożnego w „objawieniu” przez Pana Boga np. „trudniejszych kawałków” z dziedziny „naturalnej”, np. jakichś szalonych twierdzeń lub ich dowodów. Objawienie nie musi zakładać wiary. Nawet w oparciu o „dane naturalne” istniałoby wielkie pole do popisu dla ludzkiej woli, jak chociażby w przypadku „ostrzeżeń medycznych, typu „nie obżeraj się, babo, bo będziesz tłusta”. Baba wie (nie musi wierzyć), a i tak żre , i tyje, i narzeka że jest tłusta, :-). Podobnie w przypadku zbawienia/potępienia: „Słuchaj , gościu, nie czyń tego, bo zgodnie z założeniami twierdzenia 15 ze strony 177, dowód str. 178-213, będziesz u Lucyfera za wiatrak robił.”. Tzw. „gościu” ma to gdzieś, i robi „u Lucypra za wiatrak”, :-). Nie ma się co obawiać, że Lucek byłby bezrobotny. jak nie braknie tłustych niewiast, tak i potepionych nie zabraknie.

  16. Pana wywód brzmi dla mnie dość koszmarnie. Zakłada, że Bóg kieruje się motywem zachowania twarzy (jak samuraje w dawnej Japonii), nawet wobec takich kreatur (zresztą własnego chowu) jak diabeł. A czemu nie próbuje „zachować twarzy” przed podłymi ludźmi? Może nimi gardzi a diabłem jakoś nie?. Miłość do ludzi byłaby to jedynie efekt ubocznym, którym Bóg posługuje się instrumentalnie: Bogu zależy na tobie, nie ze względu na Ciebie samego, tylko ze względu na Diabła (nie wiem, jak to pogodzić z doskonałością i prostotą Boga). Wg klasycznej teologii diabeł zbuntował się właśnie przeciwko poznanemu „odwiecznemu” zamiarowi Wcielenia. Miłość do człowieka była powodem buntu aniołów. Nie jest to jednak prawda wiary. Ponadto Pana pomysł wcale nie ratuje „honoru Boga”, skoro zbawiani są tylko niektórzy a cześć „obrazów Bożych” i tak idzie na potępienie. Diabeł nadal „ma rację”, przynajmniej częściowo, co wystarczy by doskonały Bóg, przestał być doskonały . Po trzecie nie widzę, gdzie Ewangelia uczy podlizywania i płaszczenia się przed Bogiem? „Celem prawa Bożego jest zawiązanie przyjaźni między Bogiem a ludźmi” pisał Akwinata, wykładając Ewangelię. „Nie nazywam was już sługami, lecz przyjaciółmi”. Taki jest wg mnie sens Ewangelii. Nie rozumiem przyjaźni na zasadzie płaszczenia się i podlizywania przyjacielowi a tym bardziej miłości, która jest jakby wyższym stopniem przyjaźni. Diabeł również, nie rozumie miłości i uważa jedność różnych w miłości za absurd. Nie strach zbawia, lecz praktykowanie miłości POMIMO STRACHU. Ciekawi mnie natomiast jak diabeł czy anioł może mieć emocje? Co to znaczy, że diabła poniosły emocje? To raczej Pana teoria jest grą ludzkich emocji moralnych, żywcem wziętą z neurobiologii moralności. Diabeł nie rozumie miłości i nadal myśli, że pokonał Jezusa na krzyżu. Nic go nie ponosi a już na pewno nie emocje. Diabeł kalkuluje „na zimno”. Wcielenie nie było żadną „pułapką prawniczą” (równie dobrze mogę powiedzieć, że Jezus umarł, bo miał kiepskiego adwokata), wcielenie było przyczyną buntu. Co do Objawienia to niestety wygaduje Pan nonsensy. Można mówić o preambula fidei (przesłankach, hipotezach wiary) i to wszystko. Wiary udowodnić się nie da. Ostatnio Giertych OP napisał o tym dobrze w „Rozruchu wiary”, gromiąc filozoficzne roztrząsania nad misją i osobą Jezusa Chrystusa prof. Judyckiego i innych. To co Pan pisze odnosi się raczej do prawa naturalnego, które jest znane i bez Objawienia. Z drugiej strony teorii kwantów (kawałek dość trudny) w Objawieniu nie ma, podobnie jak szeregu innych, trudnych kawałków.

  17. „…Co to znaczy, że diabła poniosły emocje?…” – mówi się, że diabeł nienawidzi ludzi, że nienawidzi Pana Jezusa. Czy nie są to emocje? Dopóki kalkulował „na zimno’, to, jak powiada tradycja, „niebo było zamniete”, jak spiewamy w Adwencie „czart panował, smierć i trwoga, a ludzkie przewinienia zamkły bramy zbawienia”. Nawet najlepszych graczy czasem zawiodą nerwy. Gdyby Lucyfer zawsze na zimno kalkulował, nie zbuntowałby sie przeciw Panu Bogu, bo wiedziałby, ze marnie skończy … Jeszcze co do „honoru Pana Boga”: proszę pamietać o tradycyjnych wyobrażeniach Michała Archanioła, dzierżącego tarczę z napisem „Któż jak Bóg?”.

  18. Nienawiść diabła nie jest emocją (chyba, że na zasadzie orzekania przez analogię, podobnie jak w wypadku, gdy grzechom nadajemy nazwy emocji np. zazdrość czy gniew, choć uczucia gniewu czy zazdrości wcale nie są grzechami). Wg Akwinaty nienawiść diabła, tak samo zresztą, jak grzech nienawiści u ludzi, polega na akcie woli a nie na emocjach. Diabeł podobnie jak inni aniołowie i sam Bóg NIE SĄ UŻYTKOWNIKAMI JĘZYKA. Posługują się intuicyjnym poznaniem bez pośrednictwa znaków. Diabeł nie kalkuluje, nie traci nerwów (przecież ich nie ma) i nie daje się porwać namiętnościom, on po prostu taki jest, jaki chce być. Przypisywanie bytom duchowym emocji to gruby naturalizm teologiczny, podcinający sens teologii. Każdy neurobiolog powie, że geneza ludzkich emocji społecznych, których cześć (a czemu tylko część i czemu akurat tą?), tak łatwo przypisuje się Bogu czy diabłu (miłość, nienawiść, honor, duma, wstyd, poczucie winy, współczucie, itd.) jest w pełni wytłumaczalna jako ewolucyjna pochodna emocji podstawowych (lęku, radości, wstrętu itd.) powstała w procesie współżycia społecznego. W takim wypadku duchowy przedmiot teologii w ogóle upada, jako urojony (na takich antropomorficznych koncepcjach używa sobie teraz Dawkins). Emocje to rzecz biologiczna. Zwierzęta też mają emocje. Prawdą jest jedynie (wbrew Kontowi i racjonalistom), że bez emocji nie ma moralności (ani Bóg ani diabeł nie są bytami moralnymi, choć z różnych powodów: Bóg, bo nie może być zły, diabeł, bo nie może być dobry). Jeśli nie odczuwam bólu, to kwestia zła nie może powstać w mojej głowie. Z powodu uszkodzenia ośrodków przetwarzających emocje np. kory brzusznoprzyśrodkowej stanę się psychopatą. To są rzeczy eksperymentalnie potwierdzone, więc nie do dyskusji.

  19. „…Z drugiej strony teorii kwantów (kawałek dość trudny) w Objawieniu nie ma, podobnie jak szeregu innych, trudnych kawałków. …” – chyba nie zostałem zrozumiany. Chodzi mi o to, że Bóg może przecież „objawiać” także fakty z zakresu naturalnego, które nie są przecież przedmiotem wiary, np. twierdzenia, dowody, hipotezy … Dlaczego wiec akurat biblijne Objawienie miałoby być przyjmowane „na wiarę”? Ludzie maja problemy z akceptowaniem/przestrzeganiem zwykłych, „naturalnych” zaleceń, np. medycznych, dlaczego więc o niebo wazniejsze zalecenia „transcendentalne/eschatologiczne” miałyby być dostepne tylko „na wiarę”? Co do dobroci i miłosci Boga. Podobno z „natury” stworzenia można wiele wnioskowac o Stwórcy. Skoro tak, to wystarczy popatrzeć na powszechność przemocy, zabijania, bólu i agresji w swiecie zwierząt … Oraz na niszczycielskie działanie entropii…

  20. Przecież Bóg objawił to, co jest w Piśmie. Część tego jest dostępna „naturalnemu rozumowi”. Inaczej przecież nie zrozumielibyśmy pozostałej, czyli tej niedostępnej części (byłaby pozbawiona językowego znaczenia). Tym niemniej główne, życiodajne prawdy wiary (Trójca, Wcielenie, Zbawienie) są niedostępne nie tylko dla ludzkiego, ale nawet dla anielskiego rozumu. Co do dobroci natury i Boga to Akwinacie chodzi o to, że ze słodyczy jaką napełniają nas (przyjemne) stworzenia możemy wnioskować o słodyczy samego Stwórcy. On doznanie (passio) rozciąga na całą rzeczywistość stworzoną, traktując jako kategorię metafizyczną (przyjmowanie zmiany). W ten sposób antropomorfizuje świat. Generalnie tomizm porusza się w obszarze psychologii a wszystkie nieintrospekcyjne metody poznawania w zasadzie odrzuca. Jest to o tyle zrozumiałe, że przedmiotem umysłu ludzkiego jest rozumienie stanów (intencji, chceń i działań) drugiego umysłu. Dzięki tej właściwości umysł ludzki różni się od zwierzęcego (znowu eksperymentalnie potwierdzone) i to odpowiada za spontaniczne kreowanie różnych metafizyk i filozofii. Tomasz błędnie upatruje przedmiotu umysłu w „poznaniu rzeczy zmysłowych”. Poznanie rzeczy jest nienaturalne dla człowieka i wymaga mozolnego wytworzenia sztucznych narzędzi i języków, jakie używane są w fizyce czy chemii. O faktycznej naturze przyrody Akwinata wie niewiele a jego wyjaśnienia są często czysto werbalne (i komiczne z dzisiejszego punktu widzenia np. kobieta jest nieudanym, zepsutym, łac. corruptio mężczyzną i ma za dużo wilgoci, przez co jest niestała i nierozumna). O entropii nie słyszał na pewno nic a jeszcze długo po nim skutki entropii, warunkującej kształt życia na Ziemi, widziano wyłącznie jako skutek grzechu Adama (powiększając ogólne poczucie winy człowieka Zachodu, niech Pan sobie pomyśli, że tak czy inaczej jest winien temu, iż wilki zjadają owce, zdychają zające, przyroda pożera i jest pożerana itd.).

  21. Jeszcze a propos dobroci stworzeń. Tomasz jest teologiem a nie przyrodnikiem, jak jego mistrz św. Albert. Akwinata pisze „contra” manichejczykom, herezjom katarów, Arabom, Żydom. Uznaje, ze „księga natury” jest równie istotna jak „księga Pisma” („Nie mają racji ci, którzy mniemają, że dla wiary obojętne jest jakie kto ma zdanie o stworzeniach, było o wierze miał słuszne, gdyż błędne zdanie o stworzeniach odwodzi człowieka od przyczyn do których wiara stara się go kierować”) ale jego obchodzi Bóg a nie natura. On używa natury do usprawiedliwiania Boga. Pisze np. „pożądanie naturalne jest zawsze praworządne”. Czemu? Bo inaczej bluźniłoby się Stwórcy. Co porusza tzw. wolną wolę? Oczywiście pożądanie naturalne. Inaczej człowiek sam arbitralnie ustalałby co jest dobrem. A tak „przed moralnością jest natura” a nawet „natura jest dla człowieka istotniejsza, choćby łaska była wyższej miary”. Jest tak to tego stopnia, że Tomasz napisze: „wszystko, co upragnione w rzeczy dobrej i w rzeczy złej, istnieje w Bogu w sposób wyższy i doskonalszy”. Zło jest skutkiem sfrustrowanego pragnienia. Wszystko to jest psychologicznie bardzo prawdziwe, ale przenoszenie tego na świat pozapsychiczny jest dziś anachronizmem, jak cała metafizyka klasyczna. Pewnie dlatego tomiści wyżywają się na terenie tzw. humanistyki, gdzie generalnie wszystko ujdzie a nie mają nic do powiedzenia w przedmiocie nauk przyrodniczych, gdzie metoda jest ascetyczna, bez względu na to, jakie szczegółowe stanowisko epistemologiczne zajmą. Jest to jaskrawo sprzeczne z myśleniem samego Tomasza. I ta jałowość poznawcza metafizyki bardzo mnie frapuje i gnębi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *