„Les miserables” czyli rewolucyjna mistyka

Z niecierpliwością i nadzieją czekałem na najnowszą ekranizację powieści „Nędznicy” Victora Hugo. I muszę przyznać, że czyniłem tak, mimo, iż wiedziałem, że książka ta znalazła się swego czasu na kościelnym „Indeksie Ksiąg zakazanych”, a sam autor był raczej daleki od tradycyjnego prawowiernego chrześcijaństwa (co znalazło swój wyraz choćby w jego przynależności do „różokrzyżowców”). Mój ów zapał do zapoznania się kolejną filmowej wersji „Les Miserables” wynikał bowiem z bardzo pozytywnych wrażeń, jakie miałem po obejrzeniu poprzednich ekranizacji tego dzieła. W szczególny sposób zapadli mi – w pozytywny sposób – w pamięć „Nędznicy” z 1998 roku z Liamem Neesonem w roli głównej i w reżyserii Billiego Augusta. W tej filmowej wersji powieści Hugo dostrzegłem bowiem przede wszystkim wyeksponowanie wątku głębokiego nawrócenia głównego bohatera, czyli Jeana Valjeana, przy czym również obecny temat buntu i rewolucji przeciw władzy (z 1832 r.), wydał mi się tam zepchnięty jednak na na dalszy plan. Co więcej, niektóre fragmenty ekranizacji „Nędzników” z 1998 roku wydawały mi się nawet być wyrażeniem pewnego dystansu wobec rewolucji. Przede wszystkim, w taki sposób odbierałem zarysowaną w filmie postawę Valjeana w tym względzie, który nie brał udziału w rewolucyjnych rozruchach. W ten sposób doszedłem do wniosku, iż nie tylko film „Nędznicy” jest jednym z bardziej chrześcijańskich dzieł, ale zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno XIX-wiecznych kościelnych cenzorów nie poniosła nadgorliwość, gdy wpisywali ową powieść Hugo na listę książek, których katolikom nie wolno było czytać pod karą grzechu. To wszystko zmieniło się diametralnie właśnie po tym, jak poszedłem do kina, by obejrzeć najnowszą ekranizację dzieła Victora Hugo. Mowa oczywiście o musicalu „Les Miserables – Nędznicy” z 2012 roku w reżyserii Toma Hoopera Hugh Jackmanem i Russellem Crowe w rolach głównych.

Od dziegciu do strychniny w beczce miodu

Jak już wcześniej wspomniałem szedłem na ten film z bardzo pozytywnym nastawieniem. W imię tejże afirmatywnej postawy, w pewien podświadomy sposób, byłem skłonny „przymykać oko” na pewne bardziej wątpliwe i kontrowersyjne wątków „Nędzników”, które dostrzegałem już wcześniej. Fakt zatem wprowadzania za pomocą nieprawdy przez Valjeana w błąd organów ścigania tłumaczyłem sobie mniej więcej tak: „Być może nie jest to kłamstwo. On jest przecież niesprawiedliwie ścigany, więc ma prawo ukrywać swą prawdziwą tożsamość przed swymi prześladowcami„. Z kolei, dość mocno rozbudowany wątek opisujący rewolucję 1832 roku tłumaczyłem sobie mimo wszystko bardziej w kategoriach opisu i relacji historycznej aniżeli wyrażonej względem niej aprobaty czy apologii. Mówiłem sobie: „Skoro, główny, najbardziej cnotliwy i przykładny bohater nie bierze udziału w rewolucji, to chyba można interpretować ten wątek, jako pokazanie pewnej rzeczywistości, ale niekoniecznie jednoznaczną jej pochwałę„. Ta łagodność względem owych dwuznacznych elementów „Nędzników” wynikała z tego, iż nie chciałem zbytnio psuć sobie bardzo dobrego wrażenia związanego z przedstawionym w nich wątkiem moralnej przemiany głównego bohatera z rozgoryczonego i złego na wszystkich byłego więźnia, w bliskiego świętości chrześcijanina pragnącego pomagać wszystkim i chętnie wybaczającego swym winowajcom. Można powiedzieć, że ten miód był zbyt słodki i nie chciałem dopuszczać do siebie świadomości, że mimo to, może znajdować się w nim kilka łyżek dziegciu. I choć do dziś nie jestem pewien, czy ekranizacje „Nędzników”, które oglądałem wcześniej takowy dziegć w większym stężeniu rzeczywiście zawierały, to nie mam najmniejszych wątpliwości, iż filmowa wersja z 2012 roku zawiera już bynajmniej nie kilka łyżek dziegciu, ale sporą porcję niezwykle silnej trucizny, która psuje cały miód.

Niebo rewolucjonistów

W czym zatem rzecz? Film Hoopera dalej raczy nas dużą ilością przysłowiowego „miodu” lanego na serce chrześcijan. Tak też, takie wartości jak nawrócenie, miłosierdzie, wybaczenie, pomoc i litość dla ubogich, są i tu bardzo wyeksponowane i podkreślone. Nieodmiennie zachwyca też odmalowana w „Nędznikach” postawa skromnego biskupa, którego akt miłosierdzia względem Jaena Valjeana stał się początkiem jego nawrócenia, a przy tym był alegorią miłości jaką wobec nas grzeszników okazał Pan Jezus. Krzepi także wyrażona tu dezaprobata dla karykatury sprawiedliwości, bo jakże inaczej nazwać kilkuletnie więzienia za kradzież bochenka chleba dla głodnych czy też bezlitosne ściganie przez lata człowieka, który od dawna zaczął już żyć dobrze i porządnie? Sposób zobrazowania w musicalu „Les miserables” rewolucji 1832 r. nie można już jednak zinterpretować w kategoriach wyrażonego względem niej dystansu. Choć bowiem i tym razem Jean Valjean zasadniczo rzecz biorąc nie bierze udziału w owych zbrojnych rozruchach przeciw władzy, to końcówka, którą zafundował nam Tom Hooper nie pozostawia wątpliwości, iż mamy tu czynienia nie tylko z sympatią względem niej, ale wręcz jej kultem i mistyką. Oto bowiem w końcowych scenach pokazujących śmierć głównego bohatera zasugerowane zostaje, iż idzie on do Nieba. Widzimy zatem z jednej zmarłego już Valjeana opłakiwanego przez Kozetę i Mariusza, z drugiej zaś strony główny bohater pokazany jak prowadzony jest do raju przez Fantynę. Następne ujęcie pokazuje postać miłosiernego biskupa, który pomógł niegdyś Jeanowi stojącego u bram czegoś co wygląda jak duża kościelna kaplica. I nagle oczom widzów prezentuje się szeroka panorama setek, jeśli nie tysięcy stojących na barykadach i wymachujących m.in. czerwonymi sztandarami rewolucjonistów (pośród których rozpoznajemy też tych wcześniej poległych w walce) śpiewających pieśń, w której padają słowa: „Nacieszymy się wolnością, rajski ogród będzie nasz …„. W tej scenie widzimy też zmarłego przed kilkoma minutami Jeana Valjeana, który wyprostowany i z rozjaśnioną twarzą dołącza się do rewolucyjnego śpiewu. Widzimy tu zatem wizję Nieba przepełnionego tymi, którzy wcześniej zbuntowali się i podnieśli „miecz” przeciw prawowitym władzom. Nie ma tu śladu sugestii, iż ludzie ci trafili do tego miejsca mimo swego buntu (gdyż zań żałowali albo działali w szczerej, acz błędnej świadomości, iż czynią dobrze). Wprost przeciwnie, w owym „niebie” widzimy barykady, rewolucyjne sztandary i ludzi ze strzelbami w dłoniach. To tak, jakby ktoś twierdząc, że „homoseksualiści mogą pójść do nieba” (co w pewnym określonym sensie byłoby prawdą) przedstawił niebo jako wielki klub gejowski, w którym ci tańczą, całują się i obściskują – co stanowiłoby już ohydne bluźnierstwo. I właśnie z takim faktycznym bluźnierstwem i herezją mamy do czynienia w najnowszej ekranizacji „Nędzników”. Chociaż omawiana scena trwa zaledwie kilka minut i można by ją w związku z tym uznać za drobny epizod w filmie, którego czas trwania wynosi 157 minut, to przynajmniej mi zepsuła ona całą radość z jego obejrzenia.

Pomiędzy oryginałem a kopiami

Można oczywiście zadać pytanie, na ile najnowsza kinowa wersja „Les miserables”, w wierny sposób oddaje treść swego literackiego pierwowzoru? Cóż, z tego co czytałem, właśnie film Hoopera wydaje się najpełniej wyrażać myśli, które ujął Hugo w powieści. Autor „Nędzników” nie krył bowiem w swym dziele fascynacji dla rewolucji, a jednym z politycznych poglądów w nim wyrażonych było to, iż jedynie demokracja i republika mogą być drogą do realizacji zasad sprawiedliwości społecznej. W książce tej Hugo wyraził też myśl, iż w czasie republikańskiej rewolucji buntownikiem nie jest lud, ale król. Wszystko to jest jednak niezgodne z nauczaniem Magisterium Kościoła. Nie ma się zatem, co zbytnio dziwić, że owe dzieło w końcu trafiło na „Indeks ksiąg zakazanych”. Widocznie, kościelni cenzorzy uznali, że dobre treści również tam zawarte, mimo wszystko nie równoważną błędów propagowanych na kartach owej powieści. Filmowy musical „Les miserables” poszedł zaś jedynie o parę kroków dalej niż Hugo w swej powieści, przechodząc od sympatii i fascynacji do kultu i mistycznej apoteozy rewolucji.

www.salwowski.msza.net

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “„Les miserables” czyli rewolucyjna mistyka”

  1. Po pierwsze byłem ciekaw kto pierwszy zdradzi filmową inscenizację zakończenia „Les Miserables” (które to dzieło tak się podobało sen. Libickiemu, choć tyle w nim śpiewali…). Po drugie konstatuję, że kolejna osoba poszła na musical i spodziewała się ortodoksyjnej ekranizacji powieści (zresztą nudnej i przydługiej). Bardzo to wszystko jest odkrywcze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *