Podczas manifestacji w Lublinie grupka 20-latków dowiedziała się, że lustracja jest konieczna, bo gdyby poszli na studia, to taki wykładowca, który był agentem SB mógłby zostać zaszantażowany i zmuszony do postawienia na egzaminie „jedynki” za to, że np. byli na manifestacji przeciw ACTA. Ten miażdżący argument nie zrobił jakoś nadzwyczajnego wrażenia na NaRowskiej młodzieży. Tymczasem jest skądinąd ciekawy, pozwala bowiem prześledzić tok rozumowania zwolenników lustracji, a ściślej jego brak.
Pomogli szantażystom?
Fanatycy lustracji ogłaszają wszem i wobec, że ich działania mają na celu „oczyszczenie sceny politycznej”, „uzdrowienie atmosfery życia publicznego”, „uniemożliwienie szantażowania TW”, itp. Uparcie natomiast wydają się nie dostrzegać, że gdyby sami nie wywoływali atmosfery nerwowości związanej ze współpracą z SB i jej rzekomymi implikacjami politycznymi i zawodowymi – to tych „agentów” nie byłoby czym szantażować, problem polityczny by nie istniał, a całe zagadnienie w ogóle straciłoby jakikolwiek bieżący kontekst. Słowem tworzono problem, zamiast go rozwiązać. Ile zresztą odkryto przypadków szantażowania ujawnieniem dawnych kontaktów z SB? Na ile realne było takie zagrożenie, a na ile miało tylko stanowić pozorną racjonalizację działań teczkowych wojowników?
Kwestia gustu
Pozostałaby więc jedynie tzw. sfera moralna – a więc siłą rzeczy niepolityczna, w każdym razie nie bezpośrednio. Tymczasem w powtarzającej się nie tylko przy okazji 4 czerwca dyskusji – zwolennicy ujawniania agentury uparcie mieszają dwa porządki. Z jednej strony w końcu przyznają, że chodzi im o subiektywne względy etyczno-estetyczne i tyle, po prostu brzydzą się agentami. Z drugiej zaś starają się nadać swoim odczuciom pozory racjonalizmu, tłumacząc np., że byli TW wciąż podlegają swym prowadzącym i ich zwierzchnikom, albo właśnie, że są podatni na szantaż. Cóż, na odczucia nie ma mocnych.
Samotność szpiega
W niektórych kulturach szpiedzy i agenci nie byli szanowani nawet, gdy działali w mniej kontrowersyjnych okolicznościach, niż państwo komunistyczne. Znany choćby z lektury Łysiaka super-szpieg Schulmeister, choć zasłużył się swemu cesarzowi lepiej niż tysiące żołnierzy – nie miał szans na Legię Honorową, bawił się więc w kawalerzystę pod Friedlandem z szablą w ręku. Napoleon bowiem doceniał szpiegostwo, ale go przesadnie nie szanował. Tymczasem dla odmiany brytyjski dżentelmen, czy pruski szlachcic czuli się zaszczycenie, gdy Imperium/armia zwracały się do nich o tak drobną przysługę, jak wyszpiegowanie tego, czy owego. Niestety, Polacy pod tym względem są podobni Francuzom doby napoleońskiej, nie cenią, ani nie szanują ani wywiadu, ani kontrwywiadu, a zajmowanie się nimi uważają za coś mocno podejrzanego moralnie, a w dodatku niepatriotycznego. „Zaraz, a Kloss?!” – zawoła ktoś z oburzeniem. Ha, sęk w tym, że w realu było znacznie gorzej, o czym świadczą kłopoty przedwojennego polskiego mega-agenta Jerzego Sosnowskiego, jak i fakt, że np. wywiad sowiecki miał nas w 1939 r. na widelcu. Mimo legendy naszej „Dwójki” – jakoś nam bowiem nie szła ta robota.
Na tym tle paradoksalnie wygląda więc fakt, że dla tych samych moralistów, którzy tak brzydzą się zdradą i donoszeniem – jednym z najświętszych bohaterów pozostaje agent, zdrajca, szpieg modelowy – czyli Ryszard Kukliński… Jego się jakoś moralizowanie nie ima, podobnie zresztą jak i argumenty pro-państwowe.
Dobre? Nie, słuszne!
W dyskusji tak o agenturze, jak i lustracji – znowu bowiem pojawia się absurdalnie wpychane do polityki pojęcie „słuszności”. Nieważne, czy co ma sens, czy nie, czy realnie przynosi coś wartościom uznawanym za cenne – czy też im szkodzi. Ważne, czy było „słuszne”. To jedno słówko ma podsumowywać i rozliczać wszystkie historyczne i polityczne dylematy – przynajmniej począwszy od czasów II wojny. Co więcej, „słuszność” ma rzekomo być kategorią obiektywną, choć w dość oczywisty sposób jest czysto subiektywna, oparta na przenoszeniu etyki jednostek za zachowania całych zbiorowości i grup.
Tak więc to wiara w „słuszność” jest dla zwolenników lustracji podstawą ideową dla walki o ujawnienie teczek. Osoby te chcą dowiedzieć się kto był agentem dla własnej perwersyjnej przyjemności „spojrzenia takiemu w oczy” i odczucia chwili moralnego triumfu. Ciekawe, że w tym swym marzeniu „słusznościowcy” jakoś nie widzą przejawu zupełnie niechrześcijańskiej pychy…
Obrazić olszewika
W istocie „słuszność” nie tyle służy dezawuowaniu samych agentów, co w sumie wystawia nie najlepsze świadectwo politycznym (?) idolom lustratorom. W cyklu artykułów i dyskusji związanych z rocznicą akcji lustracyjnej Olszewskiego i Macierewicza politycy ci są przez swych zwolenników odzierani z jakichkolwiek przymiotów i cech politycznych. W oczach fanów panowie ci nie kalkulowali, nie zastanawiali się nad skutkami swych działań, nie analizowali politycznego położenia swego rządu, tylko BACH! Zobaczyli teczki, dostali do ręki uchwałę lustracyjną, ujrzeli, iż dobra ona jest i szur, szur – zanieśli spis „zasobów archiwalnych” do Sejmu, bo słuszne to było! Infantylizm takiego postrzegania świata aż bije po oczach i chyba najzajadlejsi przeciwnicy nie mają tak złego zdania o rozumach „aniołów lustracji”, jak ich fanatyczni wielbiciele.
O pożytkach z lektury „Księcia”
To banalne, ale można być pewnym, że zaciekli „słusznościowcy” ze wzgardą wstrząsają się na samą myśl o czytaniu Machiavellego. A szkoda, bo pisał on przecież nie o tych, którzy demonstrują swój cynizm i realizm, ale o tych, którzy cynicznie i realistycznie postępują, cechy te skrywając. „Nigdy nie braknie księciu przyczyn prawnych, by upiększyć wiarołomstwo” – pisał wszak florentyńczyk. Władca – a więc dziś polityk winien wydawać się „cały miłosierdziem, cały wiernością, cały ludzkością, cały religijnością”, a także „starać się powinien, by w każdym jego czynie odbijała się wspaniałość, męstwo, powaga, siła”. Że Olszewski z kompanią okazali się marnymi makiawellotami, ostatecznie ponosząc klęskę – cóż, Cezar Borgia też przecież zginął, nie osiągnąwszy wcześniej zwycięstwa, w przeciwieństwie do „olszewików” zostając w dziejach z opinią „genialnego łajdaka”, podczas gdy oni uchodzą za „szlachetnych ciamajdów”, pokonanych w „słusznej sprawie”.
Tymczasem byli po prostu przegranymi politykami, którzy planując rozgrywkę źle obstawili, popełniając taktyczne, głównie psychologiczne błędy. Z drugiej jednak strony wzniecona wówczas przez nich zasłona dymna, ów pozór przymiotów „Księcia” sugerowany ludowi – okazał się względnie trwały. Co więcej, pewne propagandowe słowa – w zasadzie stały się politycznym ciałem. Oto bowiem tak długo załamywano ręce nad rzekomym udręczeniem agentów, nie mogących spać przez myśl, że „mikrofilmy ich teczek są w Moskwie” – że aż faktycznie część z nich uznała, że przyznawanie się do przeszłości to obciach. Zamiast więc tłumaczyć ludziom jakie były czasy – lepiej iść w zaparte. Błąd lustratorów polegał na tym, że liczono się z powszechniejszym niż w realu zainteresowaniem sprawą współpracy z SB i bardziej zdecydowanym potępieniem cudzych sprawek z przeszłości. Straszono także jednolitym frontem agentów (działających za pewne pod jednolitym kierownictwem zakonspirowanej głęboko bezpieki, albo i KGB). Dowodem na jego istnienie miałaby być właśnie „noc teczek”. Znowu jednak pomylono skutek z przyczyną. Rząd Olszewskiego nie tyle padł pod morderczym naciskiem agentów, co uczynił z lustracji problem polityczny, w którym wygrały silniejsze bataliony.
Fałszywy nonkonformizm
Lustracja nie rozwiązała więc problemów, ale je stworzyła – nawet swoim realizatorom. Oprócz oczywistych szkód wyrządzonych państwu (opisywanych już wcześniej, choćby tu: https://konserwatyzm.pl/artykul/4527/lustracja-korespondencyjna), utrwaliła też z gruntu błędne myślenie o polityce, w owych nieszczęsnych, „słusznościowych” kategoriach.
Opisywanie w sumie dość prymitywnej, lustracyjnej zagrywki politycznej jako krucjaty moralnej, pokazuje w jak wysokie rejony absurdu pożeglowała nasza debata publiczna. Podobnie przecież jest z postrzeganiem takich pojęć, jak realizm, romantyzm, racjonalizm, anty-systemowość itd. Ciężko na przykład pojąć czemu w oczach niektórych – za szczyt nonkonformizmu uchodzi powtarzanie od lat tych samych haseł, nie zagrażających w rzeczywistości ani jednemu z fundamentów rządzącego establishmentu? Młodzież uważa się na narodową, radykalną, skrajną i nieulegającą pokusom ideowego oportunizmu – a tymczasem czci współczesnych liderów centroprawicy, którzy ani razu nie znaleźli się poza „salonem”, a tylko przesunęli się w inny jego róg.
„Nie chcemy waszego realizmu!” – słyszeliśmy i czytaliśmy wiele razy. Tymczasem pragmatyzm, czy entryzm – to tylko opcje dla wybierających drogę w głównym nurcie polityki. Ci, którzy się w nim nie widzą – mają pełne prawo kwestionować istniejący system polityczny i całą formację społeczno-ekonomiczną. Czemu jednak u licha czynią to w imię przebrzmiałych haseł, albo nie istniejących pojęć, w rodzaju nieszczęsnej „słuszności”?
Konrad Rękas
Jedyny realny stosunek w odniesieniu do tej czerwonej hałastry to najbliższe więzienie i publiczny ostracyzm. Secundum non datur.
Tzn. do kogo?
Już to pisałem wiele razy: Lustracja w państwie posttotalitarnym i postkolonialnym jest słuszna. Pisanie sloganów typu „niechrześcijańskiej pycha” odnośnie lustracji jest zwykłą fantasmagorią nie mającą nic wspólnego z rzeczywistością. Poza tym jest różnica między agentem etatowym a zwykłym konfidentem, wielu TW kablowało nawet na swoich najbliższych „przyjaciół” dla zwykłych celów materialnych jak choćby lepszy etat w zakładzie pracy czy większe mieszkanie. Ludzie na których nadawano wciąż żyją i mają pełne prawo wiedzieć kto na nich donosił. Inną jest sprawą używanie lustracji dla celów osobistych, rewanżystowskich, to oczywiście może budzić kontrowersje i tu się zgadzam. Lustracja- tak! Dzika lustracja-nie! P.S. autor artykułu jeszcze jest młody, ale jestem ciekaw co by zrobił jak by się dowiedział, że ktoś nadawał na jego ojca lub matkę. Ciekawe czy wtedy byłby tak zagorzałym przeciwnikiem lustracji jak całe środowisko postkomunistyczne w Polsce.
Jeszcze jedna sprawa: Porównywanie służb wywiadowczych pruskich czy brytyjskich do UB/SB jest śmieszna i niedorzeczne, aż się chce zarzucić autorowi, iż nie ma pojęcia co to było UB albo SB i w jakim naprawdę interesie działali, bo na pewno nie w Polskim.