Moja opinia o generale Wojciechu Jaruzelskim

Jałta i „Zimna Wojna”

1 lutego 2010 TVP1 wyemitowała film pt. „Towarzysz Generał”, w którym Lech Kowalski i Paweł Wieczorkiewicz oskarżali Jaruzelskiego o wszelkie zło okresu PRL. W tym samym czasie również prezes IPN Kurtyka oskarżył Jaruzelskiego o działalność agenturalną. Nawet Radio Maryja i TV Trwam oskarża Jaruzelskiego i potępia PRL. Natomiast moja opinia o gen. Jaruzelskim jest całkowicie odmienna. Choć PRL było symbolem Jałty, to jednak to też była Polska. To, że ZSRR zaprowadzał w Europie Środkowo-Wschodniej porządek komunistyczny, to proces ten odbywał się jednak za zgodą USA i Wielkiej Brytanii, a więc państw, które w Jałcie podpisały porozumienia ustalające nowy powojenny porządek. Nawet „Zimna Wojna” nie anulowała tych porozumień. Tłumienie przez ZSRR buntów na Węgrzech w 1956 roku, czy w Czechosłowacji w 1968 roku musiały odbywać się za zgodą USA i Wielkiej Brytanii. W Polsce po 1956 roku kolejni przywódcy PRL minimalizowali skutki komunizmu. Rozbudowywali przemysł, budowali huty, od podstaw budowano kopalnie i huty miedzi, port północny, rafinerie. W pewnym momencie stocznie polskie budowały statki o wyporności 100 tys. do przewozu ropy. Rolnicy utrzymali własność ziemi, a i Kościół Katolicki po latach PRL raczej wyszedł bardziej wzmocniony. Moje zetknięcie z Jaruzelskim, choć nie osobiste, miało miejsce w wojsku.

Nowe regulaminy wewnętrzne

23 kwietnia 1970 roku przybyłem celem odbycia zasadniczej służby wojskowej do Podoficerskiej Szkoły Wojsk Łączności w Strzegomiu. Początkowo szkolono nas w pruskiej dyscyplinie, a więc w dużym rygorze. W tych regulaminach żołnierz nie liczył się w ogóle. Był traktowany jak przedmiot, a nieraz jak śmieć. Podoficerowie wyżywali się na żołnierzach do woli. Dochodziło do takich sytuacji, ze robiono zbiórkę plutonu w ubikacji o wymiarach 1,5 na 1,5 m., lub budzenie alarmem kilka razy w nocy.

Po kilku tygodniach mojej służby zostały wprowadzone nowe regulaminy wewnętrzne, w których żołnierz był już podmiotem. Uczyliśmy się ich na pamięć. Dyscyplina została określona jako świadoma. Z dnia na dzień zmienił się stosunek do żołnierza. Ministrem Obrony Narodowej był gen. broni Wojciech Jaruzelski i to on zmienił regulaminy wojskowe. Zmieniał wszystko. Wprowadzono mundury moro i rogatywki. Zmieniano stołówki. Zamiast wysokich stołów, przy których żołnierze spożywali posiłki na stojąco, wprowadzono stoliki z krzesełkami. Zamiast stać w kolejce, aby pobrać posiłek, żołnierze siedzieli przy stolikach, i obsługiwała ich drużyna na kuchni. Zastąpiono też aluminiowe miski porcelanowymi talerzami. Nie zawsze miski aluminiowe były dobrze wymyte, i kiedy brało się je do ręki, to czuło się na nich tłuszcz. Wielokrotnie z tego powodu rezygnowałem z obiadu. Z mundurami moro wprowadzono też zielone dresy i tenisówki. Nie biegaliśmy już na zaprawie porannej w buciorach tylko w tenisówkach. W lecie w spodenkach i podkoszulku, w zimie w dresach.

Oczywiście, nie do wszystkich jednostek docierało nowe. Wielu dowódców jednostek jeszcze długo tkwiło przy dyscyplinie pruskiej. Po ukończeniu szkoły podoficerskiej, 6 października 1970 roku, zostałem z kilkoma kolegami skierowany do Międzyrzecza do jednostki 2626 na kurs dowódców drużyn, plutonów. Choć w szkole podoficerskiej była duża dyscyplina, to w jednostce w Międzyrzeczu panował już istny terror. Na terenie jednostki żołnierz mógł tylko poruszać się krokiem równym a nie wolnym. Oficer dyżurny bez powodu robił w nocy alarmy i zmuszał żołnierz do biegania w masce przeciwgazowej na twarzy wokół placu alarmowego lub do mycia korytarza i ubikacji. Według regulaminu cisza nocna obowiązywała o 22 godzinie, a żołnierz miał spać od 6 do 8 godzin, to w rzeczywistości spało się cztery godziny na dobę. Pamiętam jak oficer znalazł gdzieś na korytarzu zapałkę i w nocy dla całej kompanii z tego powodu ogłosił alarm z wymarszem. Cała kompania niosła pałatkę, w której była nieszczęsna zapałka, przez trzy kilometry. Potem oficer kazał wykopać dół, w którym złożono zapałkę i ją zakopano.

Stołówka była brudna i nieprzyjemna, ale żeby zjeść posiłek, to trzeba było dokonać nie lada wyczynu. Droga wokół placu alarmowego miała około 800 m. Przed każdym posiłkiem na stopniach schodów prowadzących do stołówki stał oficer dyżurny z dwoma wartownikami. Każda kompania maszerująca na posiłek musiała śpiewać. Jeżeli oficerowi dyżurnemu śpiew się spodobał, to kompania została wpuszczona na stołówkę, a jeżeli nie, to musiała wykonać następną rundę, i tak do skutku. Przeważnie po dwóch rundach z kompanii zostawał pluton. Będąc przez trzy tygodnie w tej jednostce, ani razu nie byłem na obiedzie. W tej jednostce było dużo samobójstw.

W tym czasie odbywały się manewry jednostek Układu Warszawskiego pod nazwą „Braterstwo Broni” na terytorium NRD. Jeden batalion z tej jednostki brał w nich udział. Byli tam przeważnie żołnierze, którzy około 10. października mieli wyjść do rezerwy. Manewry opóźniły się o ponad tydzień. Po przyjeździe z manewrów, żołnierzy w jednostce jeszcze jakiś czas przetrzymywano, tak że doszło do buntu. W jednostce ogłoszono alarm, a żandarmeria (WSW) ją otoczyła. Po kilku dniach wszystko ucichło, i zaczęto zwalniać żołnierzy do rezerwy. Moje szkolenie również dobiegło końca, i 30 października zostałem skierowany do Krosna do jednostki 2849, 11 pułku piechoty. Tutaj poczułem się jak w przedszkolu, gdyż już nie było tak ostrej dyscypliny jak w Międzyrzeczu. Mogłem odetchnąć. Po kilku miesiącach zrobiono remont stołówki. Żołnierze spożywali posiłki już na siedząco przy stolikach czteroosobowych i byli obsługiwani przez drużyny kucharskie

Masakra w Gdańsku

13 grudnia1970 roku, gazety opublikowały wiadomość o podwyżce cen. Ceny podstawowych artykułów żywnościowych miały wzrosnąć od 10 do 30 proc. 14 grudnia 1970 roku, wczesnym rankiem strajk rozpoczęły jednostki S3 i S4 stoczni w Gdańsku. Szybko dołączyły się następne służby. Około godziny 10-tej, przed budynkiem dyrekcji, zebrał się tłum kilku tysięcy osób domagających się zniesienia podwyżki cen. W nocy z 15 grudnia na 16 grudnia 1970 roku (z poniedziałku na wtorek) robotnicy portu w Gdańsku przyłączyli się do strajku. Rankiem w stoczni zorganizowano wiec. Ponad tysięczny tłum wyruszył następnie domagając się uwolnienia uwięzionych manifestantów. Do tłumu dołączyli robotnicy z innych działów stoczni, przechodnie i młodzież. Zaatakowano wtedy budynek milicji, aby uwolnić manifestantów aresztowanych dzień wcześniej.

O godzinie 9-tej wiceminister OTK gen. Grzegorz Korczyński zatelefonował do Gomułki prosząc go o zgodę na strzelanie oraz wprowadzenie stanu oblężenia Gdańska. Gomułka podjął te decyzje po konsultacji ze swoimi ministrami. W tym czasie rozpoczął się strajk w stoczni w Gdyni. Armia uformowała się w szwadrony. Wyposażono żołnierzy w broń ciężką: granaty, karabiny maszynowe. 16 grudnia 1970 rankiem, przed drugą bramą stoczni w Gdańsku padły pierwsze strzały. Dwóch robotników zginęło, a liczni zostali ranni. Stocznie opanował ogień z helikoptera. Były również ofiary śmiertelne w Gdańsku Wrzeszczy, kiedy to tłum manifestantów udał się do siedziby telewizji, by dostarczyć informacji o wydarzeniach. Strajk rozszerzył się na inne miasta: Tczew, Pruszcz Gdański. W Elblągu manifestanci próbowali wzniecić ogień w siedzibie komitetu partii.

15 grudnia 1970 roku w mojej jednostce ogłoszono alarm z wyjazdem. Na kompanii paliło się czerwone światło z literą „W” jak wojna. Byłem już dowódcą drużyny w plutonie łączności. Dowodziłem wozem łącznościowym Skot WDR-2, który wówczas parkował w parku wozów bojowych odległym od jednostki około 1 km. Od razu wysłałem kierowcę i radiotelegrafistę do wozu celem nawiązania łączności. Rozkazano ładować do wozów ostrą amunicję. Każdy żołnierz miał przy pasie ładownicę na trzy magazynki po 30 sztuk naboi kaliber 7,62 każda do kałasznikowa oraz jeden przy broni. Rozkazano je wszystkie załadować. Mój pluton na stanie miał trzy wozy: WDR-2, Gaz 63 do ładowania akumulatorów i enerdowskiego Robura. Na niego ładowaliśmy skrzynie z amunicją. Na drugim piętrze na schodach żołnierzom z piechoty z ramion wysunęła się skrzynia z nabojami i spadła na schody. Roztrzaskała się, i naboje leciały po stopniach na sam dół. Wydano nam prowiant suchy. Plecaki i prowiant załadowaliśmy na Robura. Została też na nim drużyna kablowa, a ja wziąłem drużynę radiotelefonistów i szybko udaliśmy się do parku wozów bojowych do wozu dowodzenia WDR-2. Radiotelegrafista nawiązał już łączność z pułkiem i batalionami. Kazano czekać na podsłuchu. Taka sytuacja trwała całą noc i cały dzień. Cały czas byliśmy w pełnym uzbrojeniu. Choć nikt nas nie informował, to wiedzieliśmy już o masakrze w Gdańsku. Ponoć mój pułk miał jechać właśnie do Gdańska. Wieczorem następnego dnia rozkazano mi wystawić na wozie przy radiostacjach dyżury. Po wyznaczeniu dyżurów z pozostałą częścią drużyny wróciłem do koszar. Cały czas spaliśmy w mundurach i z bronią w ręku. Alarm odwołano dopiero 20 grudnia 1970 roku. Choć był to alarm z wyjazdem, to jednostka jednak pozostała na miejscu, choć w gotowości bojowej. Po nowym roku odwołano dowódcę jednostki płk Jodkowskiego. Na jego miejsce przyszedł płk Czechowski z 10 Sudeckiej Dywizji Pancernej.

Sprawca masakry gdańskiej

Gen. Grzegorz Korczyński w grudniu 1970 dowodził oddziałami Wojska Polskiego, pacyfikującymi demonstracje robotnicze na Wybrzeżu, był jednym z głównych odpowiedzialnych za masakry robotników w czasie tamtych wydarzeń i został za to usunięty z zajmowanych stanowisk. 4 kwietnia 1971 roku został mianowany ambasadorem nadzwyczajnym PRL w Algierii. 22 października 1971 roku zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak wówczas podał Dziennik TV, samolot z gen. Grzegorzem Korczyńskim eksplodował na lotnisku. W Internecie jest informacja, że umarł na serce.

W lecie 1971 roku eksplodował nad Gdańskiem samolot, na którego pokładzie było około 40 wyższych oficerów WP. Lecieli do Szwecji. W jednostkach wojskowych była żałoba. Jednak w Internecie nie mogę znaleźć żadnych informacji na temat tej katastrofy. Czyżby była ona objęta tajemnicą?

Wyjazd nad granicę z Królewcem

Nie upłynęło wiele czasu, a już 20 stycznia 1971 roku w nocy znowu rozległ się dzwonek alarmowy. Wyjrzałem na korytarz i zobaczyłem czerwone światło z literą „W”. Jak poprzednio, tak i teraz w pierwszym rzędzie wysłałem kierowcę Jurka Olejnika i radiotelegrafistę do parku wozów bojowych, gdzie garażował WDR-2. Otrzymałem rozkaz, że zostałem z drużyną wozu dowodzenia WDR-2 przydzielony do kwatermistrza 4 Dywizji im Jana Kilińskiego. Nazwiska kwatermistrza już nie pamiętam, ale był w randze generała. Zima była w pełni, nasypało dużo śniegu. Niezwłocznie zameldowałem się z drużyną i wozem WDR-2 u kwatermistrza.

Po uformowaniu kolumny jechaliśmy do rejonu zgrupowania. Wówczas nie wiedzieliśmy gdzie ten rejon się znajduje. WDR-2 jechał na końcu kolumny. Stałem we włazie przy kierowcy. Po pewnym czasie, przy podjeździe pod górę, wóz osłabł, choć Jurek dawał mu pełną moc. Mimo wysiłków kierowcy jechaliśmy oraz wolniej. Kwatermistrz się oddalił, a na dodatek wymijały nas inne wozy. Oglądnąłem się do tyły i zobaczyłem, że za nami jest pełno dymu. Przez wewnętrzną sieć radiową powiedziałem do kierowcy: -Jurek, palimy się! Kierowca zatrzymał wóz i wysiedliśmy. Również z desantu wysiadła drużyna. Piasty w kołach były gorące, a wszystkich kół w skocie jest 16. Studziliśmy je śniegiem. Kiedy trochę ostygły zaczęliśmy je kolejno rozkręcać. Okazało się, że szczęki hamulcowe były zakleszczone. Musieliśmy je brechą rozwierać, każde koło osobno. Zajęło to nam około pięciu godzin. Pod koniec roboty przyjechał do nas gazikiem oficer od kwatermistrza, gdyż nie wiedzieli co się z nami stało. Poczekał aż skończymy, a potem pilotował nas aż do zgrupowania. Znajdowało się ono w jakimś opuszczonym i zniszczonym zespole pałacowym. Tutaj nocowaliśmy.

Następnego dnia po śniadaniu znowu jechaliśmy w kolumnie w nieznanym kierunku. W południe dotarliśmy na stację kolejową w Sulechowie. Na stacji stał pociąg z platformami, kilkoma towarowymi wagonami oraz z dwoma wagonami klasy I. Obok stały czołgi i inne wozy wojskowe. Po jakimś czasie kazano kierowcom wjeżdżać na wagony. Kazano pobrać kliny drewniane, długie gwoździe i w rolkach drut grubości 5 mm. Kiedy kierowca skota WDR-2 wjechał na platformę, zaczęliśmy klinować mu koła i wiązać go do boków platformy. Wieczorem wszystkie czołgi, skoty i wozy, były już zabezpieczone na platformach. Wskazano nam wagony towarowe, w których mieliśmy podróżować. Drzwi były rozsuwane, a po bokach na wysokości połowy wagonu były zbite z desek łoża, na których mieliśmy spać. Na środku stał koksiak, z boku drewno i na kupce węgiel. Oficerowie podróżowali w wagonach kl. I. W jednym wagonie była urządzona kuchnia. Pociąg zatrzymywał się w porze posiłku, czyli trzy razy dziennie. Po trzech dniach podróży pociąg zatrzymał się na stacji Giżycko. Była to niedziela, widziałem ludzi wychodzących z pobliskiego kościoła. Jak się wkrótce okazało, była to stacja końcowa. Rozkazano rozładowywać eszelon. Mróz dochodził do -30 stopni, a śniegu było na pół metra.

Po kilku godzinach uformowała się kolumna i ruszyliśmy w nieznanym kierunku. Przy drogach, którymi się poruszaliśmy stały z boku wojskowe cysterny. Kierowcy mogli tankować do oporu bez pokazywania jakichkolwiek dokumentów. Skot WDR-2 miał po bokach dwa zbiorniki po 360 litrów każdy, gdyż palił prawie 100 litrów na 100 km. Ważył 14 ton. Po jakimś czasie minęliśmy Ełk, później Olecko. Na skrzyżowaniach dróg stali wojskowi z regulacji ruchu, którzy kierowali samochody w odpowiednim kierunku. Późnym wieczorem zatrzymaliśmy się w lesie na postój. Rozbijano namioty z ociepleniem, wstawiano łóżka i koksiaki. Kuchnia wydawała kolację. Przy radiostacjach wyznaczyłem dyżury i poszliśmy spać. Namioty były duże, chyba na całą kompanię. Przy koksiaku również wystawiono dyżury. Nie znałem tutaj nikogo, ale panowała dobra atmosfera, choć nikt nie wiedział dlaczego tutaj się znaleźliśmy. Niektórzy mówili, że na „białe niedźwiedzie” (Suwalszczyzna) przyjechał cały Śląski Okręg Wojskowy, Pomorski i Warszawski. Żartowano, że Jaruzelski robi przy granicy z Rosją demonstrację siły. Rano urządzono polową łaźnię. Rozbieraliśmy się do pasa i myliśmy, goliliśmy się w zimnej wodzie. Zabezpieczałem łączność, z oficerami byłem więc w dobrych kontaktach. Od niektórych z nich dowiedziałem, że Jaruzelski robi demonstrację siły ze względu na Królewiec, który rzekomo miał wrócić do Polski.

Kilka dni jeździliśmy po Suwalszczyźnie, przejeżdżaliśmy też koło Orzysza. Była tam jednostka karna. Wszędzie po drogach było widać dużo wojska. W kolumnach przemieszczały się czołgi, artyleria, saperzy a nawet wojska rakietowe. Ludność pytała się, czy to wojna z Rosją? Później jechaliśmy na południe przez Kolno, aż do przeprawy na Narwi koło Nowogródka lub gdzieś blisko Łomży. Na przeprawę przyjechaliśmy o 23. godzinie. W tym czasie puszczano przez saperski most wozy lekkie. Zabrał się więc kwatermistrz ze swoimi wozami, a mnie zatrzymano. Kazano mi zjechać obok mostu. Narew była cała skuta lodem. Również most był oblodzony i niektóre samochody się ześlizgiwały. Zabezpieczenie przeprawy było takie jak w czasie wojny. Cały czas trwał obstrzał artyleryjski, w górze latały myśliwce nurkujące. W pewnym momencie nadleciał śmigłowiec Mi2. Saperzy mówili, ze to Jaruzelski dogląda przeprawy. Gdzieś o 2. godz. W nocy urwała się łączność z kwatermistrzem. Trochę się zacząłem lękać, czy go znajdę? Nie miałem żadnych informacji o najbliższym postoju. Puszczono nas dopiero po czołgach gdzieś około 5. godz. rano.

Przeprawę przebyliśmy bez żadnych kłopotów, ale nikt z kierujących ruchem nie mógł mi powiedzieć, gdzie stacjonuje kwatermistrz 4 dywizji? Pytałem się w Łomży, zajechaliśmy nawet w nocy do Białegostoku. Rano się budzimy, a tu pełno dziewcząt koło Skota. Okazało się, że zaparkowaliśmy na terenie internatu Akademii Medycznej. Dziewczyny przyniosły nam gorącą herbatę i coś do zjedzenia. Następnej nocy zaparkowaliśmy na boisku w jakiejś wsi koło Łap. Od razu zaczęli przychodzić do nas mieszkańcy. Przynoszono nam chleb, mleko, częstowali nas papierosami. Byli zaniepokojeni tak wielką ilością wojska na tych terenach. Mróz cały czas wynosił około 30 stopni C. i więcej. Na wozie mieliśmy ogrzewanie, ale kiedy wysiadła świeca żarowa, to między płytami przeciw promiennymi na suficie wisiały długie sople. Przeważnie spaliśmy na transmisji. Mieliśmy też mały wypadek. Kiedy wymijaliśmy kolumnę wojskową, na zakręcie zostaliśmy wyrzuceni z szosy i znaleźliśmy się w zaspie w rowie. Czekaliśmy kilka godzin na jakiś ciężki wóz, który by nas wyciągnął. Nadjechał wojskowy Żubr i się zatrzymał. Miał wyciągarkę, ale najpierw sam się tyłem przypiął łańcuchami do drzew. Wyciągnął nas bez trudu. Kwatermistrza odnalazłem dopiero po czterech dniach, na zgrupowaniu gdzieś w lesie. Kiedy poszedłem się do niego zameldować, dał mi jakiś meldunek do nadania. Zorientowałem się, że w ogóle nie wiedział o naszej czterodniowej nieobecności. Ćwiczenia trwały ponad dwa tygodnie. Na eszelon ładowaliśmy się w Czerwonym Borze.

W czasach Solidarności występowałem przeciw gen. Jaruzelskiemu. Wówczas kierowały mną emocje. Duży wpływ na moją postawę wywierała atmosfera tamtych czasów. Byłem młody. Obecnie uważam, że stan wojenny był konieczny.

Rosjanie nam zazdrościli

Będąc wielokrotnie na wspólnych ćwiczeniach z Rosjanami, przeważnie na poligonie w Wędrzynie, 80 km od Krosna, w rozmowie z nimi, wyraźnie nam zazdrościli. Mówili, że w wojsku polskim jest jak w przedszkolu. Rzeczywiście tak było. Natomiast u nich nadal obowiązywało ślepe posłuszeństwo, czyli dyscyplina pruska. Palili „Aurory”, ale kiedy poczęstowałem ich sportami, to gasili i chowali je, i palili naszego. Nie mogli z nami rozmawiać, ale jak w pobliżu nie było rosyjskiego oficera, to chętnie z nami się spotykali. Z Rosjanami spotkałem się w Strzegomiu, stacjonowali tuż za naszymi koszarami. Kiedy my biegliśmy na zaprawie porannej w podkoszulkach, spodenkach i w tenisówkach, to oni w pełnych mundurach i tych swoich wysokich butach. Żeby pokazać, że są lepsi od nas, zawsze nas wymijali. Kiedy nas wymijali strasznie od nich śmierdziało potem. Zauważyłem, że dużo Rosjan stacjonujących w Polsce było z dalekiego wschodu. Mieli bowiem mongolskie twarze.

W Licheniu o Jaruzelskim

Od 1990 roku jeździłem często do Lichenia. Pomagałem społecznie przy sanktuarium. Osobiście poznałem ks. Eugeniusza Makulskiego, który był kustoszem Sanktuarium Maryjnego w Licheniu. Z żoną należeliśmy do Rodziny Licheńskiej. Ks. Makulski pisał, redagował i wysyłał członkom listy do Rodziny. W jednym z listów z 1990 roku napisał, że „4 października 1990 roku klęczał przed Cudownym Obrazem sam Pan Prezydent Wojciech Jaruzelski. Głowa Państwa – dostojny pielgrzym, wiele godzin spędził najpierw na miejscu objawień w lesie grąblińskim, a potem w samych Licheniu. Pan Prezydent oddał hołd i złożył wieniec przed pomnikiem swego nauczyciela i wychowawcy ks. Józefa Jarzębowskiego, a potem dokładnie zwiedzał całe Sanktuarium, wszystkie jego obiekty. Z kościoła Pan Prezydent zabrał piękny obraz Matki Bożej Licheńskiej i zawiesił go w jednej z reprezentacyjnych sal w Belwederze. Maryja – Bolesna Królowa Polski zamieszkała w Belwederze, w domu Prezydenta Polski, aby jeszcze bardziej ogarnąć opieką swój Naród, jego prezydenta i cały Rząd, sprawy całego państwa. Maryjo! Króluj nam na wieki! Maryjo! Pod Twoimi rządami czujemy się bezpieczni”. Byłem przy grobie ks. Józefa Jarzębowskiego.

Stanisław Bulza

aw

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Moja opinia o generale Wojciechu Jaruzelskim”

  1. @Autor: W mojej podchorążówce w latach 80-tych roku staliśmy w kolejce po posiłki, jednakowoż jedliśmy je na siedząco. Na zaprawę – w moro i butach, trampki – tylko „na receptę” z izby chorych (zazwyczaj w „dwupaku” z aspiryną).

  2. Panie Stanislawie , tow. genetal byl, jest i wyglada na to ze zejdzie z tego swiata jako kanalia, i ta kanalia wprowadzila stan wojenny.. dla fanow kanalii naturalnie byl konieczny.. pozdrawiam

  3. No tak, to juz teraz wiemy ze Niemcy sa nieludzkim narodem, a ruskie smierdza potem. A my dalismy swiatu Kopernika i Roberta Lewandowskiego:) ps. zdecydowanie wole tego drugiego

  4. W tamtych czasach (lata osiemdziesiąte i później) byłem przeciwnikiewm stanu wojennego uważając, że była to zbrodnia wobec narodu polskiego. Obecnie nie jestem ak radykalny. Poznawszy opinię jednego, emerytowanego już, wysokiego oficera wojskowych służb specjalnych , wiem, że przy granicy Polski – w NRD i Czechosłowacji – były zgromadzone oddziały „bratnich” wojsk, gotowych przyjść z pomocą komunistycznej władzy PRL w walce z Solidarnościową reakcją. Niemcy i Czesi pałali gorącą „miłością” do narodu polskiego i gotowi byli upuścić trochę krwi solidarnym wrogom komunizmu (a było ok 10 milionów solidaruchów). Wojska radzieckie nie musiały wkraczać do Polski, gdyż stacjoniwały tutaj. Gdyby tak się stało, jestem przekonany, że Polacy stawiliby zdecydowany opór i Polska spłynęłaby krwią. W założeniu miało zginać ok. 5 mln. Polaków. Znamienna jest ówczesna wypowiedź Giedroicia, że „Solidarność” musi okupić wolność daniną krwi. Także zachodnioniemiecka prasa pisała o zgromadzonych przy granicy z Polską oddziałach wojs NRD-owskich.

  5. @TMW Ja tez wtedy bylem b.mlody, jak Autor.Mam inna historie osobista niz Autor i widze to teraz tak: to co bylo smiertelna pomylka to byl bunt solidarnosciowy z Sierpnia 1980.Stan wojenny byl tylko jego logiczna konsekwencja.

  6. @AR. Ja to widzę tak: zryw solidarnościowy był wielką nadzieją narodu polskiego. Był – być może – w pewnym stopniu również pomyłką dlatego, że nie domyślaliśmy się zaplanowanej działalności KOR-u, którego aktywiści z miejsca stali się „doradcami”. Nie doceniliśmy też służb specjalnych, których funkcjonariusze od początku „zasilili” szeregi „Solidarności” (niejasna rola Wałęsy -patrz wspomnienia Anny Walentynowicz, Gwiazdy, Wyszkowskiego). Widzę „Solidarność” jako drogę do dzisiejszego liberalizmu w Polsce, co w efekcie obróciło się przeciwko pracownikom.

  7. Szkoda, że stan wojenny nie był przeprowadzony w stylu Franco/Pinocheta/Kitajców od Placy Niebiańskiego Spokoju, tzw. wierchuszkę prusackiej i atlantyckiej agentury wyłapać i wyeksterminować, i zająć sie modernizają, uspokojonej już, Polski …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *