Nasi protestanci

Tę słabość polskiego „patriotyzmu” widać oczywiście na przykładzie sporu o emisję przez TVP serialu „Unsere Mütter unsere Väter”, jednak jej symptomy łatwo było dostrzec już w nieszczęsnej dyskusji o Pileckim. Wówczas mimo wielu próśb o skonkretyzowanie zarzutów wobec pamiętnego tekstu prof. Andrzeja Romanowskiego w „Polityce” – wciąż dowiadywaliśmy się jedynie, że „obrażono Rotmistrza”. Ohyda tego czynu miała bić w oczy tak wyraźnie, że potrzebne były żadne wyjaśnienia czy dyskusja – a tylko i wyłącznie protesty. Sam zresztą spotkałem się z czymś podobnym. Pisząc krótki felieton a’propos rocznicy bitwy pod Monte Cassino1 od razu spotkałem się z pytaniem „a dlaczego nie lubi pan generała Andersa??”. I na nic zdało się tłumaczenie, że uczucie sympatii rezerwuję dla młodych kotków…

Niestety, ale polskie nastawienie do historii ciekawie kontrastuje z polskimi przekonaniami na temat polityki. O ile ta druga to szambo, którym zajmują się wyłącznie chciwi degeneraci, o tyle historia (Polski, rzecz jasna) jest nieustającą pieśnią niebiańską na cześć nieskalanych bohaterów. Myśl zaś, że także historia była kiedyś polityką, a więc w „rozumowaniu” tym może tkwić pewna sprzeczność – jakoś się u wyznawców nie pojawia, choćby dlatego, że kiedyś to było kiedyś, a więc wiadomo, że było lepiej. Jako zbiorowość znajdujemy się więc w sytuacji Styki malującego Pana Boga nie tyle dobrze, co na kolanach i niestety, gdyby Stwórca objawił się nam zgłaszając zastrzeżenia do takiego swego wizerunku – też by pewnie zebrał swoją porcję protestów.

Obecna histeria wokół „Naszych matek, naszych ojców” jest tym bardziej niezrozumiała, że nie ma pozytywnego znaczenia praktycznego, a raczej domaga się rozwiązań szkodliwych. Od biedy można by się nabzdyczać, żeby filmu nie pokazywano cudzoziemcom – choć byłoby to działanie jałowe i skazane na niepowodzenie. Czemu jednak miałoby służyć ukrywanie przed Polakami tego jak AK została ukazana niemieckim telewidzom?

Takie grzechy popełniała już telewizja za komuny, trzymając Polaków w inkubatorze, np. przez wycięcie sceny antysemickiego zachowania polskiego oficera w „Wichrach wojny”, czy długo nie dopuszczając do emisji „Shoah”. Tymczasem może gdybyśmy zawczasu wiedzieli kto rządzi na Zachodzie mediami, rozrywką – a więc i opinią publiczną – może byśmy tam tak ślepo nie lecieli? Dla równowagi zresztą nie pokazywano również w Polsce produkcji sowieckich łechczących „narodowowyzwoleńcze tradycje ludu białoruskiego i ukraińskiego”, co z kolei tworzyło podglebie pod utrwalenie giedroyciowego skażenia polskiej polityki wschodniej, nieświadomej, że nacjonalizmy naszych sąsiadów w okresie sowieckim były jedynie uśpione, a nie wykorzenione. Razem jednak składało się to w nasze przekonanie o powszechnej i sympatii, jakimi darzona jest nacja i podziwie otaczającym nasze niekwestionowane dokonania. Gdy więc zetknęliśmy się z rzeczywistością zagranicznego PR-u – z filmem, w którym „Enigmę” zdobywa załoga bohaterskiego amerykańskiego okrętu podwodnego, czy ukraińską produkcją, w której UPA to żelazne anioły, a Polacy – mordercy, bez żadnego „równoważenia racji” – okazaliśmy całkowitą bezradność.

Protesty również bowiem są formą okazywania bezradności, swego rodzaju aktywnością zastępczą. Uwaga patriotycznej opinii publicznej jest bowiem regularnie kanalizowana na kwestiach takich jak nieszczęsne „polish concetration camps”, które przeważnie są objawem niechlujności, a nie złej woli – natomiast po postawieniu na ostrzu noża faktycznie stały się argumentem z zasobu PR-u już celowo antypolskiego. Ostatecznie jednak umiemy się zorganizować przeciw używaniu sformułowania będącego raczej błędem językowym niż rzeczowym – natomiast wciąż nie mamy pojęcia jak miałaby wyglądać skuteczna i pożyteczna „propaganda polityki historycznej” za pośrednictwem np. filmografii. Dotychczasowe osiągnięcia na tym polu są więcej niż słabe. „Katyń” to film żenująco zły, a w dodatku mający dla reżysera stanowić (obok nieco lepszego „Pierścionka z orłem w koronie”) formę ekspiacji za jedno z nielicznych faktycznie wybitnych dzieł jego autorstwa – czyli „Popiół i diament”. Okrzyczany „Czas honoru” to rzecz zła dramatycznie, natomiast od jakiegoś czasu podobająca się „patriotom” (niczym ministra Mucha feministkom) za łopatologiczne zrównanie okupacji niemieckiej z okresem Polski Ludowej. Wreszcie „Generał – zamach w Gibraltarze” to kwintesencja wszystkich grzechów tego nurtu, rzecz źle zagrana, wymyślona fałszywie i odwołująca się do absurdalnego założenia, że jakiś świadomy polski przywódca – np. generał Sikorski, powinien się odwoływać do czegoś tak abstrakcyjnego, jak „sumienie Zachodu”, czy „opinia publiczna”.

Polska „patriotyczna opinia publiczna” lubi jednak, gdy ktoś ją przywołuje. Stąd też na wołanie PiS-u czy Solidarnej Polski ochoczo dopisuje się do protestów np. przeciw „Unsere Mütter unsere Väter” – dodając przy tym oczywiście, że samego serialu oglądać nie ma zamiaru. Przypomina w tym więc prof. Ryszarda Bendera w pamiętnej przed laty rozmowie z Moniką Olejnik: – Co pan profesor myśli o filmie „Ksiądz”? – Że jest ohydny i obrzydliwy! – A co się panu w nim tak nie podoba, oglądał go pan w ogóle? – Nie! Ja ohydnych i obrzydliwych filmów nie oglądam!

Polski „patriotyczny” widz przeczytał, że dany film jest antypolski i zupełności mu to wystarcza, nie musi potwierdzać tego na własne oczy. W związku z tym sam fakt emisji oprotestowanego serialu wydaje mu się dodatkową prowokacją i okropieństwem, choć przecież dla w miarę poukładanej na umyśle jednostki byłby to raczej przejaw szybkiego zareagowania przez TVP na problem.

Część oburzonych postępuje w myśl znanego schematu „nie będą parszywe żydki zarzucać nam, że jesteśmy antysemitami!”. Część – z tych, co obejrzeli, skupia się na detalach, w rodzaju tego czemu polski partyzant ma (niczym ruski sołdat) dwa zegarki?! Oczywiście niezadowolenie z wizerunku polskiego podziemia (i mieszkańców polskiej wsi) w przedmiotowym serialu jest merytorycznie słuszne. Warto wszak pamiętać, że epizod w filmie ma rangę uogólnienia, więc jest rozpatrywany pod kątem swojej typowości, a nie możliwości zaistnienia. Z tego punktu widzenia rzecz jasna można się krzywić na przedstawienie w „Naszych matkach…” Polaków, nie zmienia to jednak faktu, że nie było głównym celem tej produkcji pokazanie, że to przez naszych rodaków, a nie przez Niemców ginęli Żydzi. Przeciwnie – gdyby już trzymać się moralizatorskiej płaszczyzny interpretacji, to nasi zachodni sąsiedzi wcale nie wypadają w serialu jakoś nadzwyczajnie dobrze, co im się na tutejszych portalach centro-prawicowych imputuje. Słowem – afera wydaje się dęta niczym pomaganie Telewizji Trwam w wejściu na multiplex.

Konkluzje całej historii są równie banalne. Oglądać i czytać trzeba, bo generalnie lepiej jest wiedzieć, niż nie wiedzieć. W tym zaś przypadku – niech nasi „patrioci” zważą, że tzw. ogół narodu wciąż żyje wspomnianymi wyżej miazmatami powszechnej sympatii i szacunku jakim mielibyśmy być darzeni choćby za naszą postawę podczas wojny. Tymczasem nawet najzacieklejszy wyborca PO, gdy zobaczy jak dobry Niemiec pokazuje brudnego polskiego złodzieja mordującego biednego Żyda – może unieść się patriotycznym uniesieniem, którego nawet Lewandowski z Błaszczykowskim nie dadzą przez chwilę rady przemóc. Podobnie zresztą rzecz się miała z „Pokłosiem”, nie do przełknięcia także dla sporej grupy lemingów.

Nie trzymajmy więc Polaków w błogiej nieświadomości. Niech widzą, jak nas piszą. A reakcją – proszę wybaczyć oczywistość konstatacji – niech wreszcie będą DOBRE polskie produkcje. Zamiast jęczeć – dajmy wreszcie kamerę (tzn. pieniądze) Bohdanowi Porębie (którego niedoszłe, niestety, „Requiem” mogło być o Katyniu filmem prawdziwie wielkim) czy Ryszardowi Filipskiemu, a nie wypierajmy się tych wybitnych twórców na pierwszy skowyt „GW” i „GP”. Nie czepiajmy się dwóch zegarków – tylko pokażmy w sposób strawny dla widza, tyleż prawdziwy, co PR-owski zbrodnie niemieckie, sowieckie czy ukraińskie – a także autentyzm polskich postaw wobec nich.

Na razie jednak króluje tematyka zastępcza. Opinia „patriotyczna” albo kontentuje się filmami marnymi – jak „Czarny czwartek”, czy „Popiełuszko – wolność jest w nas”, albo wprost skupia swą uwagę na filmach, które stały się źródłem utrzymania dla swoich twórców w związku z tym, że nie zostaną pewnie nigdy ukończone – jak „Historia Roja”. Nieźle (niestety) oddaje to całą sytuację na styku „polityki historycznej”, PR-u i rozrywki – mamy do czynienia z pustymi gestami, zawieszeniem, wiecznym utyskiwaniem, że ktoś nam nie dał osiągnąć wielkości i ktoś – obcy! – nas skrzywdził. Jakże to podobne do aktualnej polskiej polityki, trzeba przyznać. Zamiast ją realnie zmieniać – protestują. Ot, nasi protestanci…

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *