Nasz kawałek zwycięstwa

Oczywiście, wojny wybuchają o terytoria, wpływy polityczne, szlaki komunikacyjne, zasoby naturalne, z powodów prestiżowych, a także po prostu – bo są niezbędne na danym etapie rozwoju cywilizacyjnego. Polska jednak (nie tylko w konflikcie rozpoczętym we wrześniu 1939 r.) w wojnach przeważnie uczestniczyła już to jako ofiara, lub jako narzędzie innych podmiotów, już wreszcie pod mitologicznym przykryciem tzw. „wojny sprawiedliwej”, będącej jakoby jakąś wyższą formą zabijania innych dla własnych korzyści. Te historyczne zaszłości powodują, że wojny w naszych dziejach z trudem potrafimy oceniać w kategoriach ich realnych efektów (a także przyczyn – choć to inna bajka), a bardziej widzimy w nich coś na kształt wielkiej Gwiazdki. Jeśli nie pojawiają się prezenty – czujemy się rozczarowani, nie dociekając nawet czemu nie byliśmy dość grzeczni, ale raczej czemu naszej oczywistej szlachetności i racji nie doceniono.

Dzień Zwycięstwa miałby więc być uznaniem moralnej słuszności naszych działań, ich nagrodzeniem i spełnieniem marzeń wszelakich, nie zaś pochodną realnej gry sił, potencjału militarnego i gospodarczego, wreszcie położenia geopolitycznego. Niestety, to rozmijanie się polskich oczekiwań z rzeczywistością jest drastycznie widoczne na przykładzie II wojny światowej. Ani kierujący nawą polską w jej przededniu i trakcie, ani współcześni nie wiedzieli i nie wiedzą czemu wybuchła, czemu w niej uczestniczyli, co można by w niej uzyskać (a czego żadną miarą nie), ani wreszcie o co chodziło z jej zakończeniem. Zanim więc dałoby się ustalić czy Polacy w tej interakcji politycznej zwyciężyli, czy przegrali – warto by najpierw zastanowić się o co spór cały się toczył, co było do ugrania, a co do stracenia.

Nie wdając się w powszechnie już znane dywagacje wiemy, że druga wojna światowa była w istocie dokończeniem przerwanej bez ostatecznego rozstrzygnięcia wojny pierwszej (zwanej wcześniej Wielką). Tamtą zaś wywołały przede wszystkim polityczne interesy Wielkiej Brytanii, zainteresowanej wyeliminowaniem dwójki swych potencjalnych konkurentów – Niemiec i Rosji. Przy okazji zaś rozgrywana była gra o charakterze ideologicznym, mająca zreorganizować mapę kontynentu i docelowo świata poprzez usunięcie z niej tradycjonalistycznych, wieloetnicznych monarchii, zastąpionych najpierw słabymi państwami narodowymi, a następnie bytami ponadpaństwowymi, o odmiennym jednak typie ideologicznym.

Jak widać, rola Polski w tych koncepcjach była marginalna. Niepodległość II Rzeczypospolitej stała się skutkiem ubocznym pierwszej wojny, przestała zaś istnieć w wyniku wojny drugiej – nie była bowiem bynajmniej ani zasadniczym, ani nawet oczekiwanym elementem całego planu (nieważne, czy faktycznie gdzieś skonkretyzowanego już u zarania, czy tylko nowelizowanego ad hoc, w toku wydarzeń przez głównych aktorów międzynarodowych). Mówiąc brutalnie – polska suwerenność doby Dwudziestolecia była wypadkiem przy pracy, związanym z chwilowym osłabieniem Niemiec i zniknięciem na pewien czas czynnika rosyjskiego z drugiej strony. Już pod koniec lat 30-tych dla wszystkich (może poza polskimi władzami) stawało się jasne, że stan taki nie może trwać w nieskończoność w zmienionej sytuacji międzynarodowej, a zatem Polska musi nieuchronnie swą samodzielność utracić. Pytanie brzmiało jedynie kiedy, jak dalece i na czyją rzecz. Jak wiadomo – ekipa sanacyjna raczej nieświadomie zdecydowała się scedować swe suwerenne uprawnienia na rzecz tzw. sojuszu z Francją i Wielką Brytanią, dając się tej ostatniej wciągnąć do konfliktu zbrojnego pod oczywistym pretekstem „gwarancji”. To sami Polacy wybrali więc początkowo kierunek utraty niezależności, postanowili zrobić to najszybciej jak się dało i niemal całkowicie pozbawiając kart i argumentów w dalszej rozgrywce.

Nie stracili ich zresztą całkowicie, przeto nawet w trakcie II wojny sprawa polska pojawiała się na stolikach dyplomatycznych, jednak niemal nigdy w charakterze podmiotowym. Niemal nieprzerwanie pozostawała raczej elementem licytacji między mocarstwami, a momenty, w których np. rząd gen. Sikorskiego był w stanie zająć stanowisko bardziej samodzielne (tzn. zmienić suwerena, na nic więcej bowiem nie mogliśmy w żadnym momencie liczyć) nie zostały ostatecznie wykorzystane.

Sam wynik wojny został rozstrzygnięty przez proste zestawienie potencjałów ekonomicznych, zasobów ludzkich i zdolności produkcyjnych walczących stron – a więc nie mógł być inny. Co więcej, nie był też realny inny niż faktyczny przebieg podziału stref wpływów między faktycznymi zwycięzcami. Liczenie na inne rezultaty, ignorowanie rzeczywistości, oczekiwanie na jej szybką zmianę wbrew interesom politycznym i możliwościom militarnym – było podyktowane zwyczajną ignorancją i jako przejaw zwykłej głupoty nie kwalifikuje się do analizy politycznej, a co najwyżej psychologiczno-psychiatrycznej.

W tym więc kontekście analizowanie czy Polska mogła zwyciężyć w drugiej wojnie światowej nie ma większego sensu, ponieważ wojna ta inaczej zakończyć się nie mogła. Czy jednak okazaliśmy się jej współzwycięzcami? I znowu – kłania się nieporozumienie językowe. „Victoria!” kojarzy nam się emocjonalnie, z jednoznacznym sukcesem, w tamtych realiach (?) „Polską od morza do morza” i „Imperium” – czyli z mrzonkami, nierealnymi jako koncepcje już w chwili formułowania.

Pytania niezbędne do sformułowania oceny może mniej emocjonalnej, ale pełniejszej są proste. Czy wojna mogła zakończyć się dla nas gorzej? Teoretycznie tak – hipotetyczne zwycięstwo Niemiec bowiem, nawet jeśli między bajki włożymy plany całkowitej eksterminacji Słowian, oznaczałoby potężny regres cywilizacyjny Polaków, wysiedlenia, redukcję liczebności narodu i z czasem tak czy siak jego nieuchronny upadek. Takie zakończenie wojny było jednak niezwykle wręcz mało prawdopodobne, choć bez wątpienia było zakładane przez jej niemieckich uczestników. Inny negatywny dla nas scenariusz wiązałby się z polskim aktywnym uczestnictwem po stronie III Rzeszy i do dziś jest rozpatrywany jako kuszący przez polit-fantastycznych publicystów. Oczywiście jednak dla Polski oznaczałby podobną deklasację: znalezienie się w obozie przegranych, większe straty związane z wojną z Sowietami (i aliantami zachodnimi) oraz powojenną kadłubowość terytorialną (być może wprost w ramach Związku Sowieckiego). Taki scenariusz faktycznie był zupełnie możliwy, a ostateczny rezultat zmagań okazał się od niego znacznie korzystniejszy.

Dalej – większość nieporozumień związanych z ewentualnym świętowaniem w Polsce 8/9 maja wiąże się z oceną sytuacji powojennej. Uważane do niedawna za skrajne poglądy, że „nic się nie zmieniło, tylko jedna okupacja została zastąpiona drugą” dziś należą do głównego nurtu propagandy i polityki historycznej, co symbolizuje popularna, acz kuriozalna scenariuszowo komedia telewizyjna pt. „Czas honoru”. Uzasadnieniu tezy, że Polska Ludowa w niczym nie różniła się od Generalnego Gubernatorstwa służy historyczna ignorancja, pozwalająca żonglować cyframi i datami, zestawiać represje stalinowskie z lat 30-tych i pierwszej okupacji – z wydarzeniami powojennymi, a także ignorować faktyczne dane dotyczące skali zaangażowania w podziemie niepodległościowe „za Niemca” i „za Sowieta”. Niestety, ale nie tylko w internetowych dyskusjach łapanki niemieckie, akcje pacyfikacyjne, obozy koncentracyjne, masowe rozstrzeliwania – uważa się za równoważne stalinowskim więzieniom, czy nawet walnięciu kogoś pałą po d…e po 1956 r. Absurdalność takich zestawień aż bije w oczy, ale widać nie dla pseudo-historycznych rekonstruktorów, dla których nawet husaria biła się z bolszewikami (co widać na niektórych marszach…).

Inna kwestia, że nie podoba nam się sam PRL. Przede wszystkim jako system ekonomicznie niewydolny, politycznie opresyjny i społecznie konfliktogenny. Dyskusja czy i w jakim wymiarze Polska Ludowa była fajna i czy w ogóle była państwem polskim nie raz i nie dwa przewalała się i przez nasze łamy. Na użytek tych rozważań można jedynie podkreślić, że plus minus uwarunkowania polityki represji (zwłaszcza do ’56), to na inną organizację społeczno-ekonomiczną powojnia nie bardzo było co liczyć, bowiem zbliżone, mocno socjalistyczno-etatystyczne programy miały niemal wszystkie liczące się siły polityczne kraju. Nikt też nie byłby w stanie prowadzić innej polityki międzynarodowej, tzn. mówiąc brutalnie nie wyzwoliłby Polski spod jarzma sowieckiego – bo nie było to wówczas możliwe. Komuniści zaś sprawowali władzę w państwie także w związku z tym, że żadna inna znacząca formacja nie była w stanie dostrzec oczywistości naszej sytuacji geopolitycznej i nie wypracowała w porę w związku z nią rozsądnej propozycji skierowanej tak do Moskwy, jak i do własnych współobywateli.

Jak na sytuację maja 1945 r. Polacy swój kawałek wojny wygrali. Dostali własne państwo. Niesuwerenne – bo innego dostać nie mogli. Dostali szanse na rozwój – zwłaszcza cywilizacyjny i edukacyjny, z którego skorzystali zresztą by swe położenie ekonomiczne i możliwości geopolityczne pogorszyć. Dostali władzę, na jaką w pewnym stopniu zasłużyli, nie umiejąc ukształtować sobie mądrzejszych elit własnych. Nade wszystko zaś Polacy przetrwali. Wprawdzie także po to, by nadal opowiadać i robić głupstwa, ale przecież na prawie do głupoty polegało niejedno polskie zwycięstwo…

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Nasz kawałek zwycięstwa”

  1. Zasadniczy problem z „Dniem Zwycięstwa” bierze się też z tego, że nawet formacje werbalnie odwołujące się do tradycji ruchu narodowego – nie posługują się zasadniczą dla niego kategorią interesu narodowego, skupiając się na użytkowym wszak interesie państwa, czyli bieżącej formy organizacji narodu. Jest to podejście z gruntu błędne, co widać choćby na przykładzie drugiej wojny, gdy państwo w kształcie przedwojennym ostatecznie faktycznie zanikło, natomiast naród istniał przecież nadal i realizował swoje interesy.

  2. Mówiąc brutalnie – czasem narodowi opłaca się mieć własne państwo, wzmacnia ono bowiem jego potencjał i szanse na przetrwanie, a czasem może czy musi się on rozwijać bez takiej formy organizacyjnej. Podobnie było nawet w czasach sprzed pojawienia się pojęcia narodu, co w Polsce (z braku feudalizmu) symbolizuje choćby rozbicie dzielnicowe, służące decentralizacji i równomiernemu rozwojowi ośrodków narodowych. Analogicznie można spojrzeć na czasy zaborów. Błędem byłoby bowiem zakładanie, że sam fakt istnienia w XIX wieku niepodległego państwa polskiego gwarantowałby naszej nacji szybszy rozwój, zwłaszcza społeczno-ekonomiczny. Nie, ten nadal zależny byłby od relacji łączących Polaków z sąsiadami, w tym zwłaszcza z industrializującymi się Niemcami z ich nowoczesną kulturą rolną oraz wielkim rynkiem rosyjskim. Słowem – nie państwo i nie jego niepodległość stanowią kategorie nadrzędne, tylko interes narodu. Przy okazji Dnia Zwycięstwa ważna jest więc victoria narodowa, a nie państwowa.

  3. Z punktu widzenia Rosji, z punktu widzenia interesów Wielkiej Brytanii, w perspektywie polityki Francji czy USA. Co to jest? To jest ideologia. Meblowanie głów, widoczne choćby u „pseudo-historycznych rekonstruktorów, dla których nawet husaria biła się z bolszewikami „. Być może tylko z punktu widzenia Matki Bożej jesteśmy „ważnym narodem”. Niezależnie od ideologii podstawą jest biologiczne przetrwanie, gdyż bez niego żadne polityki nie istnieją. Gdyby ktoś oponował, to przypomnę, że ta doktryna jest w „Summie teologicznej”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *