O prawicę antyamerykańską

Z zainteresowaniem zajrzałem do najnowszego tekstu p. Mike’a Krupy Polska prawica wobec amerykanizmu, zagadnieniem tym bowiem jestem żywo zainteresowany i sam mam na nie wyrobiony pogląd. Uważam mianowicie, że polska prawica jak najbardziej powinna być antyamerykańska (nie antyneokonserwatywna, ale właśnie antyamerykańska), powody czego postaram się poniżej wyłuszczyć.

Liberalny bękart

Pan Krupa podejmuje powtarzaną często tezę, że amerykańska tradycja polityczna wcale nie jest czysto liberalna, a jej początki można wręcz interpretować w kategoriach konserwatywnych. Teza ta nie jest nowa, aczkolwiek osobiście wydawała mi się zawsze dość kontrowersyjna. Na tle współczesnego liberalizmu, rzeczywiście, poglądy „ojców założycieli” północnoamerykańskiej federacji mogą sprawiać wrażenie dość konserwatywnych, ale czy tak było w drugiej połowie XVIII wieku?

Sąsiadami kolonii angielskich były wówczas nie tylko słabo zorganizowane i cywilizacyjnie nierozwinięte plemiona indiańskie, ale też dużo starsze od Nowej Anglii kolonie francuskie (zajęte przez Brytyjczyków po 1763 r.) i hiszpańskie. Zarówno Nowa Francja jak i Nowa Hiszpania były krajami katolickimi, zorganizowanymi z wykorzystaniem doświadczeń feudalizmu i absolutyzmu. Wiodącą rolę polityczną odgrywały tam kler, urzędnicy mianowani przez monarchę i arystokracja. Katolicyzm był religią państwową, a władze świeckie stwarzały warunki prowadzenia przez Kościół jego misji ewangelizacyjnej. Legitymizacja władzy miała charakter odgórny. Na tle tych krajów, republikańskie, wolnościowe i demokratyczne stany ze wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej były państwami liberalnymi i zamieszkanymi przez zbuntowanych przeciwko katolickiemu ordo sekciarzy. Na podobnej zasadzie, w mieszkańcach zbuntowanych angielskich kolonii frankofońscy kanadyjscy chłopi znad rzeki św. Wawrzyńca i hiszpańskojęzyczni „papiści” znad Zatoki Meksykańskiej budzili mieszaninę strachu i pogardy. Gdy buntownicy z Nowej Anglii próbowali agitować po 1776 r. za swoją rewolucją w Kanadzie (grożąc równocześnie podbojem i ujarzmieniem „rasy francuskiej” w przypadku odmowy – czy nie przypomina nam to czegoś?), spotkali się z przyjęciem pełnym chłodu, choć przecież Kanadyjczycy nie mieli powodów do sympatii w stosunku do swoich brytyjskich ciemiężycieli i okupantów. Pomimo tego, spełniający po ucieczce do Europy arystokracji i francuskich urzędników koronnych rolę elity quebeckiego społeczeństwa kler katolicki wolał protestancką brytyjską monarchię, niż buntowniczą nowoangielską republikę. Amerykańska prasa komentowała wówczas lojalność Kanadyjczyków wobec korony brytyjskiej w sposób jako żywo przypominający dzisiejsze wywody neokonserwatywnych entuzjastów nation-building o konieczności wychowania zapóźnionej rasy romańskiej do wolności. Nie inaczej odnosiła się młoda amerykańska republika do europejskich monarchii, szczególnie tych katolicko-romańskich. Na tle swojej epoki, dopiero co narodzone Stany Zjednoczone były państwem rewolucyjnym, swego rodzaju XVIII-wiecznym rogue-state, podobnie jak sto lat wcześniej Zjednoczone Prowincje Niderlandów na kontynencie europejskim. Znaczenie ideologiczne rewolucji amerykańskiej 1776 r. widzieć więc należy w kontekście właściwej jej epoki.

Tradycjonaliści w USA

Nie twierdzę oczywiście, że w Stanach Zjednoczonych nie było w ogóle myślicieli konserwatywnych. Zapewne wielu takich było wśród emigrantów z kontynentalnej Europy w pierwszym pokoleniu. Wierzę również na słowo, że elementy myślenia konserwatywnego da się znaleźć wśród ideologów istniejącego niegdyś w południowej części USA ziemiaństwa (choć uważam że nazywanie tej warstwy społecznej „arystokracją” jest nadużyciem – arystokrata to rycerz pasowany przez monarchę i pojmujący powinności swego stanu jako ujętą w zasady honoru służbę temu monarsze z bronią w ręku; ziemianin to z kolei posiadacz ziemski korzystający z pracy najemnej i przez to osobiście nie pracujący na roli, której jest właścicielem. Nie pracując fizycznie, ziemiaństwo rozwijało niekiedy bardzo wyrafinowaną i subtelną kulturę materialną, rycerstwem jednak się przez to nie stając, gdyż to może istnieć jedynie w monarchiach – w przypadku stanu rycerskiego zresztą, zbytnie przywiązanie do gospodarki rolnej i nazbyt duże wyrafinowanie kulturalne świadczą o dekadencji; rycerstwo powinna cechować pewnego rodzaju surowość w mentalności i obyczajach). Jest też nader prawdopodobne, że pewna liczba tradycjonalistów i konserwatystów typu europejskiego, lub w każdym razie zbliżonego do europejskiego, pojawi się wśród osób urodzonych i wychowanych w USA – w przypadku kraju zamieszkanego przez ponad 270 mln. ludzi zaskakujące byłoby, gdyby było inaczej. Nie zmienia to jednak w niczym generalnie liberalnego charakteru tożsamości amerykańskiej. Piszący te słowa ma wśród swoich znajomych w Polsce między innymi komunistów, legitymistów, katolickich integrystów, nawet zwolenników islamistycznego terroryzmu. Przypuszczam, że przynajmniej niektórzy z nich w bliższej lub dalszej przyszłości dadzą wyraz swoim poglądom piórem lub postępowaniem, próbując w ten sposób oddziaływać na rzeczywistość polityczną. Czy jednak obecność tego rodzaju jednostek zmienia w czymś dzisiejszą demoliberalną tożsamość cywilizacyjną Polski? Kiedyś może zmieni, dziś jednak nic nie znaczy. Podobnie jest z tradycjonalistami i integralną prawicą w USA.

Europa wobec Ameryki

Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną sprzeczność pomiędzy prawicą polską a amerykańską. Polska jest państwem położonym w Europie. Kontynent europejski stanowi odrębny od Ameryki Północnej makroregion geopolityczny. Nie znaczy to, że Amerykami i Europą nie da się rządzić z jednego ośrodka, ale że występuje wiele czynników różnicujących kraje położone na każdym z kontynentów i przez to utrudniające znacznie ich integrację w jeden zespół geopolityczny. Nie tyle różnice ideologiczne i formowanie się społeczności zamieszkujących każdy z kontynentów w odrębną cywilizację są przyczyną pojawiających się sprzeczności, ile same te różnice i sam proces wyodrębniania się w osobne cywilizacje (np. w Ameryce Łacińskiej) są rezultatem dzielących kraje Europy i Ameryk odległości i zajmowania odmienne uwarunkowanych przez przyrodę i historię przestrzeni geopolitycznych. Innymi słowy, sama geopolityka wymusza wyodrębnienie Europy i Stanów Zjednoczonych jako dwóch różnych podmiotów polityki międzynarodowej. W przypadku dwóch odrębnych od siebie ośrodków siły, nieuchronne są natomiast różnice interesów i wywiedzionych z nich celów polityki zagranicznej.

Polska wobec Europy

Jak mi się wydaje, biorąc pod uwagę rozmaite czynniki, Europę da się podzielić na co najmniej trzy regiony geopolityczne: pierwszy z nich obejmowałby kraje położone nad basenem Morza Śródziemnego, drugim byłyby kraje położone w basenie Morza Północnego (Dania, Norwegia, Anglia, Szkocja, Normandia, Bretania, Niderlandy, Islandia i Irlandia – powiązania między nimi występowały już od najwcześniejszego Średniowiecza), trzecim wreszcie byłby nasz własny region – basen Morza Bałtyckiego. W każdym z tych regionów cywilizacja przyjmowała nieco odmienne formy, a bariery naturalne przez długi czas utrudniały wzajemne kontakty między nimi i uniemożliwiały zjednoczenie ich w jeden organizm polityczny (wystarczy wspomnieć na trudności napotykane przez średniowieczne Imperium Rzymskie w jednoczesnym kontrolowaniu położonych po przeciwnych stronach Alp – tak więc w odrębnych regionach geopolitycznych – naprzemiennie buntujących się przeciwko władzy cesarskiej Italii i Germanii). Los Polski związany jest z Europą Bałtycką, tak więc z Niemcami, Rosją, Szwecją, Finlandią, Litwą, Łotwą i Estonią. To właśnie z tymi, tak pozornie zróżnicowanymi pod każdym względem (np. w porównaniu z bliższymi sobie cywilizacyjnie romańskimi krajami Europy Śródziemnomorskiej) krajami łączy nas geopolityka, zatem w ostatecznej perspektywie również historyczna wspólnota losu. Z uwagi na dokonany w ostatnich stuleciach postęp techniczny, straciły też na znaczeniu bariery w postaci pasm górskich dzielących kraje Niżu Europejskiego od Europy Śródziemnomorskiej, wobec czego możemy już poważnie myśleć o ambitnym projekcie politycznego zjednoczenia całego Kontynentu, mniej tym razem musząc obawiać się barier napotykanych przez Fryderyka Barbarossę, czy nawet jeszcze przez Karola V.

Polska wobec Ameryki

Kontynent amerykański to jednak przestrzeń od Europy zupełnie odrębna. Z europejskiego systemu geopolitycznego wyrwana rewolucją 1776 roku, od tamtego czasu zorganizowana w zintegrowane wewnętrznie państwo o silnej tożsamości własnej. Stany Zjednoczone są zatem odrębnym od polskiego ośrodkiem siły, zajmującym odrębny od tego w którym znajduje się Polska, północnoamerykański makroregion geopolityczny. Na poziomie samej struktury światowej geopolityki wymusza to co najmniej odrębność interesów obydwu państw.

Problemy z USA:

Jaki zatem powinny być stosunek polskiej prawicy do amerykanizmu i do Stanów Zjednoczonych AP? Problem należy rozpatrzyć na kilku poziomach.

Liberalizm

Ideologicznie, amerykanizm tożsamy jest z liberalizmem. Liberalizm ten może występować w różnych postaciach – konserwatywnych, libertariańskich, izolacjonistycznych, globalistycznych, progresywistycznych, elitarnych lub demokratycznych – zawsze jednak pozostanie liberalizmem. Stosunek do niego musi być jednoznacznie negatywny. Liberalizm w perspektywie długoterminowej musi zostać unicestwiony, podobnie jak jeszcze niedawno marksizm, czy wcześniej protestantyzm. Nie jest możliwe jakiekolwiek modus vivendi pomiędzy liberalizmem, a jakakolwiek kulturą tradycyjną. Jeśli Europa miałaby zostać kiedykolwiek odbudowana jako kultura tradycyjna, warunkiem koniecznym będzie zupełne wyplenienie w niej liberalizmu, co najpewniej nie będzie możliwe bez równoczesnego zakwestionowania hegemonicznej pozycji USA i ich dominacji nad Europą.

Hipermocarstwowość

USA są dziś jednak, jak wyraził się Hubert Vedrine, „hipermocarstwem”. Pozostaną nim zapewne dopóty, dopóki politycznie zjednoczona Europa, w ścisłej konfederacji z Rosją, nie wybije się na niezależność. Żadne inne mocarstwo nie zakwestionuje w wymiarze globalnym preponderancji Waszyngtonu. Nawet jednak po ewentualnym usunięciu USA z Europy, państwo to nie zniknie nagle z mapy świata, ani tym bardziej nie przepoczwarzy się w katolicką monarchię z bożej łaski, czy niechby nawet w państwo dyktatorskie. Jaka zatem Ameryka byłaby do zaakceptowania dla polskiej prawicy?

Złudzenia izolacjonizmu

Odłóżmy już na początek na bok rojenia o powrocie USA do izolacjonizmu. Państwo to jest po prostu zbyt potężne i gdyby rzeczywiście zdecydowało się nagle wycofać ze światowej polityki, stworzyłoby to stan nienaturalny i niestabilny, bowiem światowa konstelacja stosunków międzysuwerennych nie odpowiadałaby światowemu rozkładowi sił. Państwa nie mające po temu obiektywnych warunków, podejmowałyby się działań nie znajdujących oparcia w ich rzeczywistej pozycji wobec innych ośrodków siły. Z sytuacją taką mieliśmy do czynienia w okresie od schyłku XIX wieku, gdy Stany Zjednoczone stawszy się najpotężniejszym państwem świata, posiadającym największy na świecie bierny potencjał, nie uruchamiały tego potencjału i nie uczestniczyły w polityce międzynarodowej. Izolacjonizm Waszyngtonu (niezależnie czy miałby typowe dla Partii Demokratycznej oblicze pacyfistyczne, czy typowe dla Partii Republikańskiej oblicze nacjonalistyczne) byłby więc dziś polityką szkodliwą dla systemu międzynarodowego i stwarzającą strukturalną niestabilność, przede wszystkim zaś zwyczajnie niemożliwą do urzeczywistnienia – hipermocarstwo, tak więc wedle definicji Vedrine’a supermocarstwo pozbawione konkurentów, samą już swoją wielkością popychane jest ku polityce globalistycznej; wystarczy że w jego centrach władzy przewagę osiągnie frakcja domagająca się aktywnej i ekspansjonistycznej polityki zagranicznej.

Niebezpieczeństwo misjonizmu

Pozostałe reprezentowane dziś opcje to jednak również szkodliwe i niebezpieczne unilateralny (jednostronny) internacjonalizm (interwencjonizm) charakterystyczny dla neokonserwatystów, oraz multilateralny (wielostronny) internacjonalizm charakterystyczny dla misjonistycznego nurtu w Partii Demokratycznej. Obydwa wymienione nurty dążą do tych samych celów, mianowicie szerzenia demokracji liberalnej. Różnice polegają na tym, że multilateralni internacjonaliści (wyznawcy liberalnej wizji rzeczywistości międzynarodowej) przekonani są o kluczowej roli społeczeństw jako ostatecznych podmiotów polityki i wobec tego wyżej cenią instrumenty takie jak pomoc gospodarcza, dyplomacja wielostronna, instytucje międzynarodowe, opinia społeczności międzynarodowej, przekształcanie świadomości społeczeństw, podczas gdy unilaterialni internacjonaliści (de facto neokonserwatyści, sami siebie nazywają „konserwatywnymi internacjonalistami”) przekonani są, że to państwa są ostatecznymi podmiotami polityki, zaś kluczową zmienną dla tej polityki jest materialna siła. Cele w postaci globalnej hegemonii Ameryki, również w wymiarze ideologicznym, to jest globalizacji ustroju liberalno-demokratycznego, są w przypadku obydwu tych nurtów takie same. Przy czym, wobec tego że neokonserwatyści bliżsi są realistycznej wizji rzeczywistości międzynarodowej (stan anarchii międzynarodowej, państwa jako ostateczne podmioty polityki, kluczowe znaczenie wymiernych materialnie interesów i „hard power”) niż internacjonaliści multilateralni, są frakcją z naszego punktu widzenia bardziej niebezpieczną. Pisząc zaś wprost, rządy zdominowanej przez neokonserwatystów Partii Republikańskiej są dziś wariantem gorszym niż mniej na ogół dynamiczne rządy Partii Demokratycznej.

Realizm jako szansa

Jak wspomniałem, najbardziej korzystne z naszego punktu widzenia koncepcje amerykańskiej polityki zagranicznej (prawicowy izolacjonizm nacjonalistyczny lub lewicowy izolacjonizm pacyfistyczny) zwyczajnie się przeżyły i nie pasują już na monstrualni rozrosłe cielsko amerykańskiego molocha. Dopóki obecne spadkowe tendencje demograficzne, ekonomiczne i moralne nie nabiorą takiego tempa i nie będą oddziaływać na tyle długo, by osłabić względną pozycję Stanów wobec ich potencjalnych konkurentów, dopóty koncepcje te nie mają szansy powrotu do łask, my zaś musimy poszukiwać innych, najbardziej korzystnych dla nas opcji spośród tych aktualnie mających szansę bycia wprowadzonymi w życie. Wydaje się, że takim względnie znośnym wariantem byłby realizm w stylu Kissingera-Nixona. USA wciąż występują w tej koncepcji jako wielkie mocarstwo, ale politykę międzynarodową widzą nie w kategoriach moralnych (walki „imperium dobra” z „osiami zła”) ani ideologicznych („wolny świat” przeciwko „reżymom niedemokratycznym”), tylko jako zabieganie o zespół konkretnych celów polityki zagranicznej (bezpieczeństwo własne, stabilność systemu międzynarodowego, przewagę wobec innych ośrodków siły). Stany Zjednoczone nie posiadają tu wyjątkowej pozycji ideologicznej, nie są żadnym „domem na wzgórzu”, ani nie pojmują swojej roli historycznej w kategoriach mesjańskich. Nie ciąży na nich żadna historyczna powinność szerzenia ideałów liberalnych i demokratycznych, żadna misja „cywilizowania świata”, żadna „szczególna odpowiedzialność” za kraje „mniej rozwinięte”. Stany są jednym z ośrodków siły – same siebie pojmują jako podobny innym ośrodek siły, działający na podobnych im zasadach. Waszyngton może zabiegać tu o swe cele – niekiedy również siłą, może być konkurentem trudnym i czasem nawet niebezpiecznym, ale rozgrywka toczy się na płaszczyźnie rywalizacji o wymierne i podlegające negocjacjom cele materialne, nie jest zaś moralnym i ideologicznym starciem o sumie zerowej. Ameryka Nixona i Kissingera lub nawet Ameryka Busha starszego byłaby więc z europejskiej perspektywy do zaakceptowania, jednak Ameryka kontynuująca kurs Reagana i Busha młodszego, lub nawet Ameryka idąca tropem wytyczonym przez Wilsona i Clintona to egzystencjalne zagrożenie dla całego świata, prawdziwe demoliberalne „imperium zła”.

Hipermocarstwo, nie hegemon

Istnieje też jednak pewne zagrożenie. Jak wspomniałem wcześniej, Stany Zjednoczone zajmują dziś unikalną historycznie pozycję hipermocarstwa. Oznacza to, że nie mają zdolnych im sprostać konkurentów. Rodzi to w waszyngtońskich gremiach kierowniczych pokusę niepowściąganego niczym interwencjonizmu i mieszania się w sprawy innych państw. Problem polega na tym, że przewaga Stanów nad resztą świata w potencjale aktywnym, to jest zaangażowanym w realizacji ich polityki zagranicznej (np. w formie wyposażonych w najnowocześniejszy sprzęt wojsk), jest większa niż ich przewaga w potencjale pasywnym, czy też w potencjale pojmowanym całościowo (np. ekonomicznym, ludnościowym, moralnym). Rodzi to konsekwencje niekorzystne z punktu widzenia stabilności międzynarodowej. USA ma wystarczająco dużo broni i posiada wystarczającą bazę gospodarczą by prowadzić i wygrywać kolejne wojny, ale ma za małe możliwości ekonomiczne i polityczne by odpowiednio przekształcić społeczeństwa podbitych krajów i zintegrować te kraje trwale w swoim systemie hegemonicznym. Stany mają wystarczająco dużo siły by zniszczyć dowolne państwo średniej wielkości, ale mają za mało by kraj ten następnie ustabilizować i odbudować. Po raz ostatni udało im się to z Niemcami i z Japonią. Rola odgrywana przez USA jest zatem czysto destrukcyjna. System międzynarodowy w którym istnieje hipermocarstwo jest układem strukturalnie niestabilnym. USA są hipermocarstwem potencjalnie zdolnym do prowadzenia trzech wojen jednocześnie, ale nie są już hegemonem zdolnym do zintegrowania podbitych krajów w hierarchicznie zorganizowanym układzie międzynarodowej dominacji. Proporcjonalny udział Stanów w światowym potencjale gospodarczym i ludzkim zmniejsza się od kilku dekad, ale wciąż korzystają one z dywidendy z okazji pokonania w zimnowojennej rywalizacji jedynego zdolnego powstrzymywać je przeciwnika. Występuje nierównowaga pomiędzy przewagą USA nad resztą świata w zaangażowanym jako środki polityki zagranicznej potencjale aktywnym tego państwa, a przewagą w możliwym do dalszego zaangażowania potencjale pasywnym. Brak konkurenta skłania Stany do nadmiernego w stosunku do możliwości rozciągania swych sił politycznych i wojskowych, relatywna szczupłość potencjału pasywnego ogranicza jednak znacznie ich możliwości realizowania celów pozytywnych (np. skutecznego nation-building). USA mogą każdego zniszczyć, ale bez zmobilizowania swoich państw satelickich nie są w stanie nic zbudować i ustabilizować. „Amerykanie przygotowują posiłek, Europejczycy zmywają naczynia”. Dla Polski jest to sytuacja bardzo niekorzystna i wręcz niekiedy niebezpieczna, ponieważ Waszyngton może wywierać na nasze państwo nacisk (i rzeczywiście często to robi), by Polska angażowała swój potencjał do stabilizacji i odbudowy krajów doprowadzonych uprzednio do ruiny przez USA.

Słabość amerykańskiego realizmu

Dochodzi jeszcze czynnik ideologiczny: podobnie jak wszelki rzeczywisty tradycjonalizm i kontrrewolucjonizm, tak również prawdziwy realizm obcy jest tradycji amerykańskiej. Amerykańskie myślenie o polityce zagranicznej jest esencjonalnie ideologiczne i dogłębnie przesiąknięte niskiej próby moralizatorstwem. Tu właśnie widoczny jest kulturowy niedorozwój społeczeństwa amerykańskiego, które w przeciwieństwie do społeczeństw innych kręgów kulturowych – Chin, Indii, Bizancjum, Rosji, Europy – politykę i rzeczywistość polityczną postrzega w kategoriach wyjątkowo infantylnych. Polityka zagraniczna Waszyngtonu jest zakładnikiem liberalnej ideologii i liberalnego ustroju politycznego fundujących to państwo. Tak jak trudno wyobrazić sobie politykę zagraniczną Związku Sowieckiego wolną od uwikłań marksistowskich, tak trudno wyobrazić sobie politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych wolną od uwikłań liberalnych. Jak zaś zaznaczyłem wcześniej, liberalizm nie jest możliwy do zaakceptowania dla tradycjonalisty i należy go całkowicie wytępić.

Rozsadzić molocha

W dłuższej zatem perspektywie – zapewne dłuższej niż życie piszącego te słowa – rozwiązaniem może być tylko zniknięcie z mapy świata USA w ich obecnej formie. Prawica polska powinna więc kibicować nurtom odśrodkowym w tym państwie. W każdym zaś razie tym z nich, których poparcie możliwe jest w perspektywie chrześcijańskiej i zasadne w perspektywie zdroworozsądkowej. Wykluczyć by zatem należało już na początku kibicowanie na przykład zwolennikom aborcji, dewiacji seksualnych, czy posługującym się metodami terrorystycznymi i pogromistycznymi rasowym suprematystom. Z powodów prakseologicznych i zdroworozsądkowych należałoby również unikać popierania subkultur, bo te nigdy nie są twórcze ani zdolne do przekształcania społeczeństwa. Należałoby natomiast, moim zdaniem, popierać kontrkultury, odśrodkowe ruchy etniczne, religijne, sekciarskie, wszelką ideologiczną i społeczną kontestację o charakterze antyliberalnym i antyindywidualistycznym. Mogą to być ruchy katolickich integrystów, indiańskich suwerenistów, amiszów, hutterytów, murzyńskich lub białych separatystów, ekologów, imigrantów meksykańskich, rolniczych komun, epigonów tradycji Południa etc. Ważne, by rozsadzić społeczną bazę dla liberalizmu. Liberalizm ten dziś już się zglobalizował – amerykanizm zdeterytorializował się i stał się zjawiskiem światowym, główne jednak oparcie terytorialne znajduje w USA. Jego stopniowa eliminacja ze światowej sceny, być może rozciągnięta w czasie jeszcze na setki lat, zakończyć się zatem musi również odzyskaniem Ameryki Północnej dla porządku prawdziwego, tak więc wyplenieniem tam liberalizmu. Hipotetycznie nie musi wcale iść to w parze z likwidacją USA jako odrębnego państwa, w praktyce jednak jestem przekonany, że tak się właśnie stanie. Terytorium dzisiejszych Stanów Zjednoczonych powinno stać się pluralistyczną mozaiką różnorodnych, zorganizowanych na zasadach naturalnych wspólnot, powiązanych w ligi wolnych miast, federacji producenckich, wydzielonych terytoriów narodowych i rasowych, teokracji poszczególnych religii etc. Ale do tego potrzebne będzie długotrwałe oddziaływanie odpowiednich procesów demograficznych i gospodarczych, co zajmie najpewniej bardzo dużo czasu. Póki co zaś, mamy bardzo wymagającego i niebezpiecznego przeciwnika.

Ronald Lasecki

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “O prawicę antyamerykańską”

  1. „…Terytorium dzisiejszych Stanów Zjednoczonych powinno stać się pluralistyczną mozaiką różnorodnych, zorganizowanych na zasadach naturalnych wspólnot, powiązanych w ligi wolnych miast, federacji producenckich, wydzielonych terytoriów narodowych i rasowych, teokracji poszczególnych religii etc. Ale do tego potrzebne będzie długotrwałe oddziaływanie odpowiednich procesów demograficznych i gospodarczych, co zajmie najpewniej bardzo dużo czasu. Póki co zaś, mamy bardzo wymagającego i niebezpiecznego przeciwnika. …”. Cos podobnego słyszałem ok. 30 lat temu. Chodziło o koncepcję „ogólnoświatowego kontrolowanego chaosu”. USA odegrały już rolę „niszczyciela tradycji”, teraz pora na „świat bez policjanta”, aby ludzie mogli docenic dobrodziejstwo tyranii nadchodzącego Antychrysta.

  2. PS. Co ze zgodnością DNA wzmiankowanego „peacemakera” z DNA z Całunu Turyńskiego, 🙂 ? Czy będzie to wystarczający argument dla ponownego Sojuszu tronu i Ołtarza?

  3. P. Lasecki całkiem wyraźnie sugeruje, że jedynymi „porządnymi” konserwatystami są ludzie mogący się wykazać pochodzeniem z rodu rycerskiego (najlepiej mianowanego przez katolickiego monarchę). Hm, to jest podejście dość mocno odległe od realizmu politycznego;-) Wychodzi, że ja konseratystą nie jestem – pochodzenie chłopskie, z Wielkopolski. Wziąłem więc sprawę na chłopski rozum i wyszło mi tak: 1) Autor bardzo rozsądnie wywodzi, że z przyczyn geopolitycznych Europy i USA nie da się uczynić jednym bytem politycznym. Tylko co w tym złego? Ludzkość od tysiącleci funkcjonowała jako zbiorowisko różnych państw mających własne, często sprzeczne interesy i jakoś nie wymarła. 2) Polska należy do basenu Morza Bałtyckiego, ale jak Polakom przychodzi emigrować „za chlebem” to jakoś tak się składa, że najchętniej wybierają basen Morza Pólnocnego (Anglia, Irlandia, Holandia, Norwegia, Islandia). W Niemczech jakoś nie szukamy aż tak chętnie pracy – chociaż mamy do nich bliżej. Nie mówię już o Rosji (która zdaniem wielu jest dla nas ponoć „optymalnym partnerem”). Osobiście myślę, że po prostu w tych krajach pozostały jakieś resztki cywlizacji łacińskiej (w terminologii prof. Konecznego) i to dlatego. Zresztą porównajmy np. kino amerykańskie i „europejskie” – które jest bardziej przesiąknięte tradycyjnmi wartościami? 3) Moim zdaniem, zarówno USA powinny prowadzić politykę realizmu, jak i w stosunku do nich należy być realistą, nie należy ich traktować ani jako wroga, ani jakiegoś nadzwyczajnego przyjaciela, np. błędem polskich polityków było to, że pomagaliśmy Amerykanom w Iraku i Afganistanie nie mówiąc wyraźnie, czego chcemy w zamian. 4) Mówić, że USA bez pomocy Europy są w stanie zniszczyć, ale nie odbudować, to jest jakaś dziwna (być może niezamierzona) manipulacja. Nawet z pomocą (europejską, chińską, mongolską, marsjanską czy jakąkolwiek inną) Stany niczego nie zbudują w podbijanych krajach, gdyż jest to po prostu awykonalne. Zachodni liberalno-demokratyczny model (którego zwolennikami są również europejscy „pomocnicy”) jest po prostu zbyt nienaturalny, niezgodny z ludzkimi intuicjami, które mamy „w genach”, żeby się przyjął na szerszą skalę. 5) Nie wiem po co myśleć o „rozsadzaniu molocha”, skoro on sam powoli zaczyna chylić się ku upadkowi – albo przynajmniej poważnemu kryzysowi – co obecnie widać w gospodarce? I czy gdyby kiedyś powstała jakaś Unia Państw Bałtyckich i zaczęła odgrywać rolę światowego mocarstw, to Autor zacząłby się domagać, żeby ją rozmontować „od środka” (bo też musiałaby się huśtać między „hipermocarstwowością” a „izolacjonizmem” i żadna z tych opcji nie byłaby dobra)?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *