„Orszaki, dworaki, szum pawich piór”

W ramach wielu narodowości istnieją grupy z grubsza kojarzące coś z historii i przywiązujące do niej pewną wagę. Do zarządzania takimi środowiskami używa się zatem skojarzeń i odwołań właśnie historycznych, a w mniejszym stopniu bytowych, jak w przypadku reszty danego społeczeństwa.

Relatywnie odsetek reagujących na odniesienia do przeszłości wydaje się większy u nacji młodszych i mniejszych, tak jakby posiadanie krótszej historii wymuszało bardziej intensywne jej przeżywanie. Wyjątkiem wydają się Polacy, naród bez wątpienia historyczny i jak na standardy europejskie bynajmniej nie mały – ale wciąż niepoukładany z tym co przeszedł.

Historio, historio,

tyle w tobie marzeń,

często ciebie piszą

kłamcy i gówniarze”.

Sama teza, że właściwym miejscem dla historii – jest przeszłość, ma w Polsce cechy obrazoburcze, antypatriotyczne, sugeruje chęć wykorzenienia i kształtowania homo novus, siłą rzeczy podatnego na wyłącznie współczesną, konformistyczną, nihilistyczną i antyspołeczną indoktrynację. Sęk w tym, że jako alternatywę przedstawia się Polakom wizję dziejów (a przede wszystkim ich wpływu na współczesną politykę i rzeczywistość), grzeszącą infantylizmem, naiwnością, emocjonalnością, słowem narodową niedojrzałością, czyli cechami, których przez blisko 1050 lat moglibyśmy się już naprawdę wyzbyć. Problem nie polega bowiem na tym, że rządzi się narodem polskim posługując się hasłami z dziecinnych czytanek, ani że znacząca grupa naszych rodaków postrzega świat przez ich pryzmat. W sumie bowiem niewiedza dlaczego doszło do tej czy innej bitwy, albo jaki wpływ na losy ojczyzny miało takie, a nie inne podejście do sprawy chłopskiej u ogółu nie razi bardziej, niż – powiedzmy – nieznajomość elementarnej geografii wykazywana przez przeciętnego Amerykanina. Nie, cała trudność w tym, że ludzie tak ukształtowani zdobywają jednak pewien wpływ na życie i politykę państwa, czyli ogłupienie zamiast sączyć się z góry na dół (co jest procesem naturalnym, niejako wpisanym w istotę sprawowania władzy) – zaczyna wędrować w przeciwnym kierunku. Słowem – rządzący zamiast ogłupiać naród, czyli robić to co każdy rząd od zarania dziejów – sami okazują się najgłupszymi jego przedstawicielami.

Oczywiście, można by z tego wysnuć wniosek, że w takim razie, mimo formalnych atrybutów, pozornie kierujący wcale krajem naszym nie władają. Ponieważ jednak jest to spostrzeżenie dość oczywiste i można do niego dojść także analizując inne kwestie – pozostańmy przy samym problemie historycznym. Otóż z czysto naukowego punktu widzenia – historia jest tylko zbiorem faktów, uzupełnianym jedynie przez wnioskowanie z nich, ekstrapolację, interpretacje – słowem teorie i zmyślenia. Zakres wiedzy na temat tychże faktów w danym momencie wydaje się zawity, aczkolwiek w niektórych przypadkach może zostać rozszerzony wraz z nowymi odkryciami, czy wprzęgnięciem w ich dokonywanie nowych metod badawczych. Generalnie jednak mistrzem tak rozumianej historii pozostanie najgrubszy leksykon, najbardziej oczytany miłośnik, najszerzej rozbudowana baza danych.

Natomiast w charakterze narzędzia polityki historia jest stanem świadomości osób, którym wydaje się, że jest ona ważna, składa się więc z jednostkowych interpretacji, czy raczej ich powieleń dokonywanych dla realizacji określonych celów, niekoniecznie zresztą bieżących, bo niekiedy rozłożonych w czasie nawet na lata i dekady. Mówiąc prościej – polityczne i socjologiczne rozumienie historii nie ma w żaden sposób cech obiektywizmu, przeciwnie, to zbiór odczuć, przekonań, emocji (przeważnie zbiorowych), w których same fakty mają znaczenie absolutnie dalszorzędne, ustępując miejsca interpretacjom. Takiej historii mistrzem jest ten, kto najciekawiej opowiada.

Wszystko to warto sobie uświadomić w związku z kolejną rundą huśtania historią przez rządzących III RP. Zwolennicy ponownego otwarcia kwestii pomnikowo-ulicznej próbują nam wmawiać, że oto ich działania determinuje jakaś obiektywna, HISTORYCZNA konieczność, jakiś twardy byt, istniejący sam w sobie, który trzeba utrwalić w kamieniu, albo z niego zrzucić. Otóż tak rozumianej Historii po prostu nie ma. Oczywiście, zniszczyć można wszystko, podobnie jak i niemal wszystko można wymurować, odlać, zawiesić na ulicznym murze twierdząc, że oto stało się ciałem. Nie mniej to wszystko nadal nie będzie AŻ Historia. To wciąż TYLKO polityka…

Historio, historio,

tania z ciebie dziewka,

miała być canzona,

a jest stara śpiewka”.

Było rzeczą zupełnie zrozumiałą, że dla legitymizacji systemu władzy nazwanego potem III RP rozwalono parę pomników i przemianowano ileś ulic. Ciekawe zresztą, że jak się mogło wydawać, mimo pewnych prób zaszczepienia entuzjazmu w tym zakresie – bodaj większość takich aktów stanowiła inicjatywy odgórne, faktycznie, przyjmowane życzliwie czy nawet entuzjastycznie przez różne mniejszościowe grupki, jednak przy zasadniczej obojętności ogółu, a niekiedy wręcz niechęci wynikającej ze względów praktycznych (dokumenty…), czy przyzwyczajenia („zawsze stał, niech stoi…”). Nawet jednak ten czas wymęczonej pseudo-rewolucji minął i nawet obecnym rządom nie udaje się wykrzesać większego zapału społecznego dla uchwalanej właśnie reedycji.

Prawda, aktualna władza nie mając prawdziwie rewolucyjnego programu – stara się jednak nadać sobie odpowiednie emploi. W takich przypadkach najlepiej wypada z reguły burzenie pomników poprzedniej ekipy, względnie symboliczne palenie wzniesionych przez poprzedników znaczących budynków. Niestety, niczego ciekawego (nie tylko w tym zakresie) w minionych 26 latach nie wybudowano – nie ma więc czego znacząco unicestwiać. Pozostałości wcześniejsze pełnią więc rolę trochę podobną do okrzyku „precz z komuną” powtarzanego zamiast po prostu „precz z rządem” czy do niedawna np. „precz z Platformą” – niby bez sensu, ale jakoś niektórzy lepiej się czują w ten sposób wyładowując swe odczucia.

Zasadniczy problem polega jednak na tym, że pomniki, które chce burzyć IPN z błogosławieństwem władz w Warszawie i zawoalowanym, ale wyraźnym sejmowym rozgrzeszeniem – stoją nie tylko w jakichś zapomnianych w innych aspektach przez władze miasteczkach, ale także w środowisku międzynarodowym. Tak jak ich burzenie ma stać się elementem pewnego mitu historyczno-politycznego obecnych władz w Polsce – tak ich trwanie to część innej opowieści, snutej w świadomości Rosjan. A ponieważ – jak wspomniano – nie jest tak, że to jakieś fatum dziejowe, jakaś obiektywna, nieodparta Prawda wymusza stanie czy nie danego monumentu, to liczy się niemal wyłącznie współczesny kontekst polityczny, czyli także propagandowy i świadomościowy.

Tak się złożyło, że nie mamy w Polsce pomnika ku czci „Nieznanego NKWD-zisty”, nikomu nie przyszło do głowy honorowanie tu Berii, jedynego Stalina dostaliśmy od Sowietów razem z Ustrzykami i prędko się go pozbyliśmy, zaś z nielicznymi Leninami zrobiono porządek już przy poprzedniej edycji tej zabawy. To, co zostało, to często słupy już dawno bez gwiazd, czołgi nie kojarzące się już nawet z „Rudym” i obejmujący się sołdaci nie wiadomo jakich armii, bo czas albo zapobiegliwe ręce dawno skuły ich oznaczenia. Przeciwnicy to więc pozornie łatwi i stąd zachęcający. Przez atakujących jednak figury te postrzegane są niczym harcownicy wrogich sił i de facto się nimi stają, wciągając nas do konfrontacji z identyfikującą się z nimi potęgą.

Historio, historio,

ty macocho nasza

tak nam dałaś mało

oprócz ojczenasza”.

W przeciwieństwie do Polaków – Rosjanie wydają się mieć świadomość utylitarnego podejścia do historii ze strony własnych władz. „Pomnikowa” oferta Federacji Rosyjskiej wobec Polski jest jasna i zrozumiała: skoro kwestie historyczne są dla was tak ważne, co rozumiemy, to niech elementem naszego porozumienia będą dwa symbole. Po pierwsze uznanie, że nie zapominamy o zbrodniach okresu komunistycznego i czcimy ich ofiary, czego najbardziej wyrazistym znakiem jest memoriał w Katyniu, gdzie obok 4415 Polaków leży 6500 Rosjan i innych pomordowanych przez tych, którzy wówczas Rosją rządzili. W tym miejscu warto zauważyć, że choćby ze względu na dokonujących te mordy – Katyń widziany łącznie, przez pryzmat losów obu narodów stanowi wyjątkową okazję do faktycznego rozliczenia komunizmu w jego rzeczywistym kształcie, składzie osobowym, genezie i celach, a zatem oferta rosyjska jest nie tylko uczciwa (cokolwiek by to nie miało znaczyć), ale i korzystna dla Polski.

Drugim elementem łączącym – jest odwołanie się do jak najbardziej rzeczywistego polsko-rosyjskiego braterstwa broni, czyli wspólnej walki blisko 20 tysięcy żołnierzy polskich po stronie Imperium Rosyjskiego w wojnie 1812 r., jednej z dwóch noszących na Wschodzie zaszczytne miano Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. To m.in. w jej wyniku powstało Królestwo Polskie, nie będące bynajmniej częścią Rosji, a zatem z patriotycznego punktu widzenia pomnik polskich ułanów pod Borodino wydawać by się mógł propozycją jak najbardziej satysfakcjonującą. Niestety, pozory mylą, choć nikomu w Moskwie nie przyszłoby chyba do głowy, że problem napoleoński i poparcie dla sprawy Cesarza mogłyby być w XXI wieku z całą powagą rozważane nad Wisłą jako istotna kwestia polityczna – a z tym właśnie mamy do czynienia jeśli nawet ktoś fakt rosyjskiego pomysłu w ogóle w Polsce dostrzeże.

Historio, historio,

cóżeś ty za matnia,

pchamy się na scenę,

a to jeszcze szatnia”.

Rzecz jasna oferta zawisła w próżni i zostanie zapewne w możliwie obraźliwy sposób odrzucona, czego przejawem będzie rozwalanie ostatnich pamiątek po przechodzących tędy krasnoarmiejcach. W narracji mającej zapewnić i utrwalić w III RP nie ma miejsca ani na widzenie w Rosjanach ofiar, a nie oprawców, ani na choćby wspomnienie o cieniu możliwości kooperacji, choćby i przed 200 laty. Ba, optymalny scenariusz zakładałby zapewne wkroczenie przez Kreml na drogę retorsji i analogiczne do zastosowanego przez Warszawę potraktowanie pomnika katyńskiego, na co jednak Rosja jest i za mądra, i za spokojna, i jednak w szerszym zakresie zbyt obojętna na polskie wyskoki. Nie uda się też pewnie o pomniki wywołać wojny z Rosją, a więc przenieść emocjonalnie wykrzywionej historii z przeszłości w teraźniejszość. Nie mniej rządzący Polską i tak odniosą sukces, po raz kolejny utrwalając fałszywe znaczenie i rozumienie historii u tych nielicznych liczących się z tym co było. To zaś z czasem może faktycznie doprowadzić do jakże upragnionej konfrontacji, wojny i zniszczenia. Bo przecież:

„Historio, historio,

ty żarłoczny micie,

co dla ciebie znaczy

jedno ludzkie życie?”.

Zwłaszcza – życie 38 milionów…

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *