Papierowe tygrysy

Wbrew oczywistym faktom – względne powodzenie ekonomiczne Estonii, Łotwy i Litwy w latach 90-tych i na początku XXI wieku tłumaczono nie realnymi nakładami, jakie władze sowieckie ponosiły na swe zachodnie „okno wystawowe”, ale rzekomymi pozostałościami po krótkim kapitalistycznym interludium Dwudziestolecia międzywojennego. W jego zaś przypadku – znowu pomijano wcześniejszy wkład imperium rosyjskiego w rozwój guberni nadbałtyckich. Słowem – tworzono całkowicie ahistoryczny obraz Pribałtyki jako rejonu nie tylko zdolnego do bytu samodzielnego i całkowicie rozdzielnego od rosyjskiego zaplecza, ale wręcz jako rejonu stworzonego do liberalnych eksperymentów w ekonomii i ekstremistycznych ekscesów w polityce zagranicznej i takich aspektach polityki wewnętrznej, jak traktowanie mniejszości etnicznych.

Tymczasem kryzys gospodarczy w państwach bałtyckich nie tylko zaczął się wcześniej, niż w pozostałych krajach unijnych, nie tylko nie wydaje się możliwy do opanowania stosowanymi dotąd, głównie monetarystycznymi metodami – ale też ma podstawy trwalsze i głębsze niż załamanie bańki kredytowo-inwestycyjnej, jakie dotknęło kraje Zachodu i Południa Europy. Estonia, Łotwa i Litwa padły ofiarami doktrynalnej dekomunizacji, liberalizacji i rusofobii realnych także, a może przede wszystkim na polu socjal-ekonomicznym.

Jak Sowieci „grabili” Bałtów…

A przecież wydawać by się mogło, że opuszczając Związek Sowiecki Bałtowie byli w sytuacji stosunkowo najlepszej spośród wszystkich nacjo mniej lub bardziej chętnie wybierających drogę samodzielnej egzystencji. Nawet w dekadzie stagnacji breżniewowskiej oraz w kryzysowych latach 80-tych – Pribałtika zgarniała najwięcej inwestycji w środki trwałe na mieszkańca. Biorąc pod uwagę ten wskaźnik – Estonia była na pierwszym miejscu w Sojuzie, Łotwa na drugim – a Litwa na trzecim, podczas gdy Azerbejdżan, Armenia i… Ukraina zamykały tę stawkę, odstając nawet o 1/4-1/3 od średniej ogólnozwiązkowej. Podobnie rzecz się miała z dochodami mieszkańców. W 1990 r. co piąty mieszkaniec Estonii zarabiał miesięcznie ponad 300 rubli (co wg szacunków statystyków odpowiada sile nabywczej ok. 2000 euro w 2013 r. w realiach Pribałtyki wcielonej do UE). Na Łotwie dochód taki osiągał co 6. obywatel, na Litwie – co 8. W całym Związku Sowieckim zaś – udawało się to tylko 8,8 proc. populacji. Odpowiednio też w republikach nadbałtyckich najmniej było ludzi poniżej progu ubóstwa, wyznaczanego na 75 rubli miesięcznie (1-1,2 proc.).

Skutkiem relatywnie najlepszych warunków była nie tylko wewnątrzzwiązkowa migracja na teren republik, nad którą tak lubią dziś płakać Bałtowie, przedstawiający się jako „goście we własnych krajach” i tłumacząc swoją politykę wymierzoną w mniejszości jako odwet za tamtą „kolonizację”. Tymczasem to same te małe nacje, nigdy zresztą na tych terenach nie będące faktycznie „u siebie”, wobec historycznej obecności tu Duńczyków, Szwedów, Niemców, Żydów – a także Polaków i Rosjan, wykorzystały okres sowiecki to własnego boomu demograficznego. W ciągu sowieckiego półwiecza, mimo migracji także ujemnej – w tym przede wszystkim wyjazdu Polaków, liczba mieszkańców Litwy wzrosła z 27,7 do 3,7 miliona. A od 1990 r. – spadła o 600 tys. Nie Piłsudski i nie Stalin wyludnili więc Litwę – tylko nacjonalistyczna, kapitalistyczna demokracja!

Wyjeżdżają, wymierają, biednieją

Spada też dzietność Jak podaje Katedra Statystyki i Demografii Wydziału Nauk Ekonomicznych i Zarządzania Uniwersytetu Łotwy w 1986/1987 w republice urodziło się 42 tys. dzieci , a w 2011 r. – tylko 18 tysięcy. W tym tempie w ciągu czterech pokoleń liczba Łotyszy spadnie do ok. pół miliona, a wtedy faktycznie – problem gospodarzy Pribiłatiki może stać się aktualny, choć dla samych Bałtów, już raczej tylko akademicki… Z Litwy, Łotwy i Estonii – uciekają bowiem sami obywatele, ludzie w wieku produkcyjnym i proces ten nabiera tempa. Estończycy wybierają pobliską, pobratymczą Finlandię, gdzie dochód w przeliczeniu na gospodarstwo domowe jest pięciokrotnie większy. Litwini – skutecznie konkurują z Polakami na zachodnim rynku pracy. I zresztą tak jak w przypadku Polaków – to właśnie coraz węższy, ale jednak wciąż płynący strumyczek funduszy przysyłanych przez gastarbajterów jakoś jeszcze podtrzymuje przed ostatecznym upadkiem ekonomikę państw prezentowanych do niedawna jako „europejskie tygrysy” i prymusi liberalnych przekształceń.

Po załamaniu systemu bankowego (oddanego wcześniej w całości zachodniemu kapitałowi) w 2008 r. i odmowie jego podtrzymania przez Europejski Bank Centralny – kraje bałtyckie znalazły się w strefie ubóstwa i gospodarczego regresu. Jak przyznaje EUROSTAT do 2011 r. – Łotwa straciła łącznie 77 proc. swej rocznej produkcji sprzed kryzysu, Litwa – 44 proc., a Estonia – 43 proc. Badania przeprowadzone w ostatnich dwóch latach zaliczyły 2/3 estońskich gospodarstw domowych do poziomu biedy, a 1/4 – ubóstwa. Gorzej w Unii jest już tylko w Bułgarii i Rumunii. Tylko 3 proc. rodzin osiąga dochód uznawany w Unii za zadowalający i dobry. Podobnie rzecz się ma na Łotwie, z zarobkami na poziomie 1/4 średniej dla strefy euro, czyli powiedzmy połową uśrednionych zarobków w najbiedniejszej na Zachodzie Portugalii.

Fałszywe wskaźniki wzrostu

Przyczyny takiego stanu rzeczy są rzecz jasna dwojakie. „Bałtyckie tygrys” to niewolnicy papierowych wskaźników rzekomo dowodzących rozwoju gospodarczego, jak wzrost PKB, czy współczynnik wolności gospodarczej. Ich zwolennicy (choćby z polskiego ministerstwa gospodarki) wciąż mogą więc niewolniczo powtarzać np. o Estonii, że „w rankingu Banku Światowego Doing Business 2013 sklasyfikowano ją pod względem konkurencyjności na 21 miejscu w świecie (za Niemcami) i pierwszym wśród nowych krajów członkowskich UE (Polska na 55)”, albo że „Według statystyk EUROSTAT na rok 2011 wzrost PKB Estonii był na najwyższym w UE poziomie 8,3 proc.. W 2012 r. dynamika wzrostu gospodarczego znacznie wyhamowała, jednak nadal kraj ten znajduje się w wąskim gronie państw notujących wzrost” – co samo w sobie dokładnie nic znaczy, nie opisuje bowiem choćby niemożności kupienia za średnią miesięczną pensję opieki medycznej na potrzebnym niekiedy poziomie, ani nie tłumaczy skąd przyszłe pokolenia obywateli Estonii wezmą emerytury, ani wreszcie w niczym nie podpowiada co zrobić z załamaniem na rynku mieszkaniowym, który jako pierwszy stał się ofiarą krachu kredytowo-inwestycyjnego. We wskaźnikach Bałtom idzie niemal jak niesławnemu ministrowi Rostowskiemu. Tylko co z tego?

Z kolei Łotysze zaklinają rzeczywistość, w tym permanentny kryzys polityczny, w jakim znajduje się ich państwo przez ucieczkę do przodu, w tym nadchodzące wraz z Nowym Rokiem wstąpienie do strefy euro, nie bacząc, że zabieg ten w niczym nie pomógł Estończykom, a jedynie uniemożliwił im walkę z kryzysem instrumentami polityki finansowej. Właśnie w wyścigu (?) do europejskiej waluty Łotysze pod dyktando międzynarodowych instytucji również osiągnęli w końcu poprawę rzekomych „wskaźników rozwojowych”, choć stało się to kosztem drakońskich redukcji wydatków publicznych i bezradnej akceptacji przerzedzenia miejscowej bankowości, z kosztami socjalnymi obu tych procesów włącznie. Tak czy siak jednak Łotysze mogą być pierwszym europejskim prymusem, który odniesie tak wielki sukces – że aż całkowicie zniknie z mapy narodów. Także ze względu na niechęć młodych Łotyszy do zakładania rodzin i posiadania więcej niż statystyczne 1,1 dziecka, którego nie będzie za co utrzymać… Jak już wspomniano, gospodarka łotewska poza wirtualnymi danymi funkcjonuje tylko dzięki dwóm czynnikom – emigracji zarobkowej oraz szarej strefie. Nawet nasze ministerstwo gospodarki w swym oficjalnym komunikacie podaje, że „Udział tzw. szarej strefy w gospodarce łotewskiej sięga 40 proc. PKB, co jest najwyższym wskaźnikiem w całej UE”.

Co ciekawe – także Litwa ma szczerą wolę popełniać te same błędy co sąsiedzi, przynajmniej doczasu własnej akcesji do strefy euro, co ma nastąpić prawdopodobnie w 2015 r. Gospodarka litewska po chwilowym ożywieniu – znowu łapie zadyszkę, spowodowaną głównie zapaścią na rynku transportu, jak również rozgrywkami Rosji, jawnie każącej litewski eksport, zwłaszcza rolny. Ten ostatni czynnik pokazuje zresztą istotne, polityczne tło kryzysu w Pribałtice, które w połączeniu z utopijnym podejściem do instrumentów polityki ekonomicznej (a raczej do ich braku) – doprowadziło do obecnej fatalnej sytuacji.

Tyłem na Wschód

Wyrzekając się swej znaczącej w czasach sowieckich obecności na wspólnych rynkach wschodnich i godząc się na rolę importerów i konsumentów dóbr przemysłowych ze „starej Unii”, z gospodarką opartą o usługi, energetycznie zależną od Rosji, rolniczo (w przypadku Litwy i Łotwy) również ponoszącą konsekwencje blokad handlowych stosowanych przez Moskwę i sankcji wobec Mińska – kraje bałtyckie znajdują się trwale na ślepym torze. To efekty sprzeniewierzenia się swej naturalnej geopolitycznej roli – tranzytowej, ale i dającej zaplecze kadrowe i usługowo-przemysłowe dla partnerów komplementarnych, czyli rynku rosyjskiego (obecnie – Unii Celnej). Bałtowie wybrali szkodliwie dla siebie jednak nie z pobudek ekonomicznych, ale stricte ideologicznych, wchodząc przy tym na drogę czynnej rusofobii, wyrażanej prześladowaniami ludności rosyjskojęzycznej, a w przypadku Litwy (i w nieco mniejszym stopniu, ale jednak także Łotwy) – również miejscowych Polaków. Papierowe wskaźniki nie stworzą w Pribałtice rynków wewnętrznych wystarczających dla realnego wzrostu poziomu życia mieszkańców, nie odbudują zatrudnienia w przemyśle i rolnictwie, ani nie stworzą branż i produktów konkurencyjnych dla reszty strefy euro.

Bałtowie wyrzekając się Wschodu, zapominając, że to właśnie on dawał przez wieki dochody i wysoki poziom życia poprzednim gospodarzom tych ziem, Niemcom Bałtyckim, ale także miejscowym Polakom, czy Żydom – stali się „prymusami” Zachodu. Są to jednak „przodownicy” tego rodzaju, co to ani przyszłości nie mają zapewnionej, ani teraz nic przyjemnego (czytaj – naprawdę korzystnego, a nie tylko przynoszącego pochwały „ekspertów”) nie robią. Słowem – piłki nie pokopią, na rowerze się jeździć nie nauczą, kolekcję unikalnych kapsli po dziadku dziadku oddali, z najładniejszą panną na studniówkę nie pójdą – a wielkimi ekonomistami i tak nie zostaną. A sława „bałtyckich tygrysów”, już mocno nadwyrężona kryzysem 2008 r. – ostatecznie przeminie. Zostanie bieda, drożyzna, rozgrabiona i porozdawana gospodarka z fundamentami zbudowanymi za znienawidzonych rosyjskich i sowieckich (a na Litwie i w Łatgalii także polskich) czasów. No i wymierające nacje, które za swój „gospodarski przywilej” uważają marnotrawienie dokonań wieloetnicznych pokoleń swych poprzedników.

Konrad Rękas

Zapraszam też na Geopolityka.org

Click to rate this post!
[Total: 1 Average: 5]
Facebook

0 thoughts on “Papierowe tygrysy”

  1. Bezsensem jest zwalanie winy za opisany stan rzeczy na rzekomy kapitalizm, choć po człowieku kolaborującym ze związkami zawodowymi w zasadzie nie można spodziewać się niczego innego. Przyczyna leży gdzie indziej. Od razu widać, że krajom nadbałtyckim – zresztą podobnie jak Polsce – przypisano ćwierć wieku temu rolę „neokolonii”; tym razem jednak nie tyle państw, co zachodnich korporuchów, które w ciągu kilku lat rozwaliły miejscowy przemysł wykupując go masowo za frajer i doprowadzając do ruiny pod pretekstem nierentowności i owego strasznego „liberalizmu”, do dziś potępianego przez licznych niedouków. Skutkowało to m.in. olbrzymim bezrobociem i koniecznością importowania produktów z zagranicy. Cóż, żyjemy w ciekawych czasach, a coś mi mówi, że jak tak dalej pójdzie, to będziemy żyli w jeszcze ciekawszych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *