Powiatowa Norymberga

Cytując klasyka, po 1989 r. mieliśmy w Polsce „rewolucję bez rewolucyjnych konsekwencji”. Nie doszło do sytuacji, w której zwycięska władza aktem woli wiesza czy sadza członków poprzedniego reżimu po prostu dlatego, że są byli i przegrali. Ustalenie kto w Polsce wygrał a kto przegrał jest zresztą tematem wielu debat toczonych już prawie ćwierć wieku. Uogólniając – mamy do czynienia z pomieszaniem pojęć i przemieszaniem płaszczyzn. Z jednej strony, główny nurt polityczny zdając sobie sprawę z nierewolucyjnego charakteru przemian w Polsce nie widział możliwości dokonania osądu przywódców PRL. Z drugiej zaś utrzymywały się głosy, że w szczególnie drażliwych sprawach – Grudnia ’70, stanu wojennego, kopalni „Wujek” itd. – „jakieś wyroki” muszą zapaść. „Jakieś”, a więc bez oglądania się na zachowanie procedur karnych i reguł procesowych, ani nawet na sensowność stawianych zarzutów.

Stąd właśnie brały się absurdalne konstrukty prawne, w rodzaju ścigania niekwestionowanego przywódcy państwa generała Wojciecha Jaruzelskiego za „kierowanie przestępczym związkiem zbrojnym”. Wiele razy wskazywaliśmy, że takie stawianie sprawy – nieuchronnie doprowadzi do sytuacji, w której podobne zarzuty się zdewaluują i będą używane w bieżącej debacie politycznej. Dziś właśnie się to ziszcza w ogniu histerii zamachowej 10.04 i zapewnień o przyszłych wyrokach dla „morderców ze Smoleńska”…

W przypadku Stanisława Kociołka chodziło rzecz jasna o symboliczne ukaranie jednego z ostatnich wysokich rangą przedstawicieli aparatu władzy PRL, a nie o faktyczne ustalenie przebiegu wydarzeń na Wybrzeżu i ewentualne osądzenie odpowiedzialnych za przypadki łamania prawa. Dowcip polegał jednak na tym, że Kociołek trafił przed sąd raczej na podstawie „Ballady o Janku z Gdyni”, niż poważnego aktu oskarżenia będącego wynikiem rzetelnego śledztwa. Kociołek nie był bowiem bynajmniej członkiem grupy, która inspirowała i przeprowadziła „wydarzenia na Wybrzeżu”. Przeciwnie, był drugim obok Władysława Gomułki (a pośrednio także gen. Grzegorza Korczyńskiego) obiektem ataku jako człowiek lojalny wobec „Wiesława”, powszechnie traktowany jako jego następca. Niezależnie więc od tego, czy sama masakra stoczniowców była od początku elementem z góry zaplanowanej prowokacji, czy też została umiejętnie wykorzystana przez partyjnych spiskowców (czyli gen. Franciszka Szlachcica i Edwarda Gierka) – to i tak trudno uznać Kociołka za jej sprawcę. Oczywiście, między udaniem się robotników do pracy, zakończonym otwarciem do nich ognia, a pamiętnym (i nawołującym do spokoju) wystąpieniem sekretarza istniał związek, ale nie podlegający osądowi karnemu na zasadzie doprowadzenia do czynu zabronionego. Wyrok uniewinniający jest więc dość oczywisty i dziwić się można jedynie obłudnie wyrażanemu oburzeniu polityków. Reszta oceniających jest może bardziej szczera – ale odwołuje się wciąż do tego samego poczucia „sprawiedliwości ludowej”, czyli żalu, że jednak się paru osób nie powiesiło od razu po ’89.

Procesy polityczno-historyczne III RP są miernym naśladownictwem Norymbergi, czyli w istocie parodią parodii. Wówczas zwycięskie mocarstwa chciały ostatnim, propagandowym gestem udowodnić, że prowadziły „wojnę słuszną”, nie uważały też za możliwe naśladowanie wprost Hunów i Mongołów i pościnanie głów pokonanym wrogom. Wymyślono więc szereg norm i „zasad” mieszających poczucie „słuszności” i „sprawiedliwości”- z kwestiami polityki, wojska, czy nawet gospodarki. Już wówczas była to dość oczywista szopka, kopiowana dziś zresztą nadal, choćby w odniesieniu do byłej Jugosławii. Przenoszenie podobnej metodyki na grunt krajowy i historyczny dało jednak efekty jeszcze zabawniejsze (mimo powagi poruszanych materii). Ani bowiem poczucie racji w przypadku osadzania na ławie oskarżonych przywódców PRL-u nie było tak powszechne, jak w przypadku nazistów, ani też nie można było stworzyć od podstaw nowego porządku prawnego, czy przejść do porządku nad już istniejącymi regulacjami. Oczywiście, były takie próby – np. wobec twórców stanu wojennego, których wleczono przed sądy karne z jawnym już naruszeniem konstytucji. Bawienie się prawem nie dawało jednak spodziewanych efektów. Przeciwnie – pomieszanie płaszczyzn politycznej, sprawiedliwościowo-ludowej i prawniczej prowadzi do takich zapętleń, jak choćby ostatnie uzasadnienie do „grudniowego” wyroku sędzi Agnieszki Wysokińskiej-Walczak, która musiała uznać, że „Po podpaleniu 15 grudnia 1970 r. budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR i Komendy Miejskiej MO niewątpliwie zachodziła potrzeba ochrony ważnych czy strategicznych obiektów państwowych”. Święte słowa, jednak przecież krytyków wyroku to nie przekona, bo podpalenia były „słusznościowe”, a chroniąca się władza – nie.

Odrębny problem stanowią też takie ustalenia wymiaru sprawiedliwości (i historyków), które idą na przekór utrwalonym legendom i ludowej sprawiedliwości antykomunistycznej. Żadne zaklęcia póki co nie są więc w stanie zmienić faktu, że Stanisław Pyjas prawdopodobnie faktycznie po pijanemu spadł ze schodów, śmierć Grzegorza Przemyka nie miała związku z opozycyjnymi sympatiami jego matki, a poza niejasnymi podejrzeniami, że „może coś było na rzeczy” nie potwierdził się bezpośredni udział Służby Bezpieczeństwa w sprawie zgonów księży Zycha, Suchowolca i Niedzielaka. Słowem – na gruncie obowiązującego prawa nie udało się nie tylko osądzić, ale nawet potwierdzić kluczowych elementów antykomunistycznej mitologii. Sam jednak fakt, że coś jednak próbowano nieudolnie dłubać, a dopiero gdy legendy się nie potwierdziły – sprawy zamieciono pod dywan na zasadzie „no w sumie nie wiadomo, ale coś chyba było jednak na rzeczy…” doprowadził do sytuacji, że pomieszanie prawa, polityki i bajkopisarstwa trwa w najlepsze. Tym razem na tle smoleńskim i coraz powszechniejszej wiary w grasującego po Polsce Tuska „seryjnym samobójcy”.

Oto bowiem z jednej strony utrwaliło się u „opinii publicznej” (oczywiście „patriotycznej”) przekonanie, że spory polityczne powinny toczyć się na sali sądowej, bo posiadanie odmiennych poglądów w istocie równa się zbrodniczemu zamiarowi. Z drugiej zaś nieudolnie formułowane akty oskarżenia wobec przywódców PRL i kompromitacje prokuratury w sądach – zniechęcają do wiary w skuteczność takich działań. Mamy więc do czynienia z paradoksem. Z grubsza te same środowiska domagają się do stawiania zarzutów to tym, to innym nielubianym postaciom, a jednocześnie ci sami ludzie ani przez pięć minut nie wierzą, że ma to jakiś sens i da spodziewany efekt w postaci wyroku skazującego. Oskarża się więc byle coś napisać i sądzi byle sądzić, potem się uchyla, sądzi znowu – i tak wkoło Wojtek. Parodystyczność tego systemu zapoczątkowanego ludową sprawiedliwością wycelowaną w Kociołka, Jaruzelskiego i innych aż bije po oczach, podcinając i tak już marne resztki autorytetu państwa i wymiaru sprawiedliwości. Doprowadzenie do takiego stanu rzeczy nie będzie jednak podlegać innemu osądowi, niż polityczny, bo za głupotę – niestety – wciąż jeszcze się nie skazuje. No chyba, że jednak będzie (kontr)rewolucja.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *