Rękas: AK kontra AL, czyli współczesna wojna domowa

Powielane dziś często wspomnienie akcji tzw. rozbicia przez PPR/AL archiwum Wydziału Bezpieczeństwa Delegatury Rządu na Kraj – grzeszy nieodmiennie naiwnością. Czy wspominający upierają się bowiem, że podziemie londyńskie infiltrowało komunistów po to, by wygodniej wysyłać im karty walentynkowe?

Krwawy przykład Jugosławii

Przy odpowiedzi proponuję skupić na fragmencie jaka to komórka Delegatury była obiektem akcji… Mieliśmy wówczas w kraju elementy wojny domowej. Na szczęście nieliczne i nie nazbyt krwawe, no i nawet w krótkim okresie powojennym – nawet nie zbliżyliśmy się do konfliktu pełnowymiarowego, który stał się udziałem zwłaszcza Jugosławii (a potem także Grecji). Wszak dla Słowian Południowych okres okupacji niemieckiej – był właśnie w pierwszej kolejności dwupoziomową wojną domową: jugosłowiańską (międzyetniczną) i serbską (ideologiczną, acz, co ciekawe – nie całkiem geopolityczną, znów inaczej niż w Polsce). I wszyscy, absolutnie wszyscy korzystali tam bądź to z czynnego niemieckiego wsparcia, bądź to przynajmniej z biernego tworzenia przez nich okazji, by zainteresowani mogli wyrzynać się nawzajem. Tego jednak w Polsce nie było, choć akurat zdolności kolaboracyjnych moglibyśmy się od niektórych naszych słowiańskich pobratymców nieco poduczyć – niekoniecznie rzecz jasna w celach wzajemnobójczych.

Donosy i napady, czyli o czym dziadkowie nie opowiadali

Zatem, wojny domowej w wymiarze jugosłowiańskim w Polsce nie było, tym bardziej jednak rażące wydają się dziś te jej nieliczne elementy – tak napadanie na siebie polskich oddziałów partyzanckich (gdy niemal każda z opcji, może poza BCh, miała w swoich szeregach kogoś, kto oddał pierwszy strzał), jak i dość powszechne poza tym podczas okupacji delatorstwo, stosowane również w obrębie prawowiernych organizacji pro-londyńskich, ZWZ-AK czy SN-NOW nie wyłączając – a co dopiero przeciw już bezpośredniej ideowej i geopolitycznej konkurencji! Na tej zasadzie eliminowano wszak i tych widzących szkodliwość ślepego terroru prowokującego Niemców (jak płk Janusz Albrecht, zastępca Komendanta Główne AK), i tych dostrzegających nieuchronność znalezienia modud operandi z Sowierami i komunistami (jak prezes SN Stefan Sacha czy płk Marian Drobik, szef Oddziału II KG ZWZ). Nie mówiąc już o tych, którzy po prostu stali na drodze do awansów i pieniędzy…

Wojny domowej nie było, ale może… już jest?

Nie mieliśmy więc wojny domowej – ale… trochę widać do niej tęskniliśmy, trochę połowicznie, jak to w Polsce, ale staraliśmy się ją choćby naśladować. A wojna domowa – cóż, jest szczególnie paskudna, zwłaszcza z punktu widzenia obserwatora (no i tych, co przegrali, ma się rozumieć). Jest tą starą wrzaskliwą pijaczką w wizji Montherlanta – która wie też, że przetrwa wszelkie narodowe zrywy, bo odwołuje się do tego, co w człowieku najnaturalniejsze: zazdrości, żądzy, zdrady, pychy. Może nas przerażać, może brzydzić, ale czy dziś rzucając łatwe oskarżenia, tak chętnie a bezkompromisowo rozdzielając racje – sami nie słuchamy jej rechotliwych podszeptów?

I nie, nie rozstrzyga bynajmniej niczego łatwy greps, że jedni mieli rację, bo „byli legalni”. W takich realiach bowiem, jak wojenne – „legalizm” staje się takim samym pustym pojęciem propagandowym, jak „wola narodu” czy „konieczność dziejowa”. Zresztą, faktycznie „legalnym” jest ten, kto posiada realną władzę, a to by znaczyło, że wówczas pełnymi legalistami byli jedynie… Niemcy.  Na szczęście zaś dla Polaków, mimo takich zdarzeń, jak te z 17. lutego 1944 r. – ostatecznie wszystkie zwaśnione strony za nadrzędny cel uznawały zakończenie okupacji niemieckiej, gwarantujące przetrwanie narodu polskiego. I cel ten, mimo wzajemnie przelewanej krwi bratniej – udało się osiągnąć, co było wszak wspólnym zwycięstwem i tych z AK, i tych z AL.

Czegokolwiek by o sobie wtedy nie myśleli – i co by się jeszcze nie wydarzyło, zwłaszcza w latach 1944-47, gdy do wojny domowej faktycznie się niebezpiecznie zbliżyliśmy, według innych zresztą często podziałów niż się to dziś fałszywie twierdzi, bo nie raz i nie dwa to dawny AK-owiec w mundurze KBW czy milicjanta walczył z dawnym kolegą, który został w lesie. Tę wojnę ostatecznie jednak zakończyła najpierw amnestia 1947 r. i kolejne po wypędzeniu Niemców dzieło narodowe, odbudowa kraju, następnie zaś upadek bermanowszczyzny i oficjalne pojednanie kombatantów, dokonane dzięki pracy tych, których nawet wrogowie nazywali (w domyśle szyderczo) Partyzantami.

I dopiero za naszych czasów, na naszych oczach i – niestety przy udziale także wielu skądinąd przyzwoitych, tylko skołowanych Polaków – konflikt ten, zupełnie sztucznie i historycznie rozpalono nawet nie na nowo, ale w służbie zupełnie już współczesnych, a nie-polskich interesów. Bo kto dziś sprzedaje pamięć narodową wrogom Polski – jest znacznie gorszy od tych chodzących niegdyś na gestapo. Zabija bowiem nie jednostki – ale całe pokolenie, a może i przyszłość narodu.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 17 Average: 4]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *