Spieszmy się! Święci i Grzesznicy. Czyli zachęta do lektury książek ppłk dr Edwarda Kotowskiego.

„Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Te słowa napisał i wypowiedział Poeta, – złośliwi nawet dopowiedzą, że „TW Poeta”, śp. ks. Jan Twardowski, który napisał wiersz, zatytułowany „Spieszmy się”. To jego ostatnią zwrotkę chciałbym przywołać a następnie – na końcu niniejszego artykułu, sparafrazować:

Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą 
I ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą 
I nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości 
Czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą.

Kim jest pan ppłk dr Edward Kotowski? To „wciąż żywa legenda” wywiadu PRL. Do 2009 r. całkowicie anonimowa i nieznana poza kręgiem osób wtajemniczonych postać, którą uczynił publiczną inny ksiądz – lustrator, o. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. To właśnie publikacje o. Isakowicza-Zaleskiego i oskarżenia pod adresem ppłk dr Edwarda Kotowskiego, że był on oficerem prowadzącym agenta o pseudonimie „Prorok” i że miał on rzekomy związek z zamachem na papieża Jana Pawła II w Rzymie, 13 maja 1981 r., jakiego dokonał Mehmet Ali Ağca, (Turek, zw. z nacjonalistyczną, turecką i zarazem muzułmańską organizacją „Szare Wilki”, ale także z bułgarskimi i sowieckimi służbami specjalnymi), sprawiły, że świat poznał imię tego dżentelmena i oficera.

Jak nietrudno spostrzec, sam kaliber oskarżeń pod adresem w/w, czyni zeń postać nietuzinkową i godną tego, aby się nad nią pochylić i poznać bliżej. I nawet, jeśli w trakcie owych badań, miałoby się okazać, że życie pana dr Kotowskiego nie było aż tak „pasjonujące” i w istocie nie miał on nic wspólnego z rzeczonym zamachem, to wciąż jednak jest to postać nietuzinkowa i wręcz historyczna, – jak już napisałem, która za sprawą swojej pracy oraz zrządzenia losu, (a może i samego Boga, – bo czyż człowiek wierzący, wierzy w przypadki?), był w samym centrum wydarzeń wielkiej polityki ówczesnego świata. Edward Kotowski był rezydentem „Baszty”, tj. placówki Wywiadu – Departamentu I Służby Bezpieczeństwa Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w Rzymie, wysłanym tam, aby „pod przykryciem” dyplomatycznym szpiegować Watykan. Jego przyjazd do Rzymu zbiegł się z elekcją na Stolec Piotrowy innego naszego Rodaka, Wielkiego Papieża, Jana Pawła II.

O ironio, Kotowski w swej pracy rezydenta wywiadu PRL posługiwał się kryptonimem „Pietro” – znaczy się „Piotr” w j. włoskim. Tak więc Skała, na której zbudował swój Kościół Jezus Chrystus, doczekała się w samym sercu Zimnej Wojny owego „Ziarenka” posłanego tam, z jednej strony; gratia Dei, kard. Karola Wojtyły a z drugiej; przez satelitę ówczesnego „Imperium Zła”, oficera Edwarda Kotowskiego, – obu z ziemi polskiej do włoskiej. Jednego, aby zbawiał świat i przewodził duchowo miliardowi Katolików, jako jedyny, tak wyraźny przywódca Chrześcijaństwa, którego największym sukcesem było obalenie komunizmu w Europie Wschodniej, (sukces ma wielu ojców, ale nie da się przecenić wkładu Jana Pawła II w ten żmudny i skomplikowany proces), drugiego zaś, aby w imię światowej rewolucji szpiegował i werbował watykańskich „Purpuratów” a i samego Papieża, – jeśli tylko Diabeł pozwoli. Kim musiał być taki człowiek, któremu powierzono tak odpowiedzialne zadanie? Czyż to nie jest ciekawe?! Jak się tam w ogóle znalazł i co robił skromny chłopak z Podlasia?

Kościół Rzymskokatolicki to „firma”, która funkcjonuje nieprzerwanie od przeszło 2 000 lat. Przez te dziesiątki wieków praktyki zdołał wypracować i doprowadzić wręcz do perfekcji mechanizmy wyłaniania i „formowania” swoich „funkcjonariuszy”. To w oparciu o ich oddanie i poświęcenie, Kościół zbudował swoje wewnętrzne struktury. Jakkolwiek bezosobowo i technokratycznie a może wręcz i bluźnierczo brzmi to, co i jak napisałem – w oderwaniu od takich kategorii duchowych i religijnych, jak „powołanie”, „łaska wiary” i personalny stosunek kapłana z Bogiem, – tak jednak należy spojrzeć na ten problem oczami oficerów wywiadu państwa, które oficjalnie wręcz, realizując postulaty marksizmu, walczyło z „opium mas” – religią i jej „dealerami” (jak dziś byśmy nazwali sprzedawców „narkotyków”, a którymi dlań byli kapłani).

Dla władz a zatem i służb specjalnych PRL, kluczowym problemem na odcinku nie tylko ideologicznym, ale wręcz egzystencjonalnym, (kluczowym dla swego istnienia), była walka o „rząd dusz”, nad prostym i nieuświadomionym kolektywem obywateli – chłopów, robotników i inteligencji pracującej miast i wsi, którzy wcale niekoniecznie ulegali światłu mądrości scjentystycznej nauki, (to pleonazm właściwy marksizmowi, który to wyniesiono wtedy do rangi nauki), ale, – korzystając z istniejącej „konkurencji”, jaką stwarzał Kościół, – oddawali się miazmatom historii, jak wzmiankowana religia. Tak właśnie myśleli i tak też pracowali funkcjonariusze w/w „Baszty” – w oparach ideologicznego zacietrzewienia. A co sprawiało, że ich raporty i wątpliwe osiągnięcia wywiadowcze przeciwko Watykanowi, nad Wisłą nie przedstawiały żadnego waloru poznawczego. A każdy wywiad potrzebuje, – jak człowiek świeżego powietrza, – prawdziwych, rzeczowych informacji i wysnutych zeń, prawidłowych wniosków i analiz. Ozutych wręcz z dydaktycznego, marksistowskiego „smrodku”.

To właśnie stało się powodem do oddelegowania do Rzymu młodego oficera Departamentu IV Służby Bezpieczeństwa – Edwarda Kotowskiego. Miał on tę przewagę nad swoimi kolegami z „Baszty” pracującymi w Departamencie I SB, – czyli wywiadzie, że nie miał tak silnych ideologicznych uprzedzeń. Był z wykształcenia historykiem sztuki – ba! Wręcz muzealnikiem. Przed wstąpieniem do Służby, pełnił nawet funkcję dyrektora Muzeum w Lidzbarku Warmińskim, gdzie odkrył był zabytkowe, bezcenne „kościelne” freski z okresu panowania Stanisława Augusta. A co legło u podstaw jego konfliktu z komunistycznymi władzami, które nie doceniały waloru historycznego i estetycznego naściennych malowideł, doprowadzając do ich dalszej dewastacji. A sam Kotowski – jako ich obrońca, stał się wnet wrogiem reżymu a przynajmniej miejscowych, komunistycznych notabli.

Doprowadziło to młodego Kotowskiego na skraj przepaści – zwolniono go z pracy i uniemożliwiono znalezienie innej, nawet fizycznej. A nadmienić należy, że nie był sam – miał już wtedy rodzinę; żonę oraz dzieci na utrzymaniu. I właśnie wtedy, kiedy już doprowadzono go na skraj załamania i ludzkiej wytrzymałości, łaskawa władza ludowa podała mu rękę. Znalazł pracę! …w Milicji Obywatelskiej. A pracując już weń, ktoś przewrotny, skierował go na kurs oficerski z przeznaczeniem do pracy w niesławnym Departamencie IV bezpieki – popularnie nazywanym „Departamentem do walki z Kościołem”. A zatem, – skracając już, – młody i wrażliwy artysta malarz i historyk sztuki, z nosem w księgach, błądzący po muzealnych salach, który odkrył przypadkiem, docenił i postanowił chronić freski w pałacu biskupim Krasickiego, i który za to stał się wrogiem Ludowej Ojczyzny, miał teraz odkupić swój błąd, (po uprzednim jego „przeczołganiu” przez reżym), już nie słowem a czynem – w szeregach owianej złą sławą policji politycznej – Służbie Bezpieczeństwa MSW PRL…

Co tam robił? Na pewno wykonywał rozkazy. Kotowski sam podkreślał w rozmowach prywatnych, ale i publicznie, komentując prace innych oficerów, że w służbach nie było „wolnych elektronów”. Dziwnym przeto by było, aby dr Kotowski, już jako oficer służb specjalnych, miał być jednym z nich – wyjątkiem, choćby nawet takim potwierdzającym ów regułę. Nie, to niemożliwe. Przynajmniej na tym etapie jego kariery to było niemożliwe. Być może później, – na co Kotowski zwraca szczególną uwagę w swoich wspomnieniach, rzeczywiście uległo to zmianie. A fakty przemawiają na jego korzyść, – kiedy odegrał istotną, pozytywną i nieocenioną rolę w nawiązaniu dialogu PRL z Kościołem, czego ostatecznym skutkiem było zawiązanie konkordatu, – już pod rządami III RP. Ale nie wtedy. Nie na początku swojej kariery. Wtedy po prostu musiał być dobrym, skutecznym SBekiem…

Wtedy nie miał, bo i nie mógł mieć takiej… „swobody ruchu”. Wtedy musiał być po prostu dobrym w tym, co robił. A co więcej, – co sam podkreślał, państwo wtedy nie płaciło pensji za nic. Więc jeśli ktoś wtedy, na początku lat 70-tych XX wieku, nie tylko nie tracił pracy, ale i awansował w strukturach MSW – to musiał niewątpliwie mieć wyniki. A zatem pracować z poświęceniem. Sam dr Kotowski niechętnie sięga do tych wspomnień, – co zrozumiałe, woli patrzeć na swą przeszłość przez pryzmat późniejszych osiągnięć, – nie mniej jednak można sobie wyobrazić, jak wyglądała ta jego praca wtedy. I wcale nie chodzi mi o bicie, czy też szantażowanie kapłanów, – co może zrodzić się w niejednej głowie. Człowiek wykształcony, wrażliwy, mający szerszą perspektywę, z pewnością był wdzięczniejszym obliczem Służby Bezpieczeństwa w kontaktach z kapłanami. I czy był to zamierzony eksperyment przełożonych, czy przypadek – sprawił, że młody ppor. Kotowski awansował.

Nim wyjechał do Rzymu, aby szpiegować papieża i purpuratów, skierowano go do rozpracowania swoistej awangardy katolickiej – m. in. wykładowców i studentów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Ksiądz katolicki to z założenia osoba, która podlega ścisłemu „formowaniu”, – bo tak ten proces nazywa sam Kościół. Przez blisko 6 lat nauki w seminarium duchownym, „wykuwa” się kapłana. To żmudny proces, podobny temu, jaki przechodzą bryły marmuru w rękach Fidiasza, Michała Anioła czy innych, wielkich artystów-rzeźbiarzy. W efekcie, nawet wiejski, prowincjonalny ksiądz, jest osobą kompletną. Spójną. Mającą odpowiedni aparat poznawczy i przygotowanie do tego, aby stawiać czoła wyzwaniom czekającym nań i jego „owieczki” w tym brutalnym świecie. Dlatego brutalność i ordynarność, jaką bez wątpienia stosowała wobec kapłanów UB czasów stalinowskich, słusznie minionych, w żadnej mierze nie mogła wpłynąć na postawy prawidłowo uformowanych kapłanów. Wręcz utwierdzała ich w słuszności obranej drogi.

Dlatego też pewien jestem, że Edward Kotowski, subtelny, inteligentny i doskonale wykształcony w zakresie nauk humanistycznych oficer SB, prawdziwie świecił na tle swego nowego środowiska pracy. Nic więc dziwnego, że nawet na tym, bardzo trudnym, dla bezpieki odcinku – akademickiego środowiska katolickiego, ludzi formującyh kapłanów i świecką inteligencję katolicką, odnosił nie lada sukcesy. Sukcesy, które były ich porażką… Ale czy inaczej – gdyby ich nie miał, to czy przełożeni wytypowali by go do pracy w Rzymie? Aby wsparł swoim doświadczeniem a i stylem pracy, funkcjonariuszy wydziału III Departamentu I SB MSW PRL w samym sercu chrześcijańskiego świata? Co więcej, miejscu wyjątkowym, – w którym ścierały się a i nadal ścierają się ze sobą interesy wszystkich światowych wywiadów, włącznie z chińskim?

Kościół to instytucja globalna i ma swoje nuncjatury oraz wiernych na całym świecie. Jeśli papież coś ogłosi, to od samego Rzymu do najmniejszej parafii na końcu świata, kapłani przekazują jego słowa wiernym. Z góry, na dół. Ale i w drugą stronę działa ta komunikacja. Każda parafia zbiera informacje n/t wiernych i ogólnej sytuacji w terenie, o które prosi „góra” i przekazuje je wzwyż – do diecezji a ta jeszcze wyżej – do samego Watykanu. Kościół to hierarchiczna, dobrze zorganizowana struktura o zasięgu światowym, która poza swoją działalnością religijną, niejako przy okazji, zbiera, przetwarza i przekazuje rozliczne informacje. W tym także te… wywiadowcze!

Kościół od wieków prowadził i nadal prowadzi swoją dyplomację na całym świecie! To dlatego szpiegując jeden, mały Watykan, można mieć wgląd w liczne informacje dot. praktycznie całego świata. Zupełnie tak, jakby się szpiegowało Departament Stanu USA, albo i samą CIA. Tylko, że Watykan formalnie nie ma FBI, (czyli kontrwywiadu, – co nie znaczy bynajmniej, że takowe nie działają na jego terytorium). Dlatego nie wydaje mi się, aby to był przypadek. Edward Kotowski po prostu musiał być do tego wręcz stopnia skuteczny w obyciu z kapłanami i to nie prowincjonalnymi, a hierarchią oraz wykładowcami KUL, – odznaczając się przy tym swoją inteligencją, wrażliwością i kulturą osobistą, (umiał zeń po prostu znaleźć wspólny język), że ktoś na samej górze wierchuszki SBeckiej to dostrzegł i docenił. I uznał zarazem, za wskazane nauczyć go języka włoskiego i przeszkolić do pracy w wywiadzie, na tym bardzo trudnym, ale i bardzo obiecującym terenie. Do pracy m. in. z wzmiankowanymi „purpuratami”, – czyli najwyższą „światową ligą” katolickich kapłanów, (że posłużę się językiem piłkarskiej metafory). Z kardynałami!

Tak właśnie, z oficera rozpracowującego środowisko KUL, Kotowski trafia do Rzymu a jego promocja zbiega się z elekcją kard. Wojtyły i już na zawsze splata ich losy ze sobą. Oczywiście, nie mierzę Jana Pawła II tą samą miarą, co Edwarda Kotowskiego. Papież był gwiazdą na firmamencie, ale to Kotowski był cieniem – i jak wszyscy szpiedzy, w cieniu wykonującym swoją profesję. A kiedy już zaszedł weń na szczyty… Ale o tym najchętniej on sam Wam opowie, rzucając światło na swoje życie. Po to właśnie napisał swoje książki i po to je wydał. Non omnis moriar, – jako rzekł inny Poeta, (ten na pewno już niebędący agentem). Nie całkiem umrę. Książki i pamięć ludzka, czynią nas nieśmiertelnymi!

Ale, – na szczęście! – Edward Kotowski wciąż żyje! Owszem, zdrowie już nie te, ¾ stulecia ”na karku”, – ale umysł ma wciąż żywy. Pamięć, – choć niewątpliwie przemilcza on kilka faktów, jak chociażby imiona i nazwiska agentów, których prowadził, (cóż, to zawodowa rzetelność mu na to nie pozwala – oficerem służb specjalnych będzie aż do śmierci. I do śmierci, albo jeszcze dłużej, będzie chronił swoich „podopiecznych”), pamięć ma wciąż dobrą. Nawet, powiedziałbym, doskonałą! Dlatego najzwyklejszym grzechem byłoby tego nie wykorzystać! Spieszmy się, spieszmy się czym prędzej – póki żyje, póki jest wśród nas, wyzyskać go do cna! Na odczytach, publicznych konferencjach. Także w samym IPNie – z udziałem historyków i lustratorów. Tym bardziej, że jest ku temu okazja! Jest wreszcie o czym dyskutować i z czym polemizować! Pan pułkownik sam dostarcza nam materiałów!

Edward Kotowski okazał się wyjątkowo płodnym autorem w jesieni swego życia. Za chwilę, najdalej kilka miesięcy, ukaże się już czwarta z kolei książka, której jest autorem lub współautorem – jako jej bohater, udzielający weń wywiadu. Dotychczas za pośrednictwem wydawnictwa Ridero na polskim rynku wydawniczym ukazały się lub za chwilę wyjdą: „Wspomnienia. Śladami życia”, E. Kotowski, Ridero, Kraków 2016; „Wspomnienia i refleksje oficera wywiadu PRL w Watykanie”, E. Kotowski, Ridero, Kraków 2016; „Byłem agentem w Watykanie. Wywiad rzeka z pułkownikiem Edwardem Kotowskim. Rozmawiał: Arkadiusz Meller”, A. Meller i E. Kotowski, Ridero, Kraków 2016. W przygotowaniu zaś jest wspólna książka z włoskim naukowcem, dziennikarzem i publicystą, Adalbertem Toscani.

Wszystkie publikacje są bogato ilustrowane zdjęciami z osobistego archiwum Edwarda Kotowskiego, dokumentującymi m. in. jego pobyt w Rzymie, a co także stanowi o wyjątkowej atrakcyjności rzeczonych książek. Zdjęcia wykonano najczęściej podczas oficjalnych spotkań dyplomatycznych z najważniejszymi personami ówczesnego korpusu dyplomatycznego oraz Watykanu, na czele z św. Janem Pawłem II. A najnowsza, dopiero powstająca, piąta publikacja, autorstwa Edwarda Kotowskiego i historyka Daniela Wójcika, ma być w dodatku oparta na autentycznych, źródłowych dokumentach „Baszty”. To trzeba nadmienić: Pan ppłk dr Edward Kotowski pozyskał a następnie dobrowolnie przekazał IPNowi oryginalne fotokopie szyfrogramów swojej placówki w Rzymie! To wręcz fenomenalne odkrycie! I fenomenalna publikacja! Nic, tylko czekać! I czytać!

Reasumując już. Edward Kotowski nie jest postacią jednowymiarową a przez to i jednoznaczną – z moralnego punktu widzenia. Rzadko kiedy zresztą tak bywa, aby jednostki dały się tak łatwo zaszufladkować. A jeśli nawet się dają, to na ogół nikt nigdy o nich nie słyszał, bo i nic też wielkiego ni ciekawego nie doświadczyły, ani nie dokonały. O ppłk dr Edwardzie Kotowskim też pewnie byśmy dziś nic nie wiedzieli i tylko młodzi adepci wywiadu w szkole w Starych Kiejkutach uczyliby się (jak dotychczas!) na jego przykładzie, ale los sprawił, że jest inaczej! Na szczęście, (choć sam zainteresowany inaczej na to patrzy), na drodze Edwarda Kotowskiego pojawił się ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który zajmując się na własną rękę lustracją swego środowiska, natknął się na osobę pana pułkownika. Mimowolnie, czyli wbrew woli i intencjom zainteresowanego, uczynił go publicznie znanym i niesławnym zarazem. To wszystko jednak, jak mi się wydaje ma swój głębszy sens. I jak to mawiał Anioł Jesrad z Zadiga a na którego powoływał się Donatien, markiz de Sade w swojej „Justynie…”?; „Nie ma takiego zła, z którego nie narodziłoby się dobro”. I piszę to zarazem o całym życiu i zawodowym dorobku Edwarda Kotowskiego, jak i o oskarżeniach ks. T. Isakowicza-Zaleskiego pod jego adresem…

Radosław Herka,

9 maja 2016 r.

Click to rate this post!
[Total: 2 Average: 2]
Facebook

0 thoughts on “Spieszmy się! Święci i Grzesznicy. Czyli zachęta do lektury książek ppłk dr Edwarda Kotowskiego.”

  1. Ciekawy, choć krótki opis Radosława Herki, który jak sam wspomina w swoim tekście, nie oddaje wszystkich konturów tej barwnej, ważnej i znaczącej postaci, z czasów, w których papież Polak zasiada za Spiżową Bramą, za którą w owym czasie decydowały się również losy Polski i Europy. To czas, za który, swego czasu papież dziękował polskim służbom podczas wizyty w Watykanie (1978), szefa wydziału d/s Wyznań pana Kazimierza Kąkola. O tym kto może zostać papieżem po zagadkowej śmierci papieża Jana Pawła I pośrednio decydowały również służby, a na konklawe kardynałowie. To temat, którym warto się zająć. Ciekawostką, o której Herka nie wspomina, to praca magisterska Edwarda Kotowskiego napisana pod kierunkiem doc. dr. Egeniusza Iwanoyki w Katedrze Historii Sztuki na wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Praca niezwykle ciekawa, poruszająca wiele historycznych wątków.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *