Talon na balon, czyli prywatyzacja głupoty

Pisanie dziś o tragicznych skutkach handkowo-buzkowej reformy oświaty – to kopanie leżącego. Wszystko już niemal zresztą napisano. Np. że wprowadzenie gimnazjów zniszczyło proces wychowawczy wyrywając dzieci w najtrudniejszym wieku z dobrze się znających środowisk, już opanowanych przez pedagogów i rzuciło w pozór dorosłości. Że wprowadzenie kolejnych progów kwalifikacyjnych (przy nieustającej powtarzalności niekompletnie i pospiesznie przyjmowanej wiedzy) dołożyło jedynie uczniom stresu, ale uniemożliwiło faktycznie uczenie. Że cofana coraz wcześniej specjalizacja czyni ogólnokształcący charakter edukacji fikcją. Że standaryzacja sprawdzania wiedzy, sprowadzenie go do testów i uczenia się „zagadnień” (czyli gotowych formułek) jest zaprzeczaniem prawdziwej edukacji, bo ćwiczy jedynie pamięć zamiast procesu myślowego. Że tak jak niegdyś nagle zniszczono system kształcenia zawodowego, tak teraz się go nieudolnie odtwarza, tworząc z zawodówek coś w rodzaju kanału do tworzenia przyszłych „proli”, za to przyszłym technikom dodając barier w postaci źle zgranych z maturami testów kwalifikacyjnych. Słowem obowiązujący system zawiódł na całej linii, udać się nie mógł, opierał się bowiem od początku na błędnych założeniach – a więc okazał się klęską równie fatalną w skutkach, jak wszystkie pozostałe „wielkie reformy” rządu Buzka, bez wątpienia najszkodliwszego gabinetu III RP.

Równie znane są także skutki zdemolowania oświaty. Nawet, jeśli ktoś nie ma dzieci, to i tak gdzieś zapewne otarł się o ofiary systemu edukacji. „Kiedyś tacy nie skończyliby szóstej klasy…” – powtarzają nauczyciele gimnazjalni. „Kiedyś nie trafiliby do liceum…” – wzdychają pedagodzy sprawdzający matury. „W życiu nie poszliby na studia…” – kręcą głowami na uczelniach. A potem zostaje już kolejny stary, acz coraz bardziej aktualny kawał „jak pomyślę jakim jestem inżynierem, to się boję pójść do lekarza…”. Szczególnie bolesne jest to w przypadku zdewaluowanych studiów wyższych, opartych na wkuwaniu obrobionych na forach internetowych „zagadnień”. Chodzi nie tylko o przyszły los naszego zdrowia i stan mostów, ale choćby o kwestie życiowo-państwowe, jak wymiar sprawiedliwości. W niemal niepostrzeżony sposób np. skróciła się znacznie droga do funkcji sędziego, kiedyś ze względu na wymóg podwójnej aplikacji i długość studiów prawniczych osiągalnej w najlepszym razie po 30-tce, a więc po uzyskaniu pewnego doświadczenia życiowego. Tymczasem dziś hasłem jest „szybkość” i „dostępność”. Na upartego można już być magistrem prawa via Londyn po 3,5 roku, a misyjne role w społeczeństwie nieodwracalnie zamieniły się już tylko w mniej lub bardziej intratne zawody. Podobna deprecjacja, jak stała się udziałem dyplomu ukończenia studiów, sięga już doktoratów – nie tylko humanistycznych i społecznych, ale niestety także medycznych, czy politechnicznych, niegdyś bywających ukoronowaniem ciekawej i ambitnej kariery zawodowej.

Oczywiście jednak chodzi nie tylko o to, żeby ponarzekać. Dziwić musi bezradność systemu edukacji wobec inwazji kretynizmu. Młodzież bowiem wcale nie jest przecież głupsza niż 30 czy 20 lat temu, umiejętności i wiedza pozyskiwane z internetu wcale nie muszą być znacząco gorsze od tych czerpanych z książek, a rosnąca dynamika życia bynajmniej nie zmusza do rozkładania rąk, że „widać tak musi być…”. Nauczyciele wszak doskonale wiedzą co mogliby i powinni uczynić, żeby na kolejnych szczeblach nauczania ich koledzy nie powtarzali „no kto tego głąba tu przepuścił!”. Instrumenty te są tymi samymi, które stosowano 30 lat temu, kiedy do szkoły trafił i piszący te słowa. Mówiąc najprościej: idiotę i nieuka należy oblewać, a jak nie pomoże – wywalić, a chuligana najpierw przerzucić z klasy do klasy, a następnie wylać ze szkoły. Kiedyś zbieraniu takiego elementu służyły tzw. szkoły uzawadawiające (dziś akurat do odtworzenia w szerszej skali, skoro akcent znowu ma być kładziony na tworzenie proli). Że co, że za proste i że tak, to się nie da? A niby czemu? A no właśnie, bo poza ogłupieniem systemu doszło też do jego pełzającej komercjalizacji, zatem środowiska opowiadające się za maksymalnie posuniętą „prywatyzacją oświaty” mogą w istocie przyjrzeć się skutkom swojej propagandy i lansowanych pomysłów.

Pozornie jest oczywiście odwrotnie. Załamanie publicznego szkolnictwa jest traktowane jako dowód na wyższość edukacji prywatnej, w której rynek ma rzekomo wymuszać wysoki poziom kształcenia. Tymczasem jak się okazało na wyżej przytoczonych przykładach – skutki są dokładnie przeciwne.

Nauczyciele nie oblewają nieuków, a szkoły nie pozbywają się łobuzów – bo pieniądz idzie za uczniem, a mamy niż demograficzny (za chwilę trafi wprawdzie do szkół wahnięcie cyklu w górę, ale i tak od lat utrzymuje się spadkowa tendencja dzietności). Oczywiście, to wciąż pieniądz „państwowy”, subwencyjny, podskubany po drodze przez biurokratów – ale już działający nieco na kształt tak wymarzonego przez edukacyjnych liberałów „bonu oświatowego”. Uczeń = pieniądz, dlatego dla danej szkoły jest cenny, choćby nie czytał bez palca i wkładał nauczycielom śmietnik na głowę. Dobrze, uparciuszki i tak jednak będą twierdzić, że to błąd systemu, a nie jego skutek, bo przecież „szkoły są nadal publiczne” (czyli przeważnie samorządowe), a gdyby nastąpił czas powszechnej prywatnej szczęśliwości – to wszystko by się naprawiło. Sęk w tym, że kłam tej tezie zadaje przykład prywatnego szkolnictwa wyższego. Poziom bakałarzy i magistrów sowicie opłacających swój pobyt na „prywatnych uczelniach europejskiego dmuchania szkła i lotów kosmicznych” nie jest – eufemistycznie mówiąc – wyższy, niż ich kolegów po uniwersytetach państwowych. Przeciwnie – student też, a nawet jeszcze bardziej – równa się pieniądz, a więc pozytywna selekcja via kapitalizm i liberalizm jakoś w edukacji nie następuje q.e.d.

Nie odpłatność wymusza bowiem jakość kształcenia. Nie odpłatność ją gwarantuje. Akurat piszący te słowa ukończył niepubliczną szkołę średnią (pierwszą tego typu na Lubelszczyźnie), ale jej poziom (zresztą nierówny) nie wynikał bynajmniej bezpośrednio z systemu opłat. Podobnie zresztą rzecz się ma z renomowanymi liceami w całej Polsce i równie oczywiste jest, że nawet bez rankingu „Rzeczypospolitej” wiadomo, że dyplom prawa, medycyny czy politechniki dyplomowi nie równy. Ważne bowiem gdzie go zdobyto. Ta banalna konstatacja wynika z faktu, że wciąż liczy się selekcja, dbałość o poziom wsparta metodami „odsiewu” odstających od niego, słowem rozwieranie nożyc edukacyjnych, a nie urawniłowka i pogoń za uśrednieniem, będąca skazą współczesnego świata, w tym zwłaszcza oświaty i wychowania. Każdy ma bowiem równe szanse, by być inteligentny, ale już nie każdy je posiada, by być wykształconym (ani nawet posiadającym dyplom czy inny papierek poświadczający pokonane etapy). Skoro więc nie każdy może i powinien ukończyć „Jagiellonkę”, to przecież i niektórzy nie muszą wyjść poza podstawówkę. W podobny sposób należy podejść do przywracania dyscypliny w szkołach. Oczywiście niezbędne jest też uporządkowanie całego systemu, likwidacja poronionej instytucji gimnazjów (co zaleca już nawet PiS, które za czasu swych rządów nie zrobiło w zasadzie nic dla kontr-reformy szkolnictwa), odejście od metod „tezowych” i „umiejętnościowych” i powrót do klasycznych metod i kierunków edukacji. Kluczowe jest jednak odróżnienie jakości od atrakcyjności kształcenia, a więc nie zwiększanie, ale odejście od dalszej komercjalizacji systemu. W przeciwnym razie kolejne pokolenie nawet nie będzie umiało pokolorować drwala.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 2 Average: 4.5]
Facebook

0 thoughts on “Talon na balon, czyli prywatyzacja głupoty”

  1. @Autor: A poza tym, Polska nie ma być dostawcą wynalazców/naukowców/inżynierów, lecz nisko wykwalifikowanej siły roboczej do brytyjskich pubów i niemieckich bauerów.

  2. Oczywiście winę za ten stan ponoszą także ludzie – z komunizmu. PRL-u, przenieśli schematy myślowe, w których wykształcenie to było „coś”, zwykły technik był zakładach pracy „kimś”. Dziś wpajają dzieciom przekonanie, że jak zdobędą tytuł magistra to będą mieli pieniądze i prestiż. Ogromna część studentów jakich mamy studiuje bez zamiłowania do kierunku, bez chęci zdobycia wiedzy, studiuje bo myśli że to da kasę (może to być iluzja – dziś robotnik kładący dach zarabia 3 razy więcej niż urzędnik np. w ratuszu czy gminie) lub studiuje bo wszyscy znajomi idą na studia i jak on/ona ma nie iść. System – logika systemowa, opisana w tekście to jednak główna przyczyna.

  3. Z autorem zgoda i jeszcze kilka spostrzeżeń od siebie: Znajoma dyrektorka szkoły gdy opowiada prywatnie o pracy, to powtarza dwie rzeczy: po pierwsze mówi o tym jakie spustoszenia czynią różni krnąbrni i chamscy uczniowie, którym nie zależy na nauce, a po drugie, że ona czuje się zobowiązana sprawić, żeby wszyscy przeszli jakieś tam testy, zdali na następny poziom itp. itd. Ona powtarza to w kółko wiele razy i nawet nie dostrzega, że to są dwa zupełnie sprzeczne cele. Jeśli chcemy zapewnić jakiś w miarę wysoki (albo nawet tylko poprawny) poziom to nie ma zmiłuj, tych najgorszych prymitywów i nieuków trzeba wyrzucać ze szkoły. Ale to jest myśl niedopuzczalna w naszych czasach, bo przecież „wszyscy muszą mieć zapewniony dostęp do edukacji”. Otóż nie, nie muszą. A druga sprawa, to że obecnie zawód nauczyciela nie cieszy się ani poważaniem, ani nie jest dobrze opłacany. Ale temu trudno się dziwić, skoro kontrolę nad edukacją przejęło państwo, które oczywiście nie ma pieniędzy na godziwe wynagrodzenie dla nauczycieli, bo pieniądze są potrzebne na inne „niesłychanie ważne” cele (Rostowski i jemu podobni wiedzą jakie).

  4. @ALL: Kraj jest silny siłą elit, a nie masy. Zrozumiały to USA i Rosja. Elity intelektualne tych krajów są rewelacyjne. W USA z kolei poziom szkolnictwa, en masse, jest słaby. W Polsce jest podobnie, ale dawne PAŃSTWOWE licea, np. we Wrocławiu III LO i XIV LO jak były swietne za komuny, tak sa i teraz. Podobnie gimnazja, choc bez długiej tradycji, ale np. 26, 10, 43 i 23 są znakomite. Ciekawie jest na Uniwersytecie. Na I roku Informatyki jest ok. 300 osób, z tego ok. 10-15 to laureaci i finalisci olimpiad z informatyki i matematyki, i z nimi można dużo zrobić, oprócz tego jest jeszcze ok. 10-15 osób w miarę zdolnych i zainteresowanych, a pozostałe >200 osób – no cóż … Budujące jest to, że z roku na rok tych ca. 30 najlepszych jest coraz lepszych, na autentycznie swiatowym poziomie. I to cieszy. 20-30 lat temu najlepszi studenci I roku nie dorastali do piet obeecnym.

  5. @Piotr.Kozaczewski Szczerze mówiąc nie załapałem, jaka była Pańska myśl, to że w niektórych liceach nauczyciele podejmują wysiłki tworzenia „elit” własnymi siłami oczywiście cieszy, problem jednak w tym, że przydałoby się jakieś sprzyjające temu rozwiązanie systemowe. Czy w Instytucie Infromatyki UWr sytuacja zmienia się na lepsze trudno mi powiedzieć, w czasach gdy ja tam studiowałem (akurat ok. 20 lat temu) było omniej więcej 10 wyróżniających się studentów na całkowitą liczbę ok. 50-100 osób na pierwszym roku, czyli proporcje podobne. PS. Miło się dowiedzieć, że tu zaglądają nie tylko sami humaniści:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *