Uciążliwy obowiązek

„A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym; w tym bowiem dniu odpoczął po całej swej pracy, którą wykonał stwarzając.” [1] Na pamiątkę tego właśnie dnia zbieramy się w każdą niedzielę w naszych kościołach, by oddać Bogu należną cześć. Pytanie tylko czy w dobie moralnej degradacji społeczeństwa nadal jesteśmy w stanie robić to z należytym szacunkiem i powagą? Obserwacje, które zachęciły mnie do napisania tego artykułu skłaniają mnie ku odpowiedzi, że jest to co najmniej wątpliwe. Stosunek wiernych do Mszy Świętej wyraża się raczej w spełnianiu przykrego, uciążliwego dla nas obowiązku wypełnianego na zasadzie, wynikającej z powszechnie przyjętego zwyczaju, konieczności, niż faktycznym spotkaniem z Bogiem.

Msza Święta, cytując kard. Gasparriego, „nie jest tylko prostym przedstawieniem ofiary krzyżowej, lecz jest samą ofiarą krzyżową, która się podczas Mszy świętej ponawia” [2], dlatego też logicznym jest, że należy się zachowywać stosownie biorąc pod uwagę doniosłość wydarzenia w jakim właśnie bierzemy udział. Ten sam kardynał stwierdza [3], że najlepszym sposobem słuchania Mszy Świętej jest łączenie się z kapłanem i składanie ofiary razem z nim, rozpamiętywanie w sercu ofiary na krzyżu i łączenie się z Chrystusem w sakramentalnej Komunii świętej. Tymczasem obecnie Msza Święta coraz częściej wydaje się sprowadzać do pustego dialogu z kapłanem (nb. stojącego tyłem do Boga, będącego centrum tejże ofiary krzyżowej i powodem naszej obecności w kościele) połączonego ze śpiewaniem przy akompaniamencie gitar (organy na szczęście zarezerwowane są dla tradycyjnych pieśni) wątpliwej nieraz jakości piosenek, których celem jest chyba „rozruszanie publiczności”, bo w skupieniu na modlitwie zdecydowanie nie pomagają. Chyba, że przyjmiemy coraz powszechniejszą w samowolnej interpretacji posoborowej definicję modlitwy, która wydaje się mówić, że modlitwą jest cokolwiek, bylebyśmy uprzedzili wcześniej, że będziemy wychwalali Boga, wtedy nie zdziwię się, jeśli za najwyżej kilkadziesiąt lat będziemy tańczyć „Macarenę” zamiast śpiewać „Credo” (bo to przecież takie archaiczne i w dodatku przedstawia niewygodne prawdy). Ponownie odwołując się do kard. Gasparriego modlitwa to „pobożne wzniesienie duszy do Boga, żeby Mu oddawać cześć, dziękować za otrzymane dobrodziejstwa, prosić Go o odpuszczenie grzechów i o inne rzeczy potrzebne lub pożyteczne bądź dla nas samych, bądź też dla drugich” i dalej: „modlitwa, żeby była skuteczna, winna się odbywać w imię Jezusa Chrystusa, na którego zasługach się opiera, pobożnie, z wiarą, nadzieją i pokorą oraz wytrwale.” [4] Być może się mylę, ale współcześnie coraz bardziej oddalamy się od tego wzoru, a wesołe śpiewy i tańce zastępują pobożną modlitwę różańcową, czy choćby powszechną „Modlitwę Pańską.”

Tymczasem, jak zdążyłem już wspomnieć, rzeczywistość jest nie tylko daleka od ideału, ale też i od zwyczajnego minimum, jakiego, wydawałoby się, można oczekiwać od katolika. Przechodząc więc do rzeczy – nie jest trudno zauważyć, że nie ma wśród współczesnych katolików (szczególnie młodszego pokolenia) wielkiego szacunku do Boga. W pierwszym rzędzie rzuca się w oczy daleki od przyzwoitości ubiór części z obecnych. Obcisłe ubrania, krótkie spódniczki czy spodenki, zdarzało mi się nieraz widywać u płci żeńskiej ubiór, który z powodzeniem mógłby sugerować, że rzeczona „dama” przyszła do tego kościoła prosto z pracy polegającej na wiadomym zadaniu. Prócz tego, że ubiór powinien być skromny, powinien też być w miarę elegancki, bo nie idziemy do osiedlowego sklepu po bułki na śniadanie, ale idziemy oddać cześć Bogu w jego święto. Nałożenie koszuli zamiast dresów i koszulki z krótkim rękawem nie powinno być zatem większym problemem, a raczej całkowicie normalnym zachowaniem.

Kolejną, a bardzo irytującą kwestią są wszechobecne dzisiaj telefony komórkowe. Nie ma nic bardziej denerwującego, niż dzwoniący telefon, szczególnie w momencie, gdy w całym kościele panuje cisza. I nawet byłbym w stanie zrozumieć, że ktoś może zapomnieć wyłączyć, wyciszyć, czy po prostu telefon został w kieszeni zamiast w domu na stole, ale jak wytłumaczyć sytuację, gdy ten sam telefon dzwoni kilkukrotnie, a posiadacz nie wyciąga żadnych wniosków? Oczywiście, może być też tak, że to starsza osoba, która ma ten telefon, ale nie bardzo wie jak nim się posługiwać i nie jest w stanie go wyłączyć, jednak czy to na pewno usprawiedliwienie? Telefon można zostawić w domu, czy w ostateczności poprosić kogoś by pomógł go wyciszyć na czas Mszy. Mnie się wydaje, że zapadłbym się pod ziemię ze wstydu, gdyby mój telefon nagle podczas Mszy zadzwonił, ale sądząc z powszechności tego zjawiska należę do jakiejś odosobnionej grupy. Chętnie poznałbym opinię przynajmniej jednego księdza na ten temat, bo według mnie można to spokojnie traktować jako nieuszanowanie świętego miejsca i rozpraszanie innych w modlitwie.

Innym (a być może dla niektórych dyskusyjnym) problemem jest obecność i zachowanie dzieci w kościołach. Nie ulega wątpliwości, że dzieci powinny być przyprowadzane do Boga, wychowywane w duchu katolickim. Niemniej wydaje mi się, że niektórzy rodzice wyraźnie demoralizują swoje dzieci sposobem reagowania jak i dawanym przykładem przyczyniając się do dorastania kolejnego pokolenia „katolików, ale tylko z nazwy.” Wydaje mi się, że wielu się ze mną zgodzi, iż w tym temacie widzieliśmy już wszystko. Dzieci biegające i krzyczące po całej świątyni, wchodzące niemal do prezbiterium zanim rodzice łaskawie je stamtąd zabiorą, zaglądające w każdy kąt (z uwzględnieniem konfesjonałów), zaczepiające wiernych, dzieci, którym rodzice urządzają pikniki byle tylko je czymś zająć… Niezaprzeczalnym faktem są słowa Chrystusa „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże.” [5] Jednak nie wydaje mi się, by było to usprawiedliwieniem dla nauczania dzieci braku szacunku wobec świętego miejsca. Trudno oczekiwać, by dziecko, które od małego uczone jest, że może bezkarnie biegać po kościele i robić wszystko co mu się żywnie podoba, za kilka lat stanie się pobożnym katolikiem, bo wpojono mu wielkoorkiestrowe „róbta co chceta.” Nie chodzi o to, by ogrodzić świątynię wielkim murem i powiedzieć dzieciom: „nie przejdziecie”, ale o to, by tłumaczyć gdzie się znajduje, co tu się dzieje i jak należy się zachowywać. W ostateczności, gdy nie da się inaczej, rodzice powinni wyprowadzić krzyczące dziecko i umożliwić kapłanowi dalszą celebrację. Pozwolę sobie w tej materii powtórzyć za o. Leonem Knabitem: „Dzieciom nieznośnym i rodzicom nie umiejącym sobie na Mszy świętej w kościele poradzić z takimi dziećmi mówimy – NIE!” [6]

Na koniec pozostawiłem sobie bezpośredni powód, który skłonił mnie do napisania tego tekstu. Tydzień ma 7 dni, czyli 168 godzin. Przeciętny polski katolik poświęca więc niecałą 1/168 tygodnia na pielęgnowanie swojej wiary, bo Msza Święta obecnie trwa, w najlepszym wypadku, około 45 minut. Wydawałoby się, że jest to niewiele czasu, jednakże to tylko pozory. Ledwie tylko przebrzmią ostatnie słowa celebransa i zrobi on jeden krok wstecz, a kilka setek wiernych napiera w kierunku drzwi wyjściowych, jakby ich goniły rydwany faraona. Jestem niemal przekonany, że gdyby temu tłumowi dać broń do ręki to szturmem wzięliby Jerozolimę zatrzymując się gdzieś pod Pekinem, ale to chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Czy wielkim wyrzeczeniem jest pozostać do końca, pozwolić księdzu opuścić prezbiterium i wysłuchać ostatniej pieśni, a następne zostać jeszcze kilka minut, pomodlić się? Jeszcze bardziej komiczną jest sytuacja, gdy podczas ogłoszeń ksiądz przypomina o następującej bezpośrednio po Mszy procesji eucharystycznej, odmawianej litanii czy innym nabożeństwie, jednocześnie prosi o pozostanie w kościele na tymże nabożeństwie. Minutę później pozostaje co najwyżej połowa zgromadzonych ludzi, gdy druga połowa pospiesznie opuszcza świątynie. Jest to dla mnie niezbitym dowodem na potwierdzenie mojej początkowej tezy, iż niedzielna obecność w kościele jest tytułowym „uciążliwym obowiązkiem.”

Muszę przyznać, że najbardziej współczuję kapłanom, którzy w takich warunkach muszą odprawiać Msze Święte. Pamiętajmy więc czym jest niedziela, dlaczego gromadzimy się wtedy w naszych świątyniach. Załóżmy odświętne i stosowne ubrania, zostawmy lub wyłączmy telefony komórkowe i przyjdźmy z radością na spotkanie z Bogiem.

Sebastian Bachmura

aw

[1] Rdz 2, 2-3; w przekładzie Biblii Tysiąclecia
[2] P. kard. Gasparri, „Katechizm katolicki” rozdz. IX, cz. II, art. 3, pyt. 388. (na podst. wersji: http://www.piusx.org.pl/katechizm/9#c2a3)
[3] P. kard. Gasparri, „Katechizm katolicki”, rozdz. IX, cz. II, art. 3, pyt. 395.
[4] P. kard. Gasparri, „Katechizm katolicki”, rozdz. VIII, cz. I, pyt. 290. i 297.
[5] Mk 10, 14; przekład jw.
[6] o. L. Knabit OSB, „Maluchy na Mszy” (http://gosc.pl/doc/767703.Maluchy-na-Mszy)

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Uciążliwy obowiązek”

  1. Faktycznie ma pan rację, przepraszam za tą pomyłkę. W chrześcijaństwie niedziela przejęła pozycję dnia świętego od szabatu. Mój błąd wynika z tego, że tak jak szabat dla żydów był dniem wolnym od pracy na pamiątkę odpoczynku Boga, tak w chrześcijaństwie odpoczywamy w niedzielę (a jeśli się nie mylę, sama geneza dnia, w którym powstrzymujemy się od pracy jest ta sama, po prostu na miejsce szabatu wprowadzono dzień Zmartwychwstania) i to przesunięcie doprowadziło mnie do tego pomieszania faktów. Przepraszam za pomyłkę i dziękuję za zwrócenie uwagi.

  2. Dobry tekst. Osobiście przestałem chodzić do kościoła ok. 20 lat temu, jako dzieciak, ale pamiętam, że nawet wtedy ciężko mi było wytrwać do końca mszy i nie kipnąć z nudów. O „robieniu nadgodzin” i modlitwie po tym, jak wszyscy wyjdą, nie było nawet mowy. Podobnie myśleli moi ówcześni koledzy. Tak więc w tym przypadku problem chyba nie tkwi w ludziach, a w instytucji Kościoła, który nie potrafi sprawić, by ludzie, zamiast przysypiać, wczuli się w atmosferę obrządku. A może nie. Nie wiem. Natomiast co do dzwoniących komórek, wydzierających się szczyli itp.: tu wychodzi takim słoma z butów, skoro nie umieją się zachować w świątyni. Choć nie wszędzie tak jest. Miesiąc temu w Wiedniu trafiłem przypadkiem do kościoła Kawalerów Maltańskich (Malteserkirche, polecam), w którym w przeciwieństwie do pozostałych świątyń wiedeńskich, z katedrą św. Szczepana na czele, panował spokój i kultura. Ale to może dlatego, że kościół ten jest mały i nie rzuca się w oczy, mimo że stoi przy głównym deptaku miasta.

  3. Problem faktycznie moim zdaniem leży w Kościele, a konkretnie w Novus Ordo Missae. To jest ryt z góry skazany na porażkę. Nie ma tam żadnej podniosłości (poza szczytnymi wyjątkami, jak choćby uroczysta Msza Św. w Wielką Sobotę), żadnego sacrum, a z moich doświadczeń wynika, że jest to Msza Św. nastawiona, ujmując to nieco wulgarnie, na odwalenie pańszczyzny i zawinięcie się do domu i mam tu na myśli też część kleru. Do tej pory nie zapomnę, jak jeszcze będąc ministrantem uczestniczyłem w porannych Mszach w ciągu tygodnia (o 7 rano) i do tej pory jest to dla mnie niewyobrażalne – jak coś, co trwa 15 minut można w ogóle nazwać Mszą Świętą… A księża niewiele robią dla utrzymania odpowiedniej atmosfery podczas Mszy, przynajmniej nigdy się z tym nie spotkałem. To jest problem podstawowy. Dopiero z niego wynika moim zdaniem cała reszta, choć w przypadku dzieci ogromną „zasługą” jest wychowanie przez rodziców, tu nie ma wątpliwości.

  4. Do Autora: Ma Pan rację, że problem ten „…leży w Kościele, a konkretnie w Novus Ordo Missae.” Jak również to, że „…choć w przypadku dzieci ogromną „zasługą” jest wychowanie przez rodziców, tu nie ma wątpliwości.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *