„Unsere Mütter, unsere Väter“ nie był pierwszy

„Unsere Mütter, unsere Väter“ nie jest czymś nowym, nie jest nowym spojrzeniem na historię Niemców podczas II wojny światowej. Jedyne co jest nowe – to pokazanie Armii Krajowej, która nie była obecna w poprzednich wielkich produkcjach. Jeśli jednak chodzi o obraz wojny w tych filmach, to jest on mniej więcej taki sam od wielu lat.

Jaki to obraz? Zacznijmy od klasyka – „Das Boot“ Wolfganga Petersena z 1981 roku. To pierwszy nakręcony na taką skalę i z takim rozmachem. Przypomnijmy, film opowiada dzieje okrętu podwodnego U-96, który wymyka się angielskiej flocie, by po przybyciu do portu w Breście ulec zagładzie w wyniki nalotu samolotów angielskich. Wydźwięk filmu jest jasny – niemieccy marynarze to dzielni ludzie, traktujący swój fach poważnie. Zdecydowana większość z nich to wrogowie Adolfa Hitlera, łącznie z oficerami. Kapitan U-96 pozwala np. na słuchanie przez marynarzy angielskich piosenek i pijaństwo. Na okręcie panuja raczej familiarne stosunki a nie Ordnung a la III Rzesza.  Na pokładzie znajduje się jeden (słownie jeden) marynarz oddany ideologii NSDAP. Jest on przedmiotem nieustannych szykan i żartów ze strony reszty załogi, która nie kryje swojego wrogiego stosunku do wodza III Rzeszy. Co ciekawe, w wersji oficjalnej tego filmu wycięto prawie wszystkie fragmenty z udziałem owego jednego nieszczęsnego zwolennika narodowego socjalizmu. Był to zabieg zdecydowanie pożądany, bo sposób, w jaki przedstawiono ten wątek filmu był co najmniej niesmaczny i tak mało wiarygodny, że pewnie sam reżyser po obejrzeniu całości doszedł do tego wniosku. Sęk w tym, że po wykasowaniu scen z jedynym zwolennikiem fuehrera, na pokładzie U-96 nie ma ani jednego ideowego hitlerowca. W Kriegsmarine, najbardziej prohitlerowskiej formacji armii niemieckiej!

Jak z tego wynika, to właśnie Wolfgang Petersen jest pionierem nowego spojrzenia Niemców na wojnę – zwykli Niemcy jako ofiary Hitlera i NSDAP. Niemcy ginący, walczący, Niemcy bohaterscy i rycerscy, Niemcy tragiczni. A tam, gdzieś w tle jest ten Hitler i jego paladyni, oderwani od narodu, obcy i znienawidzeni. Ponieważ film był wybitny, świetnie wyreżyserowany i zagrany, raczej go nie atakowano. A przecież przeinaczenia historii były ewidentne. Tak więc to Petersen przetarł szlak. Potem schemat z „Das Boot” był powielany i „twórczo” rozwijany.

Następny milowy krok to „Stalingrad” (1993) Josepha Vilsmaiera. Tu mamy także schemat z „Das Boot”. Dzielni niemieccy żołnierze walczący pod Stalingradem i wewnątrz miasta nie tylko z wrogiem, ale także z bezdusznymi oficerami. Jedynym dobry oficerem jest główny bohater,  porucznik Hans von Witzland, grany przez wschodzącą gwiazdę niemieckiego i światowego kina – Thomasa Kretschmana. O ile w filmie Petersena kadra oficerska jest nieco zblazowana i w sumie sympatyzuje z nastrojami załogi, to u Vilsamaiera wrogiem „zwykłego niemieckiego żołnierza” nie są tylko hitlerowcy, SS czy NSDAP, ale i oficerowie. Nieczuli na los żołnierzy generałowie, cyniczni, myślący tylko o ratowaniu własnej skóry. Reżyser położył nacisk na pokazanie przepaści pomiędzy tromtadracją oficjalnej III Rzeszy a losem pojedynczych żołnierzy. To ci żołnierze i ich dowódca Hans von Witzland litują się nad losem jeńców sowieckich, bronią ludności cywilnej przed bestialstwem żandarmerii, a nawet zaczynają odczuwać sympatię do wroga. Film nie jest tak dobry jak dzieło Petersena, jest za to zrobiony z większym rozmachem. Podobne jest też zakończenie – dwójka bohaterów ginie w zamieci śnieżnej na stepie, podczas gdy kilka minut wczesniej pokazane jest odejście do niewoli generałów i oficerów 6. Armii – ubranych w futra, nieźle odżywionych i w sumie zadowolonych, ze już ten koszmar się skończył. Ta symboliczna scena ma postawić kropkę nad „i” – zwykli Niemcy jako ofiary szaleństwa III Rzeszy. Na korzyść Vilsmaiera przemawia to, że rzeczywiście los żołnierzy niemieckich spod Stalingradu był tragiczny – poddało się ponad 90.000, do Niemiec wróciło 6.000. Ocaleli za to prawie wszyscy oficerowie, z samym feldmarszałkiem Friedrichem von Paulusem.

„Stalingrad” zapoczątkował całą lawinę filmów historycznych poświęconych rozliczeniom z II wojną światową. Były to w kolejności: „Jeniec” (2001) Hardy Martinsa, „Stauffenberg” (2004) Jo Baiera, „Untergang” (2004) Oliviera Hirschbiegla, „Sophie Scholl” (2005) Marka Rothemunda, „Drezno” (2006) Rolanda Suso Richtera, „Die Flucht” (2007) Kai Wessela, „Gustloff” (2008) Josepha Vilsmaiera, „Kobieta w Berlinie” (2008) Maxa Farberbocka, wreszcie „Unsere Mütter, unsere Väter” (2013) Philippa Kadelbacha. Wszystkie wymienione filmy zostały nakręcone z rozmachem, z dbałością o szczegóły scenograficzne, z bardzo dobrą obsadą aktorską. Poziomem warsztatowym filmy te spokojnie mogą rywalizować z produkcjami amerykańskimi, angielskimi czy rosyjskimi. Przyciągają one przed telewizory i ekrany kin miliony Niemców.

We wszystkich wymienionych filmach kontynuowany był motyw Niemców jako ofiar wojny. Tutaj na pierwszym miejscy są trzy filmy: „Drezno”, „Die Flucht” i „Gustloff”. Pierwszy z nich porusza coraz śmielej podnoszony w Niemczech problem bombardowań miast przez lotnictwo alianckie. Symbolem jest oczywiście Drezno, zmiecione z powierzchni ziemi nalotem 13 na 14 lutego 1945 roku. Nie mniej dramatyczny jest film „Die Flucht” (Ucieczka) pokazujący exodus ludności niemieckiej z Prus Wschodnich w 1945 roku. W tym filmie po raz pierwszy scenarzysta niemiecki pokazał gwałty dokonywane przez żołnierzy Armii Czerwonej na niemieckich cywilach. Do tej pory niemieccy twórcy unikali tego tematu, omijając go z daleka, albo pokazując wroga jako w sumie w miarę cywilizowanego przeciwnika. W „Stalingradzie” Rosjanie to ofiary wojny, pokazani bardzo dyskretnie, bez żadnych drastyczności.

To samo ujęcie mamy w „Untergangu” (Upadek), będącym opowieścią o ostatnich 12 dniach z życia Adolfa Hitlera. „Die Russen” to mityczny nieprzyjaciel, który nadchodzi, a którego nie widać prawie do końca filmu. W końcowych sekwencjach pokazuje się najpierw generał Czujkow negocjujący z wysłannikami Hitlera na temat kapitulacji a potem żołnierze świętujący zwycięstwo. Są pijani, ale nikomu nic nie robią. W „Die Flucht” takiego Wersalu nie ma – wpadający do opuszczonego pałacu żołnierze Armii Czerwonej  mordują i gwałcą. Temat ten podejmuje tez głośny film „Kobieta w Berlinie”, choć w tym obrazie, mającym pokazać gehennę kobiet niemieckich tuż po wojnie, twórcy starali się nie przekroczyć pewnej granicy.

Hitem miał być za to film Vilsmaiera „Gustloff”. Temat wymarzony – zagłada wielkiego statku pasażerskiego w środku zimy na Bałtyku – prawie 10.000 ofiar.  Tymczasem film rozczarowuje – nie ma w nim dramaturgii, jaką udało się osiągnąć twórcom „Drezna” i „Die Flucht”. Jest za to sporo groteski – przedstawiciel zła, czyli funkcjonariusz NSDAP, opuszczając statek w szalupie, zabiera ze sobą… portret Hitlera. Takie tanie chwyty mające pokazać przepaść między zwykłymi Niemcami a kastą z NSDAP są już na pierwszy rzut oka naciągane i mało wiarygodne.

Co ciekawe, twórcy głośnego „Untergangu” poszli w zupełnie inną stronę – bohaterami pozytywnymi są dwaj SS-mani. Pierwszy to gen. Wilhlem Monhke, dowódca obrony dzielnicy rządowej, drugi to lekarz SS prof. dr Ernst Schenck. Wbrew prawdzie historycznej Monhke jest przedstawiony jako zatroskany o los cywilów rycerski żołnierz walczący do końca.  W rzeczywistości Monhke był zbrodniarzem wojennym. Drugi SS-man to z kolei bohaterski lekarz kierujący się szlachetnymi pobudkami, racjonalizmem i chęcią ratowania przed śmiercią kogo się da. Nawiasem mówiąc, to właśnie „Untergang” idzie w rewizji spojrzenia na historię najdalej, choć trudno mu coś zarzucić, jeśli chodzi o narrację, dramaturgię i znakomite sceny batalistyczne. Film ten wyróżnia też, w przeciwieństwie do innych omawianych, pozytywne pokazanie niemieckiej generalicji, może poza postacią feldmarszałka Wilhelma Keitla.

Z kole dwa inne filmy – „Stauffenberg” i „Sophie Scholl” podejmują inny wieloletni temat tabu – brak oporu Niemców wobec dyktatury Hitlera. Te dwa filmy mają pokazać tych, którzy się sprzeciwili. Claus von Stauffenberg był prze wiele lat po wojnie uznawany w Niemczech za zdrajcę. Dopiero w latach 90. oficjalnie uznano go za bohatera, symbol nowych Niemiec, demokratycznych i tolerancyjnych. Film „Stauffenberg” ma kreować taki właśnie obraz. I w tym miejscu zadaje cios prawdzie historycznej – widzimy oficera, który decyduje się na zabicie Hitlera nie dlatego, że jako niemiecki nacjonalista nie chce dopuścić do upadku swojej Ojczyzny, ale demokratę, który wstrząśnięty zagładą Żydów i marzący o „demokratycznych” Niemczech, w których przestrzegane są „prawa człowieka”  (takie słowa wkładają w usta Stauffenberga twórcy filmu) – decyduje się zaryzykować życiem swoim i swoich współtowarzyszy. Przyznajmy, że jest to zabieg sztuczny i śmieszny. Na tym tle nakręcony przez Amerykanów film „Walkiria” z Tomem Cruisem w roli głównej był przyjemną niespodzianką. Amerykanie uniknęli bowiem ideologicznych pułapek i taniego dydaktyzmu – zrobili niezły historyczny thriller, w którym głównym motywem postępowania bohaterów jest honor. I to jest bliższe prawdy, niż kreowanie Stauffenberga na bojownika o „demokrację”, „tolerancję” i „prawa człowieka”.

Na tym tle film „Sophie Scholl”, opowiadający o grupie „Białej Róży”, która sprzeciwiła się hitleryzmowi, i to w okresie triumfów III Rzeszy, a nie tak jak Stauffenberg w chwili, kiedy wiadomo było, że wojna jest przegrana – jest naprawdę prawdziwy i wzruszający. Twórcy nie unikają pokazania głębokiej wiary, jaką kierowali się członkowie grupy. Dramatyczne zderzenie hitlerowskiego amoku z chrześcijańskim systemem wartości jest największą zaletą tego filmu. Jednocześnie film przypomina bolesną prawdę – osamotnienia takich ludzi jak Sophie Scholl. Ona i kilku przyjaciół kontra miliony Niemców wierzących w geniusz fuehrera i kontra gigantyczny aparat terroru. Na wyróżnienie zasługuje też film „Jeniec”, pokazujący ucieczkę Bawarczyka, jeńca wojennego, z ZSRR do domu. Także w tym obrazie widoczne są chrześcijańskie motywacje twórców.

Ten krótki przegląd niemieckiej twórczości filmowej pokazuje jasno, że to co pokazano w filmie „Unsere Mütter, unsere Väter“ nie jest żadną nowością. Ten film to kontynuacja tendencji, jaka pojawiła się na dobre w niemieckim kinie ponad 20 lat temu. Nowość – to po raz pierwszy tak jaskrawo pokazanie w negatywnym świetle innych nacji walczących w wojnie. Do tej pory w filmach pokazywano głównie motyw niemiecko-niemiecki, teraz odważnie ukazano i Rosjan, i Ukraińców, i Polaków. niemiecki widz mógł skonstatować – nie tylko my byliśmy tacy źli. Ukraińcy mordowali Żydów, że aż miło (co jest akurat prawdą), Rosjanie mordowali jeńców (scena zabijania ciężko rannych Niemców w opuszczonym szpitalu – niesłuszne są więc głosy w polskiej prasie, że Rosjan w filmie „oszczędzono”), wreszcie Polacy – obsesyjni antysemici, i to w dodatku z AK. To nas słusznie oburzyło. Myślę jednak, że jest to rezultat ignorancji Niemców i ich niewiedzy na temat realiów okupacji w Polsce. Widać wyraźnie, że o ile realia niemieckie są oddane z dużą starannością, to z ukazaniem polskiego wątku twórcy mieli spore problemy. I wyszło jak wyszło. A przecież wystarczyło zwrócić się do strony polskiej o konsultacje czy nawet koprodukcję. Niemieccy historycy będący konsultantami filmu pokazali jaka jest ich wiedza na ten temat. Np. skąd wziął się na Lubelszczyźnie, w lecie 1944 roku, transport Żydów jadących do obozu zagłady – wiedzą tylko twórcy „Unsere Mütter, unsere Väter”. Odnotujmy wszakże, że dowódca oddziału AK, dosyć prymitywny antysemita, nie zabija jednak jednego z bohaterów filmu, Żyda Goldsteina, który walczył pod jego komendą jako „niemiecki dezerter”. Uznając jego zasługi w walce, puszcza go wolno, dając mu nawet nabity pistolet. To taki mały plusik w obronie filmu.

Reasumując – czy chcemy tego czy nie – Niemcy produkują coraz więcej filmów o tematyce wojennej. W większości są to filmy dobre lub bardzo dobre. Kreują one obraz wojny jako wydarzenia, którego ofiarami padli także „zwykli Niemcy”. Trudno zarzucić im, że są próbą usprawiedliwienia III Rzeszy, ale są próbą oczyszczenia narodu niemieckiego choć z części win. Często w filmach tych historia jest naginana do wymogów współczesności, ale często jest w nich pokazana brutalna prawda. My, jak się zdaje, amunicję filmową wystrzelaliśmy w okresie PRL. Teraz wolimy zajmować się rozliczeniami polsko-polskimi lub polsko-żydowskimi, wolimy (a raczej twórcy wolą) oskarżać Polaków o rzeczy najgorsze. W tym kontekście nie miejmy pretensji do Niemców, że chcą bronić honoru swojego narodu, miejmy pretensję do nas, że przestaliśmy bronić swojego.

Jan Engelgard

www.myslpolska.pl

aw

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “„Unsere Mütter, unsere Väter“ nie był pierwszy”

  1. Dobra puenta, zgadzam się z nią. Niemcy, w odróżnieniu od Polski, to poważny kraj, który nie traktuje poważnie poklepywania po ramieniu tylko robi swoje kosztem tak indolentnych organizmów jak RP. W ogóle uważam, że jaki ten PRL był taki był, i jakie męty czy idioci byli to byli, ale w odróżnieniu do RP wtedy chociaż starano się zdefiniować jakiś interes narodowy. Nie chodzi o to, jaki on był, ale w ogóle państwo polskie miało wówczas swoją własną osobowość.

  2. Gdyby w tym tekście zamienić wszystkie odniesienia „niemieckie” na „rosyjskie” i podstawić nieco inne tytuły filmów, byłby typowy rusofobiczny artykuł na miarę propagandowych tekstów z Gazety (z nazwy) Polskiej. A tak mamy równie typowy tekst niemieckofobiczny. Tymczasem każda z obydwu fobii jest w równym stopniu fałszywa, a w konsekwencji szkodliwa, stanowiąc karykaturę rzeczywistości. Choć osobiście cenię większość publicystyki Pana Engelgarda, w tym po raz kolejny ukazuje się nam z klapkami na oczach, przysłaniającymi fragment pola widzenia. Mógłbym wskazać wiele uproszczeń i naiwnych stereotypów w wywodzie autora, ale wtedy powstałby polemiczny artykuł, na którego pisanie nie mam czasu. Dlatego dla prostego przykładu chciałbym zatem zapytać: jakie to niby konkretne „zbrodnie wojenne” popełnił brigadeführer Wilhlem Monhke?

  3. Nie dziwię się Niemcom, że kręcą takie filmy. Jak wałkuje się wokół „holokaust to, holokaust tamto”, a o innych ludobójstwach nie ma mowy jakby w ogóle nie istniały, to starają się pomniejszych jego wydźwięk. Z kolei, pomimo moich sympatii do Rosji, drażni mnie w ich kinematografii mit „wojny ojczyźnianej” i wychwalania ZSRR. O ile Adolfa Hitlera Niemcom pokazać pozytywniej nie można bo jest od razu dym, to tam Józef Stalin to jest niemalże dobry wujek. Sowieccy żołnierze, też NKWD, nawet w niemieckich filmach są „nietykalni” (nawet Włochów nie raz przedstawia się gorzej). Podobnie Francuzi wychwalają co film Napoleona I, a wiadomo co robił. A weźmy mówmy o ludobójstwach wszystkich tyle samo, a nie „holokaust to, holokaust tamto” (bo to nawet według oficjalnych źródeł nie wychodzi fenomen), to wtedy Niemcom „nie będzie łyso”, i nie będą zwalać na naszych. Ponadto warto wspomnieć o żydowsko-amerykańskim udziale w promocji eugeniki pośród nazistów (wtedy dopiero będzie dym).

  4. Zgadzam się z autorem, że właściwie wszystkie filmy niemieckie traktujące o II wojnie są na bardzo wysokim poziomie. A polscy (?) twórcy skupiają się na opluwaniu własnego narodu i robieniu z nich naczelnych antysemitów. Wystarczy porównać PRLowskiego „Hubala”, a obecnie „Pokłosie” – bohaterowie, a antysemici. Bardzo dobry tekst.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *