Wąs: Rozum na uchodźstwie

„Bodajś żył w ciekawych czasach” – tak się kiedyś ludzie nawzajem przeklinali. Trzeba przyznać, że żyjemy w czasach arcyciekawych. Ale że człowiek to istota ograniczona i nie może zajmować się wszystkim, to dokonajmy wreszcie męskiego wyboru i zapytajmy: o co, właściwie, chodzi w całym „problemie uchodźczym”?
Bo można wnieść chyba kilka wątpliwości.
Wałkuje się to niemożebnie od jakiegoś już czasu. I, oczywiście, mnie nie chodzi tutaj o realną analizę problemu. Bo problem jest, i z tym nie ma dyskusji. Jest około milion (?; pewnie więcej) ludzi, którzy siedzą w obozach internowania (nazywajmy rzeczy po imieniu), głównie w Niemczech, i coś z nimi trzeba sensownego zrobić, tak, żeby było po chrześcijańsku. Niemniej, wobec tej tragicznej sytuacji wszystkie te przepychanki, których jesteśmy ostatnio świadkami, wydają się tym bardziej osobliwe.
Na przykład, problem uchodźczy istnieje nie od dzisiaj; ale co do procedury „relokacyjnej”, wciąż nie wiadomo, czy jest zgodna z „europejskim” (unijnym) prawem. A zatem, moment brukselskiego ataku na Polskę, Czechy i Węgry to jakiś kompletny absurd. Gdyby pan Juncker zdecydował się działać szybko, dokładnie wtedy, kiedy okazało się, że nowy rząd polski nie chce współpracować, wtedy można by to zrozumieć; albo gdyby poczekał na wyrok Trybunału Sprawiedliwości, i po (hipotetycznym) potwierdzeniu słuszności „europejskich” rozporządzeń w pełnej mocy prawa zaczął Europę Środkową dyscyplinować. A jednak, ani tak, ani tak; ni z tego, ni z owego, właściwie bez uprzedzenia, zaczął działać właśnie teraz. Można cokolwiek z tego zrozumieć?
Kolejną sprawą jest w ogóle sama procedura „relokacji”. Przecież człowiek nie jest koniem („człowiek lub koń”, przypominam, ulubiony przykład Arystotelesa, zapewne niepozbawiony racji dostatecznej). Jak się ma stado koni, można je zawieźć do Niemiec, można do Francji, można do Portugalii, a można do Polski. Jak jest trawa i suchy chleb, koń będzie, jak można domniemywać, zadowolony. Ale ci biedni ludzie, ta bezimienna masa arabska bądź murzyńska, oni przyjechali tu przecież w jakimś konkretnym celu. I jeśli nie chcą do Polski – to w jaki sposób będziemy mogli ich tu utrzymać po „relokacji”? Ba, więcej nawet – jak ich w ogóle tu sprowadzić? Wbrew ich woli, siłą, na ciężarówkach, w pociągach? Trzymać ich za murem z drutem kolczastym, dać jakieś opaski magnetyczne? Ciekawe, bo nawet przedstawiciele partii rządzącej z rzadka (choć to przecież gigantycznie silny argument) o tym wspominają (póki co otwarcie odniósł się do tego problemu chyba tylko prezydent, niestety – jako to przy obecnym podziale sił – słabo słyszalnie); więc można się chyba zastanawiać o co w całej tej konfuzji właściwie „się rozchodzi”? Przecież tutaj chodzi o politykę; o decyzje długofalowe, które mogą mieć wpływ na cały przyszły rozwój kultury naszego kontynentu, dobrobyt narodów i państw. No i tak się zastanawiam – bo póki co, to jest g***wniarstwo takie, że się Gombrowiczowi samemu nie śniło; chyba że chodzi o coś innego, o czym nikt niewtajemniczony nie wie (i „g***wniarstwo” jest odniesieniem historycznoliterackim).
Inna rzecz: nomenklatura. To już chyba największy nonsens. Generalnie sprawa rozgrywa się w przestrzeni między dwoma terminami: „imigranci” i „uchodźcy”. Ich znaczenia są determinowane prawnie, ale nawet w sensie potocznym widać, że jednak się różnią. No i teraz największa sprawa: bo wszyscy żonglują sobie tym, jak chcą, w zależności od potrzeb. Że lewica nie czyni tego rozróżnienia, to znany argument – bo istotnie, przecież utożsamienie imigrantów ekonomicznych z uchodźcami jest nader częste; niemniej, widać że „każdy miecz ma dwa ostrza” (lecz żadnym nie jestem ja), bo nie tak dawno byłem świadkiem pewnej dyskusji w jednym kole katolickim w Polsce (nie powiem jakim, bo nie wypada po nazwiskach; no i że to w sumie jeden głos z ogólnie pojętą „lewicą”, to materiał na osobny felieton), w którym zarzut ten padł w stosunku do… środowiska panów Karnowskich. Okazało się, że prawica polska (w rozróżnieniu potocznym, czy rodzimym, bo tak to już u nas jest, inaczej niż na Zachodzie) nic nie rozumie, nie rozróżnia imigrantów i uchodźców, a przecież chodzi o przyjmowanie uchodźców, a nie imigrantów, nikt (sic?) nie zachęca do niczego innego, więc należy „wyjść ze swojej strefy komfortu” (nie dosłownie, ale sens podobny) itd. Tak też orędownicy nowego humanitaryzmu właściwie sami nie wiedzą, kogo chcą przyjmować, raz nazywają imigrantów uchodźcami, raz nie, czasami mają pretensje o to rozróżnienie, kiedy indziej o jego brak – no i tak to się kręci, i końca nie widać.
A co ciekawe: z obozu rządowego nikt o tym nie mówi; nie wytyka tych niekonsekwencji, nie udowadnia (co łatwo zrobić), że obecnie rozróżnienie imigranta od uchodźcy jest niemalże niemożliwe, bo ci ludzie są bez dokumentów i z premedytacją ukrywają dane osobowe. Z retorycznego punktu widzenia, sprawa przedstawia się nader prosto – a jednak nikt nie robi z tego faktu użytku. No i znów można zapytać: czy jest w tym chociaż krztyna sensu? O co tu chodzi? To w końcu jest ważne, czy przyjmuje się imigrantów, czy uchodźców, czy nie? I kto w ogóle o tym mówi: zwolennicy czy przeciwnicy mechanizmów „relokacyjnych”? (Interesujące, że w mediach zachodnich często stosuje się te dwa terminy, jak się zdaje, synonimicznie.) No i właśnie: czy do przyjmowania uchodźców wojennych rzeczywiście w ogóle potrzebna jest jakaś ogólnounijna „relokacja”? Bez ustalenia tych (i tym podobnych) kwestii nie da się racjonalnie o sprawie rozmawiać. A jednak, nikt ich nie ustala, i nie wydaje się, żeby żeby ktokolwiek chciał to zrobić. Tak też cała dysputa toczy się przedziwnym torem, raz skręcając w tę stronę, raz w inną, i nie prowadząc do żadnych konkluzji.
Osobiście, sądzę, że powinno się rzecz rozwiązać na zasadzie samookreślenia. Powinno się po prostu zapytać tych ludzi: gdzie chcą jechać. Jak ktoś się zadeklaruje, że do Polski, to uważam, że powinno się go przyjąć, i to z honorami. Sam chętnie kupiłbym takiemu facetowi dobry tort owocowy (albo i co innego, ale muzułmanie raczej nie gustują). Ryzykować życiem, przepłynąć Morze Śródziemne, tkwić miesiącami w obozie tylko po to, aby dotrzeć do wymarzonej Polski, do Polski wyśnionej, do Polski, najpiękniejszego kraju świata, i zamieszkać w nim mimo wszystko, robiąc za to 1 200 miesięcznie – to czyny godne największego polskiego patrioty, i nie powinny pozostać niezauważone. Tylko że mam przeczucie, że takich ludzi, cóż rzec, nie będzie…
No i teraz kolejne pytanie: dlaczego nasz rząd nie używa takiego argumentu? Dlaczego nie powie, że chętnie przyjmiemy imigrantów – ale tych, którzy się zadeklarują, że chcą do nas trafić? Dlaczego nie odwróci tzw. „narracji” (okropne słowo) i nie będzie się bronić (zupełnie zasadnie!) racjami humanitarnymi? To kolejna zagadka, której nie potrafię rozwikłać.
Gilbert Keith Chesterton, w wybitnym i (jak to z nim bywa) kompletnie niedocenianym dziele „Nowe Jeruzalem” opisywał sytuację polityczną swojego czasu przez analogię do nonsensownej opowiastki, w której obdarty lud pochodzi pod bramy pałacu i ryczy z wściekłością: „Mniej chleba! Więcej podatków!” Wydaje mi się, że (jak to również często z GKC bywa) porównanie to jest znacznie bardziej aktualne w naszych czasach, niż w jego (chyba że historia zatoczyła koło, co nie jest niemożliwe, bo jednak świat podczas II WŚ się cofnął). To jest jakaś totalna, niezrozumiała konfuzja, z którą postronny obserwator nie jest w stanie zrobić absolutnie nic. Jeśli jednak analogia do lat 20 i 30 jest prawdziwa, to można mieć obawy, że ktoś na tym ogólnym chaosie (bo nie jest to nic innego) chce porządnie skorzystać. Sam Chesterton pisał o tym sporo, podobnie zresztą, jak jego przyjaciele i rodzony brat („System partyjny” Cecyla Chestertona i Hilarego Belloca jest tutaj bardzo pouczającą lekturą). Niezależnie jednak od podobnych obaw, wydaje mi się, że możemy stwierdzić przynajmniej tyle: że największym uchodźcą współczesności, ale uchodzącym nie do Europy, a z Europy, jest rozum. I tego uchodźcę na pewno przyjąłbym z otwartymi ramionami, chlebem i solą. Bo z nim czy to Europejczykom, czy nie-Europejczykom, będzie się żyło zdecydowanie lepiej.
Tylko pytanie: co zrobić, żeby wrócił? Wrócił – bo kiedyś naprawdę były takie czasy, że dało się go zauważyć jednak jakoś częściej.

Maciej Wąs

Click to rate this post!
[Total: 2 Average: 5]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *