Wybór Białorusi

Na Bugu istnieje dziś bardzo ciekawa granica. Oddziela ona formalnie zjednoczone struktury euroatlantyckie od formalnie zjednoczonej poradzieckiej Eurazji – obszary, na których wpływ na kształtowanie rzeczywistości ma z jednej strony rusofobia, z drugiej – wschodni antyokcydentalizm.

Konflikt interesów między wielkimi blokami politycznymi: tym przedstawianym u nas jako „prawidłowy” – zachodnim, demokratycznym i tym „nieprawidłowym” – autorytarnym, putinowsko-łukaszenkowskim wpływa zasadniczo na relacje polsko-białoruskie, a konkretnie: rodzi antagonizm o znacznie poważniejszym charakterze niż sezonowe nieporozumienia władz Polski z innymi jej sąsiadami. W mediach obu krajów dominuje negatywny obraz drugiej strony. Częstą praktyką jest oskarżanie przez Polskę (i inne państwa UE) władz Białorusi o łamanie praw człowieka oraz oskarżanie przez Białoruś władz Polski (i innych państw UE) o wtrącanie się w wewnętrzne sprawy Białorusi.

Słuchając wypowiedzi zachodnich polityków na temat władz białoruskich: „Prezydent Łukaszenka uciska swój naród” (szef niemieckiego MSZ Guido Westerwelle), „Na Białorusi panuje reżim zniewalający własną ludność” (b. kandydat na prezydenta USA John McCain), śledząc artykuły i wytwory popkultury odnoszące się do rządów Łukaszenki, można odnieść wrażenie, że pielęgnujący demokrację naród  nawiedził nagle satrapa (czasem przedstawiany jako wiejski tuman lub bezwolny aparatczyk w rękach Moskwy) i narzucił temu narodowi nieludzki, niechciany system rządów. Kiedy jednak przeanalizuje się problematyczną, niedookreśloną tożsamość tego kraju, jego współczesne losy, uwarunkowania w jakich się znajdował i znajduje, nasuwa się myśl, że rola jednostek w polityce jest przeceniana i że w rzeczywistości to nie z Łukaszenką Westerwelle ma problem tylko z charakterem i specyfiką społeczeństwa białoruskiego, które najwyraźniej nie było skłonne wynieść do władzy kogoś podobnego do Vaclava Havla lub Lecha Wałęsy, by Amerykanie i Niemcy mieli kogo wyściskać.

Białoruś niejednokrotnie wyzwolona

Świat jest tak paskudnie skonstruowany, że z reguły słabsi sponsorują silniejszych – na przykład: płody rolne Afryki tuczyły kolonizatorów kosztem tubylców, pieniądze klientów tuczą banki, a pieniądze obywateli tuczą biurokrację. Słabość i ulotna podmiotowość elit białoruskich powodowały, że inne narody dość skutecznie narzucały tamtejszej społeczności taką właśnie niewdzięczną rolę sponsora silniejszych, a kolejni wyzwoliciele skutecznie dawali jej do zrozumienia, że wyzwolenie kraju to nie jest „tak hop-siup” –  to wartość, za którą miejscowi muszą zapłacić swoimi zasobami naturalnymi, infrastrukturą, nadludzkim wysiłkiem, a często i swoim życiem. Żadnemu z państw decydujących o losach  współczesnych Białorusinów (Rosja, Niemcy, Polska) nie zależało na tym by ten naród traktować podmiotowo, chociaż czasami stwarzano pozory upodmiotowienia.

Sukcesem skrojonym na miarę białoruskich elit było proklamowanie przez nie w 1918 r. formalnie niepodległej Białoruskiej Republiki Ludowej na terenach okupowanych przez armię niemiecką. Efemeryczny organizm niosący złudne nadzieje na suwerenność państwową zakończył żywot po kilkunastu miesiącach, wraz z wycofaniem się Niemców. Ogarnięta chaosem Rosja także nie była w stanie utrzymać w posiadaniu części terenów Europy Środkowej pozostających uprzednio pod jej kontrolą, co otworzyło drogę do niepodległości krajom bałtyckim oraz Polsce, która po upadku koncepcji ułożenia się z Białorusinami przeciwko Rosji ostatecznie podzieliła się z nią wydojonymi przez kolejnych wyzwolicieli ziemiami białoruskimi.   

Jeżeli ktoś żywił nadzieje, że po latach wyczerpujących działań wojennych nastąpi na terenach II RP rozkwit kultury, języka i szkolnictwa białoruskiego, to rychło się te nadzieje rozwiały. Władze polskie nie miały zamiaru wspierać białoruskiego życia narodowego (choć aktywność tej społeczności była słabsza niż aktywność mniejszości ukraińskiej, żydowskiej czy niemieckiej), a postawa władz była na tyle konsekwentna, że z punktu widzenia świadomych działaczy białoruskich, pod koniec lat trzydziestych w Polsce nie było już co zbierać. Przywiązani do idei niepodległej Białorusi zwolennicy tzw. rządu emigracyjnego Białoruskiej Republiki Ludowej w Kownie wprost określali tereny Polski północno-wschodniej jako strefę okupacyjną.

Polityka władz radzieckich wobec Białorusinów była bardziej nieprzewidywalna. We wczesnych latach dwudziestych mieszkańcy nowo utworzonej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej uzyskali względną swobodę zarówno w gospodarce (leninowski NEP), jak i w sferze języka i kultury. Wspierano miejscowe szkolnictwo, a białoruski ogłoszono językiem urzędowym republiki. Przejściowe uszanowanie przez komunistów odrębności ludu białoruskiego względem rosyjskiego faktycznie oznaczało pewną zmianę w stosunku do polityki prowadzonej wcześniej przez władze carskie i sprawiło przy okazji, że działacze białoruscy z terenów II RP jak i tworzący tzw. rząd emigracyjny w Kownie zaczęli przychylnie spoglądać w kierunku Białorusi radzieckiej, a niektórzy zdecydowali się osiąść tam  na stałe, co okazało się tragicznym błędem.

W drugiej połowie lat dwudziestych na animatorów kultury białoruskiej ukręcono bat, a w kolejnej dekadzie padli ofiarą stalinowskich represji jako „wrogowie ludu” o zapatrywaniach „kontrrewolucyjnych”, „nacjonalistycznych”, „separatystycznych”, „kułackich” i „burżuazyjnych” powiązaniach, ewentualnie szpiedzy. W praktyce elita kulturalna BSRR została wymordowana w drugiej połowie lat trzydziestych. Fizycznym prześladowaniom narodu towarzyszył wymuszony przez władze odwrót od języka białoruskiego, a także rabunek mienia chłopów w formie przymusowej kolektywizacji rolnictwa.

Na marginesie: biorąc pod uwagę, że z inspiracji Stalina eksterminowano całe szeroko rozumiane elity Białorusi i Ukrainy z wiejskimi grajkami włącznie, oskarżanie w Europie XXI wieku przeciwników politycznych o stosowanie „stalinowskich metod” to bełkot.    

Wkrótce stalinizm zagościł także na tzw. Białorusi Zachodniej pozostającej dotychczas pod polską kontrolą. Władze ZSRR uzasadniały agresję na suwerenną jeszcze Rzeczpospolitą  koniecznością „ochrony życia i mienia braci Białorusinów i Ukraińców” w sytuacji, gdy polskie państwo „nie dawało znaku życia”.

Gdy w 1941 r. III Rzesza rozpoczęła tzw. wyzwalanie Białorusi spod bolszewickiego jarzma zaskoczonemu Stalinowi częściowo udało się zrealizować taktykę spalonej ziemi nakazując ewakuację ludności na wschód, wywóz zwierząt hodowlanych, płodów rolnych i niszczenie tej części infrastruktury, której nie udało się wywieźć.

Niemcy potraktowali Białorusinów instrumentalnie: byli im potrzebni o ile część z nich dało się zwerbować do walki z partyzantką radziecką, część wywieźć na roboty do Rzeszy a innych złupić na miejscu. Stosowano przy tym metodę kija i marchewki: z jednej strony brutalnie tłumiono wszelki opór, z drugiej – zezwolono na tworzenie koncesjonowanych form białoruskiego życia narodowego (komitety narodowe, Związek Młodzieży Białoruskiej, prasa). Żadnych szans na przetrwanie nie dano miejscowym Żydom.

Ci spośród Białorusinów, którym udało się nie doświadczyć bezpośrednio terroru okupanta niemieckiego, mieli spore szanse doznać opresji ze strony prężnej partyzantki radzieckiej, która zdobywała środki do życia kosztem mieszkańców wsi, a skłonnych do współpracy z okupantem zabijała. Partyzanci niszczyli też mienie, co do którego istniała obawa, że ostatecznie wpadnie w ręce wycofujących się Niemców i wyjedzie wraz z nimi w kierunku zachodnim.

Po wyparciu Niemców z Białorusi w 1944r., Armii Czerwonej i NKWD pozostało tylko rozprawić się z każdym, kogo uznano za zdrajcę i kolaboranta, więc np. tym, kto w czasie okupacji nie dość aktywnie przeciwstawiał się wrogowi, nie dość gorliwie wspierał radziecką partyzantkę, uczestniczył w koncesjonowanych białoruskich organizacjach lub jako żołnierz przebywał w niemieckiej niewoli.

Pozbywając się wszystkich niewygodnych stalinowscy inżynierowie społeczni dopełnili dzieła zniszczenia Białorusi, by następnie zacząć wedle własnych planów podnosić ją z ruin. BSRR doświadczyła kolejnej fali intensywnej rusyfikacji, a jej powojenną tożsamość kształtowano w duchu braterstwa z narodem rosyjskim, pamięci o walce z „faszystowskim najeźdźcą”, kulcie radzieckich partyzantów. Jednocześnie władze zwalczały pamięć historyczną o tym, co określano jako miejscowy nacjonalizm i narodowy demokratyzm, tępiły też życzliwą pamięć o korzeniach Białorusi – tradycji Rzeczypospolitej Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Po śmierci Stalina i złagodzeniu terroru można mówić o okresie stabilizacji i dynamicznego rozwoju BSRR jako ważnej części radzieckiego supermocarstwa. Następował sukcesywny wzrost poziomu życia mieszkańców republiki. Czas ten wychował i ukształtował ludzi tworzących dziś białoruską klasę polityczną, jakkolwiek by rozumieć to pojęcie.

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych radzieckie imperium straciło impet i zaczęło powoli staczać się w trudnym do przewidzenia kierunku. Ze względu na swą ekonomiczną niewydolność i zapóźnienie technologiczne ZSRR coraz trudniej było grać rolę konkurenta zachodnich tygrysów i przewodnika „całego postępowego świata”.  

Choć w Związku Radzieckim nie istniała opozycja polityczna w zachodnioeuropejskim rozumieniu tego słowa, gorbaczowowska przebudowa skutkowała powstaniem, zwłaszcza w środowiskach zwanych inteligenckimi, pewnej mody na krytykę panujących w Sojuzie obyczajów i warunków życia. Kontestacja ta, choć oparta na błędnym założeniu, że socjalistyczne supermocarstwo da się skutecznie zreformować pod przewodnictwem Gorbaczowa, była nowością w Sojuzie, który wyrósł i umocnił się dzięki tłumieniu wszelkiej krytyki władzy. Istotnym czynnikiem przyspieszającym psucie się wizerunku władz różnych szczebli było ich krętactwo i dezinformacja w obliczu katastrofy elektrowni w Czarnobylu, której, ze względu na zasięg i poziom zagrożenia dla ludności (skażenie m.in. rozległych obszarów południowej i wschodniej Białorusi) władze Sojuza nie mogły skutecznie wyciszyć i zamieść pod dywan jak niejednokrotnie czyniły wcześniej gdy eksplodowała jakaś piękna rakieta albo zawalił się stadion.

Odrodzenie narodowe, jakie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych poruszyło ludy Sojuza zastało BSRR dogłębnie zrusyfikowaną i bardziej chyba radziecką niż białoruską, niemniej jednak animatorzy odrodzenia, zwłaszcza z kręgów Białoruskiego Frontu Ludowego podjęli próbę skierowania republiki na nowe tory domagając się jej pełnej suwerenności, rozluźnienia więzów z Rosją i przyznania białoruskiemu statusu jedynego języka państwowego (co przejściowo zrealizowano). Front nawiązywał do tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego i Białoruskiej Republiki Ludowej z 1918 r.

W drugiej połowie 1991 r. promowany w polskich mediach, choć mający dość ograniczone wpływy w swym kraju BFL miał swoje pięć minut. Doniosłe zmiany pożądane przez Front możliwe były dzięki sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej jaka nastąpiła po upadku puczu Janajewa w Moskwie. Rada Najwyższa Białorusi ogłosiła wówczas niepodległość kraju, a we wrześniu przyjęto nowe (właściwie przywrócono dawne) symbole narodowe: herb Pogoni i biało-czerwono-białą flagę. Formalny rozpad Sojuza w grudniu 1991r. potwierdził starą zasadę, że w Europie Wschodniej jak już się coś wali to porządnie i z hukiem.

Obserwując sytuację na Białorusi w tym dość krótkim okresie pluralizmu politycznego można było odnieść mylne wrażenie, że rodzi się tam demokracja, a rywalizacja toczyć się będzie między reformatorami, którym sprzyjał przewodniczący parlamentu Stanisław Szuszkiewicz (m.in. Zjednoczona Demokratyczna Partia Białorusi, Białoruska Socjaldemokratyczna Hromada, Białoruski Front Ludowy) a nieco skostniałą prorosyjską nomenklaturą skupioną przejściowo wokół premiera Wiaczesława Kiebicza. Tymczasem budowany od niedawna system wszedł w fazę gwałtownego upadku już w 1994 r., gdy okazało się, że można pod głupawym pretekstem obalić głowę państwa – Rada Najwyższa rychło pozbawiła stanowiska Szuszkiewicza po oskarżeniu go przez mało jeszcze znanego przewodniczącego parlamentarnej komisji do walki z korupcją Aleksandra Łukaszenkę o niezapłacenie stosunkowo niewielkiego rachunku za materiały budowlane.

Zaskakująca słabość Szuszkiewicza i skuteczność Łukaszenki odzwierciedlały coś więcej niż faktyczny układ sił w parlamencie: były emanacją nastrojów i tendencji przeważających w kraju młodej, niezrozumiałej dla społeczeństwa demokracji, w obliczu uzyskania suwerenności państwowej, za którą naród wcale nie tęsknił. Białorusinów nie przekonały gadające głowy na tle hiperinflacji, strajków i kartek na żywność, odrodzenie narodowe w stylu prezentowanym przez nowe siły polityczne ani wizja dialogu i partnerstwa z krajami Zachodu, szczególnie w perspektywie „rozwoju gospodarki rynkowej” postrzeganej jako groźba uczynienia z Białorusi kolejnego żerowiska dla wielkiego kapitału spekulacyjnego. Dość istotna była także kwestia języka białoruskiego, który, jak się okazało, wcale nie był powszechnie pożądany jako jedyny język urzędowy, a jego forsowanie przez władze wywołało ferment w administracji, szkolnictwie, wojsku i wśród mniejszości rosyjskiej.    

To prawda, że lęk przed tzw. reformami gospodarczymi, oburzenie wobec związanych z nimi nadużyć (potępianie „złodziejskiej prywatyzacji”, wyprzedaży majątku państwowego, wezwania do rozliczenia aferzystów, itp.) i sentymenty wobec poprzedniego systemu w obliczu gwałtownego zubożenia społeczeństwa, pojawiły się w tym niespokojnym czasie w różnych krajach tej części świata (w Polsce zwłaszcza partia Andrzeja Leppera bazowała na tego typu nastrojach), ale na Białorusi emocje te okazały się na tyle silne i twórcze, że zmiotły chwiejną i bezradną klasę reformatorów umożliwiając monopolizację władzy przez polityka, który te emocje rozumiał i skutecznie wykorzystał.

Póki naród tego chce

„Kulawi, ci co latami leżeli w łóżku, chorzy podnosili się, szli, niektórych nieśli na noszach, żeby zagłosować na Łukaszenkę. Czy mogłem ich zawieść? Kim ja jestem, żeby sprzeciwić się woli narodu? Byłbym śmieciem, idiotą, gdybym zdradził taki naród. I tu jest moja wartość i mój talent”

W 1994 i 1995 r. Łukaszenka uzyskał dwukrotne potwierdzenie poparcia swych działań przez społeczeństwo Białorusi: w wyborach prezydenckich, które wygrał z dużą przewagą i w zarządzonym przez siebie referendum dotyczącym symboli narodowych, języka urzędowego, integracji ekonomicznej z Rosją i możliwości przedterminowego rozwiązywania parlamentu (zdaniem opozycji i OBWE referendum przeprowadzono „z naruszeniem międzynarodowych standardów”). W rezultacie wprowadzono flagę i godło wzorowane na symbolach radzieckiej Białorusi, zrównano status języka rosyjskiego z białoruskim, a Prezydent okopał się na zdobytych pozycjach i rozpoczął budowę „socjalizmu rynkowego” w oparciu o partnerstwo i współpracę z Moskwą.

Od początku jego prezydentury pojawiło się oburzenie (bardziej za granicą niż na mińskim podwórku) wokół metod jakie stosował w walce z przeciwnikami. Szeroko komentowano np. zablokowanie publikacji wystąpienia deputowanego opozycji Antonczyka, który w grudniu 1994 r. oskarżył otoczenie Prezydenta o korupcję i związki z mafią. Przy okazji specyfiką Białorusi stało się to, że polityka wewnętrzna Prezydenta tworzy niedobry klimat wokół tego kraju i natychmiast rzutuje na stosunki międzynarodowe.

W maju 1995 r. Łukaszenka starał się zniechęcić obywateli do uczestnictwa w wyborach do Rady Najwyższej, którą postrzegał jako przeszkodę na drodze do monopolizacji władzy. Gdy Rada w końcu się ukonstytuowała, a w dodatku okazało się, że deputowani nie zamierzają być zbiorem marionetek, rozgorzał spór na tle zaplanowanego przez Łukaszenkę kolejnego referendum, dotyczącego tym razem m.in. zmiany daty święta narodowego (na dzień wyzwolenia Mińska przez Armię Czerwoną), wydłużenia kadencji głowy państwa z pięciu do siedmiu lat i utworzenia drugiej izby parlamentu, częściowo „mianowanej” przez Prezydenta. Deputowani kwestionowali prawo Prezydenta do forsowania tego rodzaju zmian systemowych i w listopadzie 1996 r. rozpoczęli procedurę odwoływania go ze stanowiska.

Konflikt, który w założeniu deputowanych miał doprowadzić do pozbawienia Łukaszenki władzy, w rzeczywistości stał się dla niego okazją do ostatecznej rozwałki demokracji w swym kraju: korzystając z faktycznego wsparcia polityków rosyjskich występujących w roli „mediatorów” złamał chwiejną wolę opozycyjnych deputowanych wymuszając zgodę na dokończenie procedury referendum. Następnie, na mocy nowych poprawek do konstytucji zorganizował alternatywny parlament: dwuizbowe Zgromadzenie Narodowe, a w budynku Rady Najwyższej wyłączył prąd.

Krok po kroku doprowadził do niespotykanej w innych europejskich krajach końca XX w. koncentracji władzy a zarazem swoistej stabilizacji – przez niektórych pożądanej, dla innych nie do zniesienia. Antyprezydenckiej opozycji pozostała głównie ulica i organizacje pozarządowe, natomiast organizowane co kilka lat wybory prezydenckie zaczęły przypominać bajki o dzielnych rycerzach, którzy wyruszali by pokonać smoka, a on bez wysiłku wykopywał ich z powrotem do żon i matek.

W kontekście dławienia opozycji bardzo efektownie wyglądają niektóre zapisy obowiązującej Konstytucji Republiki Białoruś, która formalnie gwarantuje wszelkie swobody, zwłaszcza art. 4: „Demokracja w Republice Białoruś jest realizowana na zasadzie różnorodności ugrupowań politycznych, ideologii i poglądów. Ideologia partii politycznych, religijnych lub innych organizacji społecznych, grup społecznych nie może być ustanowiona jako obowiązująca dla wszystkich obywateli” oraz fragment art. 33: „Monopolizacja środków masowego przekazu przez państwo, organizacje społeczne lub indywidualnych obywateli, a także cenzura, są niedozwolone”.

Pewnym ułatwieniem w zrozumieniu Łukaszenki jest jego przewidywalność. Mimo upływu lat nie przechodzi ewolucji poglądów i nie dokonuje radykalnych zmian swej polityki, zatem jego wypowiedzi sprzed roku nie różnią się w sposób zasadniczy od tych sprzed lat piętnastu, choć są modyfikowane stosownie do okoliczności zewnętrznych, zmieniających się szybciej niż Białoruś. Utrudnieniem jest natomiast powszechny brak obiektywizmu w tekstach na jego temat: u nas boją się pisać o nim dobrze i milczą o jego sukcesach, u nich – boją się pisać źle i milczą o porażkach. Wynika to z prostego, ale przykrego faktu, że na obiektywne artykuły o Łukaszence nie ma politycznego zapotrzebowania, w cenie są tylko pochwały lub potępianie.  

Zauważyłem, że myśl polityczną Łukaszenki zdominowały dwie wzajemnie uzupełniające się obsesje (lub może po prostu wiodące zagadnienia):

1.  Sprzeciw wobec szeroko rozumianych „oligarchii” i „monopoli”, zatem taktyka stawiania
     na egalitaryzm i policentryzm, często stosowana – nie tylko w stosunkach
     międzynarodowych – wobec silnych podmiotów przez podmioty słabsze, choć suwerenne
     w celu rozmiękczenia przeciwnika, którego nie można szybko pokonać.

2. Ochrona „dobra publicznego”, stale zagrożonego przez „dobro prywatne” czy też
    „prywatny interes”. Trzeba zaznaczyć, że na Białorusi nie doszło do prywatyzacji mienia
     państwowego na dużą skalę w sposób jaki znamy z polskich doświadczeń. Lwia część
     gospodarki jest pod kontrolą państwa, a większość ludności czynnej zawodowo
     zatrudniona jest w sektorze państwowym, co czyni z Łukaszenki „wielkiego pracodawcę”
      i oznacza, że sprawując władzę nie musi liczyć się z wielkimi białoruskimi prywatnymi
      podmiotami gospodarczymi, bo ich po prostu nie ma.

Łukaszenka uważa, że „wolny rynek” to fikcja i slogan, który służy międzynarodowej oligarchii, przed którą on – prezydent ma obowiązek chronić swych obywateli poprzez ekonomiczny nacjonalizm. Zachodnie demokracje postrzega jako podmioty realizujące względem krajów słabszych ekonomiczny imperializm i kolonializm w interesie sektora prywatnego, w konsekwencji potępia międzynarodowe interwencje wojskowe np. w Iraku czy Libii.

Białoruś, podobnie jak jej poradzieccy sąsiedzi, nie przeprowadza eksperymentów na tkance społecznej typu „legalizacja małżeństw homoseksualnych”. Dlaczego niby miałaby je realizować skoro nawet najwybitniejsi rewolucjoniści z Mao włącznie nie posunęli się do takiego szaleństwa? Sytuacja wygląda odwrotnie niż w czasach zimnej wojny: wtedy Zachód mniej lub bardziej aktywnie przeciwstawiał się marksistowskiej inżynierii społecznej realizowanej w Europie Wschodniej. Dziś Europa Wschodnia mniej lub bardziej aktywnie opiera się pajacowatej neomarksistowsko-freudowskiej indoktrynacji prowadzonej na Zachodzie.

Na oficjalnym portalu Prezydenta Białorusi przytoczony jest fragment przemówienia, który wiele mówi o jego stosunku do własnych działań: „Stworzyliśmy sprawnie funkcjonujący system rządów. Ochroniliśmy i wzmocniliśmy struktury zapewniające narodowe bezpieczeństwo i zdolności obronne. Uchroniliśmy kraj przed klanami mafijnymi, nie pozwoliliśmy przestępcom stworzyć siły politycznej. Nie ma w naszym kraju zniszczeń, korupcji, grabieży, bałaganu i bezprawia”. Można też dowiedzieć się, że „A. G. Łukaszenka cieszy się znacznym prestiżem w kraju i za granicą” (można by dodać, że nie za każdą granicą), że „wielu jest urzeczonych jego uczciwością, otwartością, wolą i wytrwałością, energią i ciągłą chęcią uczenia się od każdego, kogo przeznaczenie postawi na jego drodze”. Zarazem prezydent „stara się osobiście zrozumieć każdy problem”, dlatego jego sposób sprawowania przywództwa jest „ciężki i wyczerpujący”.

Portal podaje również, że „Prezydent sformułował nowe podejście do »pracy ideologicznej i edukacyjnej« [posowiecki partyjny slang], przyjmując wartości chrześcijańskie [żaden leninizm ani post-leninizm] jako jej podstawę” oraz że „posiada realistyczne podejście do spraw prywatnego biznesu, który musi być w swym charakterze narodowy i nie uwikłany w żadną politykę służącą interesom międzynarodowych oligarchów”. Portal przypomina też z goryczą, że „jego dojście do władzy nie było mile widziane przez arogancką, biurokratyczną klikę, która ustanowiła rodzaj koegzystencji z prozachodnimi siłami nacjonalistycznymi”.

Swą długotrwałą obecność na stanowisku Łukaszenka uzasadnia wolą narodu: „Każde państwo, każdy naród ma prawo samodzielnego wyboru własnej drogi rozwoju” przy czym dodaje, że będzie prezydentem „póki naród tego chce”. Natomiast szczególne relacje z Rosją streszcza następująco: „Białoruś nie handluje przyjaźnią z Rosją. Jesteśmy bratnimi narodami. Jesteśmy jednym narodem. Nasze wielkie zwycięstwo [nad niemieckim faszyzmem] i dzisiejsza rocznica [wyzwolenia Białorusi] symbolizujące wspólny wkład w rozgromienie agresora, w wyzwolenie naszych narodów i całej ludzkości od faszystowskiego barbarzyństwa tysiąckrotnie przewyższają wzajemne pretensje i różnice zdań” (przemówienie z okazji Dnia Zwycięstwa w 2009 r.).

Tego rodzaju podejście do sąsiada („jeden naród”, „duchowa wielkość radzieckiego żołnierza”) trudne do wyobrażenia choćby w posowieckich krajach bałtyckich świadczy o triumfie długotrwałej rusyfikacji. Jednakże Łukaszenka nie postrzega Białorusi w sposób jaki dominuje w Polsce, tj. jako jakieś przedłużenie Rosji rządzone w sposób dyktatorski, tylko jako kraj demokratyczny, położony w środku Europy i stanowiący pomost między dwoma wielkimi podmiotami politycznymi – Rosją i Unią Europejską – a przynajmniej twierdzi, że tak ją postrzega.

Faktem jest, że stosunkowo mała Białoruś stanowi dla Rosji ważny strategicznie obszar, a jej prorosyjskość jest zabezpieczeniem przed dalszą ekspansją zachodnich struktur politycznych i wojskowych. Łukaszenka jest dla Rosji o tyle cenny, że myśli w podobny sposób. Wyraża nawet zaniepokojenie, że po rozwiązaniu Układu Warszawskiego NATO zamiast też się rozwiązać, powiększyło się o nowych członków, m.in. sąsiadów Białorusi. Innymi słowy – ubolewa nad ograniczeniem rosyjskiej strefy wpływów. Trzeba jednak zaznaczyć, że mimo wszystkich zależności, uwikłań oraz niewielkich rozmiarów Białoruś jest zdecydowanie podmiotem stosunków międzynarodowych, a nie popychadłem i wasalem Rosji.

Szeroko rozumiani obrońcy praw człowieka, głównie z krajów na zachód od Bugu, od  kilkunastu lat prowadzą bardzo interesujący spór z Łukaszenką, który w ciągu swych dość długich rządów zdążył wypracować spójną linię obrony przeciwko ich atakom. W odpowiedzi na oskarżenia o łamanie praw człowieka, ograniczanie swobód obywatelskich i stosowanie represji wobec przeciwników, powtarza hasła o potrzebie zapewnienia bezpieczeństwa i porządku publicznego: „U nas nie ma żadnych zakazów tylko odpowiedzialność”, „Mamy stabilny, spokojny kraj i ludzie to cenią”. Demonstrujących opozycjonistów oskarża stale o „wybryki chuligańskie”. Chuligaństwo jest chyba na Białorusi straszną plagą, skoro nawet były rektor uniwersytetu w Mińsku i kandydat w poprzednich wyborach prezydenckich Alaksandr Kazulin okazał się chuliganem (skazany na 5,5 roku więzienia za „chuligaństwo”, ostatecznie wypuszczony przed terminem). Z kolei polityków nawołujących do bojkotu wyborów Łukaszenka nazywa „tchórzami, którzy nie mają narodowi nic do powiedzenia”.

Innym często stosowanym zabiegiem jest ukazywanie opozycjonistów jako piątej kolumny działającej na rzecz USA i państw Europy Zachodniej (szczególne role w tych działaniach odgrywają, zdaniem Łukaszenki, Polska i Niemcy), otrzymującej od tych państw pieniądze „w walizkach i workach”, dążącej do wywołania niepokojów i rozbicia jedności Białorusinów, do czego on, Prezydent oczywiście nie dopuści: „Nie będę chować się pod sufitem, (…) bezmyślnej, chaotycznej demokracji u nas nie będzie, nie pozwolimy podzielić kraju, wiemy ile to kosztuje” (konferencja prasowa z grudnia 2010 r.). Na pytanie, czy nie żal mu więzionych opozycjonistów Łukaszenka odpowiada: „Żal. To biedni ludzie, którzy ulegli waszej propagandzie, wzięli od was pieniądze i teraz muszą te pieniądze odpracować” (wywiad dla „Washington Post” z lutego 2011 r.).

W sytuacji, gdy stosunki z USA pozostają chłodne, a Łukaszenka nie czuje się zmuszony zabiegać za wszelką cenę o ich poprawę, stać go na manewr, który dla osób wychowanych w polskich realiach wygląda dość egzotycznie: w odpowiedzi na krytykę wytyka państwom Zachodu, szczególnie USA, błędy w polityce zagranicznej oraz nie przestrzeganie reguł demokracji i praw człowieka: trzymanie bez sądu więźniów w Guantanamo, zniszczenie Iraku, szczucie twórcy WikiLeaks, narzucanie innym krajom amerykańskiej interpretacji demokracji czy tworzenie „żelaznych kurtyn” (to w kontekście zakazu wjazdu jaki wydały przedstawicielom władz białoruskich USA i UE po rozbiciu demonstracji z 19 grudnia 2010 r.).

Prezydent potrafi też sprowadzić do absurdu zarzuty, które wcale absurdalne nie są, np. na krytyczną sugestię, że kontroluje wszystkie kanały białoruskiej telewizji odparł, że gdyby kontrolował wszystkie te kanały, nie miałby czasu by zająć się czymkolwiek innym.

Egzamin przed historią

Jest zasadą, że szum wokół Białorusi nasila się w zagranicznych mediach co kilka lat z okazji wyborów i towarzyszących im ulicznych zadym, przy czym odnośnie wyborów prezydenckich w tym kraju utrwaliło się już kilka reguł:

1. Prezydent korzysta z dostępnych mu środków i narzędzi, żeby swoich konkurentów
      zniechęcić, na dodatek jeden nieskuteczny start w wyborach wystarczy, by opozycjonista
      zaprzestał podejmowania kolejnych prób, nawet jeżeli w okresie między wyborami
      pozostaje na wolności.

2. Obserwatorzy z Zachodu tradycyjnie ogłaszają, że wybory były „farsą”.

3. Liczby ilustrujące oficjalne wyniki (trudno powiedzieć na ile wiarygodne) wskazują, że
     poparcie dla opozycji białoruskiej sukcesywnie gdzieś się rozpływa – o ile w 2001 r.
     najsilniejszy kandydat opozycji Uładzimir Hanczaryk uzyskał jeszcze 15,65% głosów, to
     w 2006 r. Alaksandr Milinkiewicz – 6%, a w 2010 r. – Andrej Sannikau – 2,56%.

4. Niezadowoleni zwolennicy opozycji gromadzą się na demonstracjach w centrum Mińska,
     skąd są usuwani przez milicję lub pokrewne służby.           

Ostatnie jak dotychczas wybory, w grudniu 2010 r. nie odbiegały od tych schematów. Władze aresztowały siedmiu z dziewięciu kontrkandydatów Łukaszenki, z tym że czterech z nich zamknięto jeszcze przed wyborami, a czterech innych, w tym Sannikau i Uładzimir Niaklajeu, zostało pobitych (ciekawe, że obaj uważani byli za prorosyjskich lub nawet wspieranych przez Moskwę). Kraje Unii Europejskiej zbiorowo zdecydowały wówczas wywrzeć presję na Łukaszenkę i zakazały mu (oraz wysokiej rangi urzędnikom reżimu) wjazdu na swoje terytorium. Podobna sankcja została nałożona przez USA. Charakterystyczne, że o ile obserwatorzy z zachodniej Europy ogłosili, że wybory nie odpowiadały międzynarodowym standardom, obecni w Mińsku przedstawiciele Wspólnoty Niepodległych Państw nie mieli żadnych zastrzeżeń, a sam Łukaszenka oświadczył po wyborach, że „egzamin przed historią Białoruś zdała z godnością”.

W relacjach filmowych zachodnich stacji z protestów powyborczych można było zobaczyć osobników wybijających szyby w budynkach rządowych na placu Niepodległości w Mińsku. Nikt się oczywiście do „szturmowców” nie przyznał: opozycja powtarzała, że to prowokatorzy wysłani przez reżim by stworzyć pretekst do rozbicia siłą pokojowej demonstracji (istotnie, milicja zaraz potem rozpędziła zgromadzenie i aresztowała 40 osób), Łukaszenka twierdził, że to właśnie niebezpieczna chuliganeria na usługach opozycji, przed którą on, Prezydent broni zwykłych ludzi.  

W odpowiedzi na lawinę oskarżeń (z zagranicy) o nadużycia i represje, na powyborczej konferencji prasowej Łukaszenka wygłosił tyradę na temat zagrożeń dla porządku publicznego i bezpieczeństwa Białorusi ze strony opozycjonistów, przygotowywanych przez nich prowokacji, prób przekupstwa członków komisji wyborczych, groźbach i zastraszaniu ich: „Wszędzie, gdzie obecni byli tzw. demokratyczni obserwatorzy, odnotowano próby zakłócenia przez nich pracy komisji wyborczych. Wypełniali zobowiązania przewidziane w przyznanych dotacjach (…) doszło do wynoszenia przez zwolenników pewnych kandydatów pustych urn, by wypełnić je dziesiątkami spreparowanych fałszywych kart do głosowania (…) sterowny charakter, zasięg i powszechność tych prowokacji wskazują na ich solidną organizację ze strony sztabów pewnych kandydatów. Nie na przejrzystości procedur wyborczych im zależało (…) potrzebny im był pretekst, by zrealizować przemyślany plan wywołania niepokojów społecznych, na użytek światowej opinii publicznej i zagranicznych mediów”.

Następnie opisał jak dzielne służby porządkowe neutralizowały kolejne zagrożenia, co nie było łatwe, gdyż przyjmując zgłoszenia i informacje na temat przygotowanych przez zwolenników opozycji noży, siekier i bomb w termosie trudno było odróżnić rzeczywiste niebezpieczeństwo od prowokacji. Wspomniał też o bijatyce grup chuliganów i odnalezieniu niebezpiecznych narzędzi w samochodzie zaparkowanym obok biura sztabu wyborczego Niaklajeua (ciekawe czemu akurat tam…), a także o udaremnieniu przez milicję szturmu demonstrantów na budynki rządowe, co zapobiegło poważniejszym zamieszkom.  

Można sobie wyobrazić jak trudna może być praca dziennikarzy między „dyktatorem” a „chuliganami” i „piątą kolumną”. Charakterystyczny dla białoruskich realiów był na wspomnianej konferencji dialog Prezydenta z dziennikarzem przedstawiającym się jako Dzmitryj Łukaszuk. Oznajmił on Łukaszence, że choć Prezydent opowiedział jasno i szczegółowo jaki był przebieg wydarzeń koło biura Niaklajeua, on jako dziennikarz bardzo chciałby w podobny sposób zdać relację z przeprowadzonej tam akcji służb ochrony prawa, zwłaszcza w kontekście niebezpiecznych przedmiotów wyciągniętych z samochodu. Niestety nie mógł tego zrobić, bo faceci w czerni kazali mu oddać sprzęt i leżeć twarzą w śniegu. Łukaszenka na to, że oni po prostu go bronili i dobrze, że leżał na ziemi bo inaczej mógłby oberwać od chuliganów, a przy okazji: co właściwie robił koło biura Niaklajeua w czasie gdy najważniejsze wydarzenia rozgrywały się w mińskim centrum wyborczym?       

Spotkałem się też z opinią, że „faceci w czerni” sami byli chuliganami wysłanymi przez nie-wiadomo-kogo (władze, bezpiekę miejscową lub obcą…) w nieoznakowanym autobusie w celu wywołania zadymy. Może ktoś kiedyś wyjaśni, co właściwie się tam stało, bo sam chciałbym wiedzieć jak przebiegała ta część „egzaminu przed historią”. W każdym razie skutkiem zadymy było pobicie Niaklajeua, który odwieziony został do szpitala, a stamtąd – do więziennej izolatki. Nie mógł więc uczestniczyć w wydarzeniach na placu Niepodległości, gdzie wylatywały szyby i gdzie z kolei pobito Sannikaua i dwóch innych kandydatów. Można się zastanawiać czy ci jedno- i dwuprocentowi konkurenci byli tak niebezpieczni, że trzeba było ich wszystkich poturbować i zamknąć?

Skutkiem powyborczych represji wobec opozycji było ponowne ochłodzenie stosunków Białorusi z Zachodem, które w poprzednim roku lekko się poprawiły (w 2009 r. przyjęto Białoruś do programu Partnerstwo Wschodnie). Na dodatek, w 2010 r. z powodu nieporozumień na tle wzajemnych rozliczeń za przesył ropy i gazu popsuły się relacje Łukaszenki z Rosją.

Od czasu uzyskania przez Białoruś suwerenności pozostaje ona z Rosją w swego rodzaju gospodarczej symbiozie: Rosja gwarantowała Białorusi niskie ceny ropy i gazu, Białoruś umożliwiała przesył tych surowców przez swoje terytorium do Europy Zachodniej. W ostatnich latach współpraca układa się gorzej: Rosja zaczęła wywierać presję na Łukaszenkę strasząc podniesieniem cen surowców lub ograniczeniami ich dostaw, Łukaszenka groził podniesieniem opłat za przesył oraz za utrzymywanie rosyjskich baz. Ponadto, Rosja zaczęła poszukiwać sposobów dostarczania ropy i gazu zachodnioeuropejskim odbiorcom z pominięciem terytoriów swych wschodnich sąsiadów (budowa Gazociągu Północnego przebiegającego po dnie Bałtyku, plany budowy Gazociągu Południowego). W rezultacie Białoruś podjęła działania w kierunku choćby częściowego uniezależnienia się od rosyjskich dostaw zawierając w 2010 r. porozumienie w sprawie dostarczenia 30 mln ton ropy z Wenezueli. W związku z narastającymi sporami z Federacją Rosyjską i groźbą izolacji Łukaszenka zacieśnił współpracę także z innymi zdystansowanymi wobec USA krajami: Chinami, Iranem i Kubą.

Co dalej? Pamiętam, jak Alaksandr Milinkiewicz – ostatni kandydat opozycji, który uzyskał wyraźne poparcie z Zachodu, stwierdził parę lat temu, że ich (opozycji) zwycięstwo to tylko kwestia czasu, bo ludzie „już się nie boją”. Niedawno były polski wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski wyraził z kolei pogląd, że Białoruś to czarna dziura i że w każdej chwili może tam dojść do takiego wariantu jak z Kaddafim. Na ile stabilny jest system, któremu nieraz wróżono upadek?

Warto pamiętać o kilku okolicznościach:

1. Białoruś to nie Libia ani Irak, lecz część obszaru objętego układem o bezpieczeństwie
    zbiorowym Wspólnoty Niepodległych Państw z centrum decyzyjnym w Moskwie,
    uczestnik „procesów integracyjnych w Eurazji”, jak to określa rosyjskie MSZ.
    Amerykańskie, brytyjskie ani francuskie oddziały nie przylecą buszować blisko okien
     Kremla w celu umożliwienia dokonania przewrotu na terytorium Łukaszenki, jak zrobiły
    to na terytoriach Saddama i Kaddafiego. I nie mieści się w głowie, że Rosja mogłaby
    zaakceptować jakąś formę integracji Białorusi z tzw. strukturami euroatlantyckimi.

2. Białoruś nie dobija się do Unii Europejskiej więc nie są możliwe nawet takie naciski jakie
    kraje Unii skutecznie zastosowały wobec Serbii i mniej skutecznie wobec Turcji nie
     mówiąc już o dyktacie jakiego doświadczają ze strony Brukseli uzależnione od zachodnich
     struktur kraje członkowskie UE.

3. Opozycja białoruska jest tak słaba i potłuczona, że trudno ją zidentyfikować. Co więcej, nie
    ma w jej szeregach postaci obrosłych legendą typu Aung San Suu Kyi czy dawny Lech
     Wałęsa, które mogłyby posłużyć „zachodnim demokracjom” za przyczółki i maskotki. Nie
     ma również na Białorusi osób takich jak rosyjscy oligarchowie, którym zdarza się wytykać
     błędy Putinowi, nie mówiąc o osobach pokroju oligarchów z kręgów Wall Street i London
     City, przed którymi płaszczą się politycy z Białego Domu i Westminsteru.

4. W sensie gospodarczym Białoruś nie jest obszarem nędzy i rozpaczy jak chcieliby ją
     postrzegać neoliberalni doktrynerzy. Kraj z pewnością się rozwija, chociaż dynamika
     wzrostu jest przedmiotem wielu sporów.

5. Znaczna część Białorusinów niezmiennie popiera Łukaszenkę. Oficjalnie uzyskuje on w
    wyborach ok. 80% głosów, nieoficjalnie ośrodek NISEPI z Litwy, z uporem maniaka
     nazywany w polskich mediach „niezależnym” (czy utrzymuje się ze sprzedaży cegiełek na
     deptaku w Druskiennikach?) – daje mu 30-50%. Nie ma przekonujących dowodów na to,
     by nastroje społeczne zmieniały się radykalnie na niekorzyść Łukaszenki, choć nie można
     tego wykluczyć w przyszłości.

Wydaje się, że zmiana władzy na Białorusi może nastąpić jedynie w dłuższej perspektywie, na przykład w następstwie zaistnienia łącznie takich okoliczności jak załamanie gospodarki i zupełna utrata przez Łukaszenkę zaufania w Moskwie. To jednak tylko dywagacje. 

Poprawne ułożenie relacji Polski z Białorusią wydaje się trudne. Przy okazji, wygląda na to, że poprawnym relacjom nie służy okazywanie przez naszych polityków wyższości wobec Białorusinów, dawanie im do zrozumienia, że my w Polsce reprezentujemy wyższe, bo zachodnie standardy i tacy jesteśmy mądrzy i światowi, że lepiej od mieszkańców Białorusi wiemy co dla nich dobre. Najwyraźniej, po doświadczeniach ubiegłego wieku, gdy importowane idee przetoczyły się śmiertelnym galopem po białoruskim chłopstwie, zachodnie standardy, kojarzone z gospodarczą eksploatacją słabszych, korupcją i niepewnością, nie są dla naszych wschodnich sąsiadów na tyle atrakcyjne, by dla ich osiągnięcia przehandlować własne bezpieczeństwo osobiste i socjalne. Taki prawdopodobnie jest punkt widzenia zasadniczej części tamtejszych wyborców.

Dokonanie innego wyboru, jeżeli kiedyś nastąpi, także będzie należeć do Białorusinów. 

Miłosz Szuba

a.me.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Wybór Białorusi”

  1. Na Białorusi Łukaszenki gender studies raczej nie wprowadzą do szkół, a u nas… Ciekawe czy w białoruskim prawie jest penalizowane coś takiego jak „kłamstwo oświęcimskie”? Jak widzę, co się u nas dzieje, to chętnie podłączyłbym Polskę do WNP (po wcześniejszym opuszczeniu UE i NATO). Jeszcze kilka lat temu coś takiego nie przeszłoby mi przez myśl, ale bankstersko-pederastyczna rewolucja zmieniła mój pogląd na tę sprawę.

  2. „…W sensie gospodarczym Białoruś nie jest obszarem nędzy i rozpaczy jak chcieliby ją postrzegać neoliberalni doktrynerzy. Kraj z pewnością się rozwija, chociaż dynamika wzrostu jest przedmiotem wielu sporów. …” – jako stary motocyklista miewam do czynienia z różnymi motocyklami, także z białoruskimi mińskami. Co moge powiedzieć? Prosta konstrukcja, bardzo dobra jakość wykonania, sprzęt dość niezawodny a jednocześnie prościutki w naprawie. Co ciekawe, eksportowany w wiele miejsc na świecie, nie tylko do Rosji/Ukrainy/Kazachstanu, ale także np. do Wietnamu, Argentyny, Brazylii, Chile … I te pojazdy tam widać, ze względu na pryzwoitą jakość i prostotę skutecznie konkurują z japończykami, których serwis w tak odległych zakatkach bywa problematyczny. Proszę to porównać z „naszą” chińszczyzną sprzedawaną jako Romet. Jak się prezenyują białoruskie maszyny, można zobaczyć tutaj: http://minsk-moto.com/en/ .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *