Wychowawca i Esteta – panom Laseckiemu i Matuszewskiemu w odpowiedzi

Ale dość tych roztkliwiań. Obaj szacowni polemiści krytykują Berlinga z pozornie podobnych, ale jednak nie do końca tożsamych stanowisk. Pan Lasecki kreśli interesującą paralelę między dowódcą „Kościuszkowców”, a Kuklińskim i snuje rozważania o wpływie kultu obu tych wojskowych na wychowanie młodzieży i uznanie roli państwa. Pan Matuszewski z kolei swe rozważania sprowadza do tyleż prostego, co raczej banalnego sformułowania, że „komuch i zdrajca jest niefajny”. Nie ukrywam, że za znacznie ważniejszą – a i trudniejszą, uważam polemikę ze stanowiskiem ideowego guru „Falangi”. Pogląd pana Matuszewskiego ma bowiem cechy raczej estetyczne, a z gustami dyskutować jest tyleż trudno, co nieciekawie.

Wychowawca

Zacznijmy więc od stanowiska p. Ronalda. W swych wpisach na FB p. Lasecki tłumaczył, iż nie widzi „specjalnej różnicy pomiędzy „styropianowcami” tłumaczącymi „realiami geopolitycznymi” zdradę Kuklińskiego, a komuchami i „opcją prorosyjską” oraz „opcją kolaborancką” zachwalającymi zdradę Berlinga. W jednym i drugim przypadku mieliśmy do czynienia z tym samym”. Oparciem dla tego poglądu uczynił nadrzędną wartość przypisywaną państwu – a w tym przypadku II RP z jej ciągłością utrzymywaną (zdaniem p. Ronalda) przez rząd na uchodźstwie.

Pan Lasecki posunął się nawet do zrozumienia dla osób, które ostatnio wyżyły się na pomniku Berlinga smarując go farbą. „Aha, to że zniszczenia tego pomnika dokonała najprawdopodobniej młodzieżówka PiS, motywując to swoimi urojeniami i szkodliwymi poglądami, nie ma akurat większego znaczenia. Dla różnych grup pomnik symbolizuje różne treści i powody do nielubienia go mają nie tylko niepodległościowcy, ale też katolicy, konserwatyści, nacjonaliści, państwowcy etc. A jestem też przeciwny „postawie Kalego”, na zasadzie „nasz człowiek zdradza – dobrze”, „ich człowiek zdradza – źle”. Na dłuższą metę coś takiego zawsze prowadzi do demoralizacji społeczeństwa, jeśli faktycznie jako wzorce do naśladowania podaje mu się kanalie, tyle że „nasze”. Każde państwo musi oczywiście korzystać z usług szpiegów i zdrajców, a więc także zapewniać im później bezpieczeństwo i wynagrodzenie za ich usługi, ale pomiędzy dyskretnym nagradzaniem a wynoszeniem na piedestały jest jednak spora różnica” – dyskutował m.in. ze mną p. Lasecki i są to myśli na tyle ważkie, że z pewnością zasługują na odpowiedź.

Niestety, ale środowisku „Falangi”, a w każdym razie jego wybitnym ideologom, jak panowie Danek i Lasecki – zdarza się popadać w grzech statolatrii. Błąd jest podwójny – po pierwsze kiedy Berling „zdradzał”, niestety państwo emigracyjne było już w sytuacji bez wyjścia – albo wróciłoby na drogę współpracy z Sowietami (a wtedy czyn Berlinga zostałby zalegalizowany post factum), albo – jak zdarzyło się w realu – mogło nie robić nic i wypaść z obiegu politycznego. W tym sensie Berling różnił się od Kuklińskiego, który zdradzał państwo mające atrybuty prawnomiędzynarodowe (uznanie innych i władztwo nad terytorium), a w dodatku zdradzał na poziomie nie politycznym, ale zwykłego, indywidualnego szpiegostwa.

Po drugie szukanie zasady ogólnej (ogólnej teorii wszystkiego) z reguły – poza religią – prowadzi na manowce. Działania Berlinga były logiczne i konsekwentne w realiach faktycznego upadku państwa polskiego, który widzieli wszyscy – poza jego „decydentami”. Cokolwiek by się nie wydawało przedstawicielom władz polskich na uchodźstwie – państwowość polska w rozumieniu II RP skończyła się we wrześniu 1939 r. definitywnie (tak jak geopolitycznie faktycznie skończyła się z chwilą przyjęcia gwarancji brytyjskich). Zaczęło się nowe rozdanie, a w nim wszelkie obstawianie rozwiązania innego innego niż przybyłe ze Wschodu – stawało się coraz ewidentniej utopijne. Berling zrozumiał to jako jeden z pierwszych i raczej ciężko mu z tej przenikliwości czynić zarzut. Była to więc sytuacja typowa dla czasów przejściowych, kiedy to dyskusja czy Rzym zdradził Odoaker, czy Teodoryk, a może odwrotnie – nie ma już żadnego sensu.

Powtarzajmy do znudzenia: trzymanie się „legalizmu” emigracyjnego to anachronizm. Nawet sami zainteresowani – politycy na uchodźstwie – nader szybko przeszli nad tą kwestią do porządku dziennego, forsując niekonstytucyjną umowę paryską. Przede wszystkim zaś zapisy konstytucji kwietniowej nie miały znaczenia dla partnerów zagranicznych. Wojsko było symboliczne, na wyposażeniu i utrzymaniu aliantów. Skarb przejęli alianci. Podziemie w kraju utrzymywali alianci (dlatego za swoje brali jego sukcesy). Poparcie w kraju – owszem, to jedno można było próbować dyskontować, choć po wojnie okazało się, że to i tak żenująco mało. A uznanie międzynarodowe okazało się dla rządu raczej obciążeniem, bo zbyt mocno liczono, że wiąże się też z politycznym poparciem, a nie rozumiano, że nie jest dane na wieki. Przecież to kwestie elementarne. Prościej – z dwóch przymiotów „legalizmu” rząd na uchodźstwie nie miał władztwa na terytorium (ani większych widoków na jego uzyskanie bez poparcia ZSSR), a uznanie tylko – jak się okazało, czasowo. Tymczasem ekipa moskiewsko-chełmsko-lubelsko-warszawska – z czasem uzyskała i jedno, i drugie.

Polityczny czas dla Polski w czasie II wojny zaczął się od zera – nieco podobnie, jak podczas Wielkiej Wojny, kiedy też do końca nie było jasne która opcja uzyska przymiot legalności. Przekonanie, że po 1939 r. było jakoś istotnie inaczej, bo wcześniej była II RP i nawet był taki wymysł, jak „ciągłość” władzy – jest mylne. Oprócz komunistów i niekomunistycznych filosowietów taką samą świadomość mieli przecież i NSZ-owcy, i BP-iści. Tylko Berling jednak od początku wiedział co i kogo obstawiać.

Kolejna kwestia: dany pomnik jest czymś więcej, niż tylko przedstawieniem i upamiętnieniem wyobrażonej na nim postaci. Odgrywać też może własną rolę (o czym pisałem np. zwracając uwagę na any-upowski charakter pomnika Świerczewskiego pod Baligrodem). Pomnik Berlinga może być więc też traktowany jako symbol pewnej koncepcji – pomysłu socjalnej dyktatury wojskowej w Polsce opartej o ścianę słowiańską. W tej formie tym bardziej musi być broniony. Inaczej mówiąc – dany pomnik symbolizuje konkretną osobę, pewne treści kojarzone z daną osobą (które mogą się zmieniać w zależności od czasu i osoby oceniającej), a także sam może stać się symbolem. I analogicznie – burzenie, czy mazanie danego pomnika może być wymierzone w jeden z tych trzech aspektów lub we wszystkie. Może też samo nieść za sobą pewne treści – użyteczne bądź nie. Także i w tym przypadku – jako, że zapewne pomnik Berlinga pomazano zapewne z pobudek „patriotyczno-insurekcyjno-romantycznych” – czyn ten należy potępić i ścigać.

Poza tym co jest istotniejsze: wąsko, wewnętrznie rozumiana racja stanu, czy geopolityka? Oczywistym jest, że ta pierwsza musi w określonych przypadkach ustępować tej drugiej. Tak było z Berlingiem i II RP na uchodźstwie. W innych – często trudno jedną od drugiej odróżnić. Weźmy przykład klasyczny – XVII-wieczną Francję. Klasyczny statolatra odpowie, że działania Richelieu przeciw hugenotom i arystokratom były uwarunkowane wewnętrznie, potrzebą umocnienia władzy centralnej. Tymczasem to pomyłka – od strony wewnętrznej był to bowiem błąd, który w perspektywie 150 lat doprowadził do upadku państwa (tzn. jego przejścia na inny poziom organizacji). Akcja ta miała jednak sens geopolityczny, utrudniając czynnikom zewnętrznym osłabianie pozycji Francji przez wygrywanie jej wewnętrznego zróżnicowania. Wracając więc do Berlinga – to on miał rację uznając prymat oczywistości geopolitycznych, a nie Anders wierząc w mit państwowy. Ponadto to Anders podejmując działania na rzecz wyprowadzenia wojska do Persji bez uzgodnienia z Naczelnym Wodzem działał nie tylko nielegalnie, ale i na szkodę interesu Polski. Berling zaś pozostając – błąd ten naprawiał. Czy szkodzenie szkodnikowi jest szkodnictwem z punktu widzenia płaszczyzny obserwacji nr 1?

Ale fakty faktami, ale ważniejsze są oczywiście kwestie wychowawczo-propagandowe. Otóż w przeciwieństwie do p. Ronalda za szkodliwsze uważam kultywowanie w społeczeństwie wzorca, że każdy może sobie chodzić i mazać czy burzyć pomniki – od utrzymywania na tych pomnikach kogo tam postawiono. Zwłaszcza zaś osób, mogących służyć za wzór, że jak już to wszystko p….e – to ktoś będzie musiał ratować co się da. Nie można potępiać woluntaryzmu Berlinga, a jednocześnie chwalić woluntaryzmu marzących po jego pomniku. Generał tworzył nową jakość państwowo-polityczną, do której to (a nie do trupa II RP) należy odnosić jego działalność. A wandalizm nie stworzy nawet tej całej „IV RP”. Poza tym mity i legendy na potrzeby mas można i należy tworzyć, nie oglądając się na ogólną teorię wszystkiego, ani nawet na jakąś szczególną konsekwencję. Bywa ona bowiem zgrabna, ale proszę być spokojnym – pozostałaby niedostrzeżona. Wszak znacznie liczniejszych niekonsekwencji nie widzi niemal nikt…

W przeciwieństwie też do p. Laseckiego zmuszony jestem uznać relatywistyczną rację polityki: gdy my zdradzamy – to jest w porządku. A gdy nas zdradzają – to w porządku nie jest. Ale co z etyką?! – zakrzykną krytycy (w tym zapewne p.p. Lasecki i Matuszewski). Ha, niechętnie, ale na takie dictum odwołam się jednak do „zasady ogólnej”: celem polityki jest sama polityka. Celem narodu – jest przetrwanie (a polityka jest jednym z narzędzi osiągania tego celu). Celem człowieka – jest zbawienie wieczne. A że polityka, a także przynależność narodową są aspektami człowieczeństwa – to w tym sensie mogą być wprzęgnięte w ten cel indywidualny. Nie zachodzi jednak mechanizm odwrotny – ani polityka, ani naród (czy jak pewnie woli p. Lasecki, państwo) same w sobie moralne być nie mogą, bo to nie ich płaszczyzna funkcjonowania.

Esteta

Z panem Matuszewskim sprawa jest o tyle prosta, że z jego tekstui, a także polemik facebookowych wynika po prostu, że mu się Berling z Moczarem nie podobają i tyle na ten temat. Cóż, wypadałoby powiedzieć, a co ja na to mogę poradzić i niby po co? Antykomunizm estetyczny jest stanowiskiem na tyleż znanym i nudnym, że nie bardzo jest jak i po co z nim polemizować. Ponieważ jednak o taką polemikę jestem nagabywany, a samego pana Mariusza bardzo szanuję i cenię – to zostaje mi jednak coś napisać.

Pan Matuszewski przedstawia swoją interpretację biografii Generała, sprowadzającą się w sumie do jednego zdania: „opory moralne tam, gdzie chodziło o własny interes, szybko u Berlinga topniały”. Obawiam się, że tłumaczy to jednak tylko czemu  p. Mariusz Generała nie lubi, ale jednak polityki wprost nie dotyczy, podobnie jak i (wyczytane zapewne w ahistorycznym paszkwilu Daniela Bargiełowskiegoii ) rewelacje o pozbawianiu przez Berlinga środków do życia żony i córeczki – co w rzeczywistości polegało na sporze o opłaceniu wysyłki mebli żony do Rumunii. Pan Matuszewski oburza się, że wytykam mu ten drobiazg – tymczasem sam był łaskaw ów drobiazg, a ściślej fałsz uwypuklić w swoim tekście, a więc uznał go za ważny dla swej oceny Berlinga. Niestety, okazuje się ona tyleż przyczynkarska, co oparta na przesłanka tak nieistotnych, jak i fałszywych. Zatem jak można traktować ją poważnie?

Pan Matuszewski zdaje się uważać, że przytaczane fakty same w sobie pogrążają Berlinga – otóż świnia ta chciała po 17. września współpracować z Sowietami! Ale przecież cały mój tekst sprzed 15 lat jest o tym samym – z tym zastrzeżeniem, że Berling miał rację do tej kooperacji dążąc. Nie ma więc za co go usprawiedliwiać – a jest za co chwalić.

Co tam ma jeszcze Generałowi do zarzucenia p. Matuszewski? Że dowodząc żołnierzami u boku Armii Czerwonej nie rzucił w twarz jej dowódcom mordu w Katyniu? No to znowu miał rację. Pan Mariusz jednak wie swoje: „Berling był zdrajcą!” Bez urazy, ale to wciąż „argumentacja” na poziomie „czemu koń chodzi w kółko? Bo jest cyklofrenikiem”. Co to niby w tym przypadku znaczy „zdrajca” – oczywiście jeśli nie wrócimy do kolejnych pustych haseł „legalizmu” omówionych wyżej? Pan Matuszewski z oburzeniem opisuje, że armia Berlinga szła do Polski u boku Sowietów, ci zaś zaprowadzali swoje porządki. Przepraszam najmocniej, ale jak niby mogła realnie wyglądać alternatywa? Bo mnie przychodzi na myśl jedna – wkraczanie RKKA bez udziału Polaków i bezpośrednie rządy NKWD w Polskiej Republice Sowieckiej. Techniczna możliwość wkroczenia do Polski najpierw aliantów zachodnich i generała Andersa była mniejsza, niż zstąpienia tu zastępów anielskich pod przewodem Archanioła Gabriela. Nie ma więc co wybrzydzać, tylko zastanawiać się czy lepszy był Kasman, czy Moczar, Berling, czy Lampe. Demonstrowana z dzisiejszego Londynu moralna wyższość p. Matuszewskiego nad tamtymi wyborami to – proszę o wybaczenie – kompletny anachronizm.

Pan Matuszewski dalej swoje – ale „Berling dogadał się z wrogiem”. No to chyba lepiej, niż ci na emigracji, co nie umieli dogadać się z „przyjaciółmi”? Pan Mariusz jednak wciąż „zdrada, zdradził”… Ludzie, czy to jest tak trudno zauważyć, że po wojnie innej Polski niż komunistyczna, pod dominacją sowiecką nie było, więc nie było sensu dywagować, czy fajniejsza byłaby jako Imperium Słowiańskie, czy jako Wielka Polska Katolicka?! Trzeba było sobie radzić w takiej, jaka była, czyniąc ją możliwie znośniejszą. Berling przedstawił swoją koncepcję takich zmian, nie znalazła ona możliwości realizacji, ale to jeszcze nie powód, by jego działalności i wizji nie analizować. Dla p. Matuszewskiego to jednak nadmierne szczególanctwo, bo opisy muszą być proste i emocjonalne: „zdrada”, „moralność” – i tym podobne poetyckie kawałki. Ma być ładnie – no i jak niby z czymś takim polemizować? W życiu tak ładnie nie bywa i czas wreszcie do tego dorosnąć, panie Mariuszu. Dalej – PRL nie była monolitem, jak zdaje się Pan uważać. Nie da się wszystkich wrzucać do jednego worka – chyba, że chce Pan z niewiedzy, nieznajomości historii i nieumiejętności analizy uczynić jakąś szczególną cnotę polityczną.

Endekokomunizm

Weźmy choćby na warsztat podnoszony często przez p. Matuszewskiego i innych antykomunistów legendarny cytat z gen. Moczara: „Związek Radziecki jest nie tylko naszym sojusznikiem – to jest powiedzenie dla narodu. Dla nas, partyjniaków, ZSRR jest naszą Ojczyzną, a granice nasze nie jestem w stanie dziś określić, dziś są za Berlinem, a jutro będą na Gibraltarze”. Jeśli Związek Sowiecki przerodziłby się w związek bratni ogarniający ludzki ród – to przestałby być normalnym państwem, mającym państwowe i „narodowo-sowieckie” uwarunkowania. Stałby się raczej uosobieniem światowej władzy obozu określającego się jako komunistyczny – i Moczar racjonalnie ze swojego, ale poniekąd także polskiego punktu widzenia opowiadał się po tej stronie, jednocześnie dowcipnie i popierając ZSSR i życząc mu, żeby… przestał być Związkiem Sowieckim jaki znaliśmy. Dla p. Matuszewskiego to pewnie jakaś cholerna dialektyka i dzielenie włosa na czworo – a dla mnie po prostu odrobina logiki.

Odpowiadając przy okazji szafującym oskarżeniami o „endeko-komunizm” – zasadnicza nietrafność „zarzutu” moczaryzmu stawianego środowiskom narodowym jest taka sama, jak w przypadku deklarowania przez niektórych kolegów sympatii do tzw. narodowego nurtu w Partii. Otóż o ile np. część narodowców, w tym i ja znaleźliśmy się na pozycjach socjalnych, to uczyniliśmy to właśnie jako endecy, a więc ze względu na priorytet interesu narodowego – o tyle Moczar i „partyzanci” wykazywali narodowe skłonności jako komuniści. Prościej: mam poglądy socjalne bo jestem narodowcem, natomiast moczarowcy (a w każdym razie ich część) mieli skłonności narodowe jako ludzie lewicy. Jeszcze inną kategorię polityczną stanowiły w okresie PRL te środowiska, którym identyfikacja narodowa czy konserwatywna nakazała identyfikację z istniejącym państwem. Te rozróżnienia wskazują na różne hierarchie wartości, choć faktycznie, funkcjonalnie można doszukiwać się dla nich wspólnego mianownika.

Wróćmy jednak do kwestii zasadniczej – pan Lasecki krytykuje Berlinga jako wychowawca dowodząc, że nie nadaje się na bohatera. Popada w tym jednak w grzech dogmatyzmu nie chcąc zrozumieć, że dla tych nielicznych przedstawicieli „mas”, którzy jeszcze interesują się historią – Berling liczy się jako symbol „jednakiej ceny przelewanej polskiej krwi” i patriotycznych tradycji lewicy, zaś dla myślących elit – jako oczywisty przedstawiciel nurtu zdrowego rozsądku w geopolityce.

Z kolei pan Matuszewskiemu Berling się po prostu nie podoba, bo to komuch i zdrajca. Cóż, na to nie mam odpowiednio zrozumiałej odpowiedzi. Witam w prawdziwym świecie, panie Mariuszu…

Konrad Rękas

ii Daniel Bargiełowski, „Konterfekt renegata”, Wydawnictwo Antyk Marcin Dybowski. Komorów 1996

Click to rate this post!
[Total: 1 Average: 1]
Facebook

0 thoughts on “Wychowawca i Esteta – panom Laseckiemu i Matuszewskiemu w odpowiedzi”

  1. Konradzie: Kukliński zdradził legalne i uznane na arenie międzynarodowej Państwo Polskie. I dlatego go potępiamy i uważamy za „antybohatera”. Berling także zdradził legalne i uznane na arenie międzynarodowej Państwo Polskie. Jak więc możesz go bronić?

  2. @ adamwielomski: W myśl rękasologii stosowanej czyny nie są dobre lub złe. Zdrada legalnego rządu jest oceniana przez pryzmat interesu – w którą stronę. W stosunku do „naszych” liczy się cel i skuteczność, a więc wszystko można zrozumieć i usprawiedliwić. Wrogom zaś można (i należy) zarzucać łamanie zasad, bo lud ich za to właśnie będzie potępiał. Oczywiście nasi w dziedzinie geopolitycznej to Ci, który harmonizują z Rosją, jakakolwiek by ona nie była.

  3. @ Konrad Rękas: 1) Wyprowadzenie polityki i narodu poza granice dobra i zła bez jednoczesnego wyprowadzenia poza te granice życia „indywidualnego” jest bałamuceniem umysłów. Zasady mogą hamować skuteczność działań poprzez ograniczenia. Tyle, że tak jest w każdej dziedzinie życia. Poza dobrem i złem tak samo opłaca się kraść, gdy jest małe ryzyko bycia ukaranym, jak i łupić słabsze ludy, które nie są w stanie się obronić. W codziennym życiu opłaca się stosować moralność tylko umiarkowanie – dla pozoru. Całkowita niemoralność, gdy zostanie odkryta może spowodować gniew otoczenia, a to może szkodzić skuteczności. Czyż co innego dotyczy przywódcy? Licząc się z zasadami ma cele utylitarne (np. Skoro moi podwładni widzą, że kłamię i uważam to za usprawiedliwione, to i mnie będą okłamywać, gdy nie będę w stanie ich sprawdzić.) Celem praktycznym przywódców może być a) uniknięcie demoralizacji podwładnych, b) oburzenia ludu, które może spowodować rebelię (rewolucję) albo c) reakcji międzynarodowej. Reasumując, poza dobrem i złem zarówno zwykłym ludziom, jak i przywódcom opłaca się stosować moralność z obawy przed negatywnymi skutkami ze strony otoczenia. 2) Politykę robią ludzie, a nie jakieś duchy narodów, czy państwa same w sobie. Ocena przywódców i szarych ludzi ma więcej elementów wspólnych niż się Panu wydaje. Stwierdza Pan: „Celem narodu – jest przetrwanie (a polityka jest jednym z narzędzi osiągania tego celu).” Przecież celem człowieka wyjąwszy kontekst religijny lub moralny jest to samo. Każda istota żyjąca ma instynkt życia i przetrwania. Jeśli nie uznaje celów wyższych, to ten będzie zwykle najważniejszym, a sztuka lawirowania między ludźmi będzie narzędziem dla tego celu (jak polityka dla przetrwania narodu). 3) Dalej redaktor na poziomie deklaratywnym stwierdza, że celem człowieka – jest zbawienie. Jednak z pozostałej treści wynika, że człowiek w polityce ma postępować tak by „zbawić” przede wszystkim naród! W praktyce państwo i naród traktować należy de facto jako „cel nadprzyrodzony”, który uświęca środki. Tak robią Ci wszyscy, którzy chcą „zbawiać” określone zbiorowości tu – na Ziemi, a nie jednostki w życiu przyszłym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *