Zamach majowy Wincentego Witosa

Oni chcieli tylko demonstrować, ale rząd i prezydent woleli przemówić przy pomocy karabinów. Te „prawdę” skrywano przez dziesięciolecia, bo w PRL komunistyczni historycy „nie lubili” Marszałka, a poza tym chcieli się przypodobać „ludowej władzy”.

Brednie? Ależ skąd? Takie rzeczy przeczytamy w artykule autorstwa Tymoteusza Pawłowskiego opublikowanym w niby poważnym tygodniku „Do rzeczy” (nr 16/2013). Autor ten jest znany z publikacji książki „Armia Śmigłego”, w której oskarżył historyków sprzed 1989 roku o „fałszowanie dokumentów”, dzięki czemu mógł sformułować wnioski o wielkiej potędze polskiej armii w okresie II RP i jej zdecydowanej przewadze technicznej nad armią sowiecką. Mniejsza o to, ważne jest to, że i w rzeczonym artykule posługuje się podobną metodą – historycy z PRL i „wysługujący się władzy ludowej” kłamali jak najęci, ale dopiero dzielny pan historyk z III RP odsłania ją pełnej krasie. Jaką prawdę? Ano posłuchajmy:

„Do wojskowego zamachu stanu w Polsce musiało dojść. Musiało, polskie prawo dawało bowiem taką możliwość. W czasach rzymskich cesarzem zostawał ten, kto kontrolował korpus pretorianów i im płacił. W Europie – przynajmniej od czasów Karola Wielkiego – skarb był zarządzany przez innych ludzi niż wojsko, a suweren się starał, żeby stosunki pomiędzy tymi dwiema instytucjami były chłodne. Gdy w 1921 r. uchwalono Konstytucję Rzeczypospolitej, zaniedbano tę sprawę. Zaniedbano świadomie – jeśli wybuchłaby wojna, to jedynym sensownym wodzem naczelnym Wojska Polskiego byłby Józef Piłsudski”.

Czy można zrozumieć ten pokrętny wywód? Bo ja, jako żywo, nie rozumiem. Odwoływanie się do czasów rzymskich, gdzie o tym, kto ma władzę w państwie decydowali wodzowie w krwawych igrzyskach, nie jest chyba porównywalne z  czasami II RP. Państwa, w której obowiązywała Konstytucja nadająca rządowi wyłanianemu przez parlament pełnię władzy, także nad wojskiem (rozporządzenia i regulaminy MSWoj. z 1921 r.). Piłsudski w roku 1926 był osobą prywatną, nie miał żadnej władzy nad wojskiem (sam zrezygnował z wszelkich funkcji), nie mógł mu wydawać rozkazów i dysponować jego jednostkami. Już sam fakt, że stanął na czele zbuntowanych (tak, zbuntowanych!) jednostek i poszedł z nimi do centrum stolicy – był zbrodnią stanu. Autor przedstawia sytuację tak, jakby „Witos i jego poplecznicy” (tak pisze!) to był jakiś gang walczący o władzę z drugim gangiem. Siła miała rozstrzygnąć, kto wygra.

Tymczasem sprawy miały się tak – Wincenty Witos był konstytucyjnym premierem legalnego rządu, a nie szefem jakiejś grupy „popleczników”. Piłsudski zaś, z prawnego punktu widzenia, był rebeliantem, zamachowcem łamiącym prawo i Konstytucję. Niestety, w Konstytucji nie było zapisu o tym, że: „Marszałek Józef Piłsudski, Wielki Wódz, Wskrzesiciel Polski, ma prawo w każdym momencie, kiedy to uzna, usunąć siłą legalne władze Rzeczypospolitej”. Wypisywanie takich bredni, jak ta że „polskie prawo dawało możliwość” siłowego odebrania władzy kompromituje autora tych słów.

To jednak nie koniec. Tenże Witos, nie dość, że nie czmychnął przez Wielkim Marszałkiem na samą wieść, że nadciąga ze Wschodu, to wydał wojsku, poprzez ministra spraw wojskowych, rozkaz stawienia oporu i nie wpuszczenia buntowników do centrum miasta. Tym samym dał początek zamachowi stanu i złamał Konstytucję – tak twierdzi pan historyk z tytułem doktora Tymoteusz Pawłowski. Jego konkluzja jest powalająca:

„Trudno określić, która ze stron złamała w 1926 r. konstytucję. Obie. Łatkę dyktatora przypięto jednak tylko marszałkowi. Wydarzenia majowe nazwano „zamachem Piłsudskiego”. Wincenty Witos nie był jednak „obrońcą konstytucji”, bo to on ja rozpoczął niekonstytucyjne działania, bo to on złamał jako pierwszy ducha obowiązującego w Polsce prawa. A czy złamał i    konstytucję bardziej niż jego oponent? To  pytanie, nad którym warto się zastanowić, nawet jeśli nie da się na nie udzielić odpowiedzi. Być może gdyby wydarzenia majowe zbadać całkowicie obiektywnie, odrzucając balast politycznych oskarżeń II Rzeczypospolitej i propagandę PRL, mogłoby się okazać, że w maju 1926 r. nastąpił „zamach Witosa”, a w „obronie konstytucji” stanął Józef Piłsudski”.

Bezczelność pewnej grupy młodych historyków próbujących robić kariery na trupie historiografii PRL przekroczyła już dawno dopuszczalne granice. Swego czasu niejako Bogdan Musiał polemizując z nieżyjącym już prof. Andrzejem Garlickim, który zwyczajnie wytknął mu, że nie orientuje się za grosz w sprawach o których pisze – użył jako głównego i rozstrzygającego argumentu zdania – nie ma pan prawa do zabierania głosu, bo w 1953 roku zarejestrowano pana jako Tajnego Współpracownika UB. W omawianym przypadku mamy podobną metodę – kto jest innego zdania niż ja ten jest spadkobiercą „komunistycznej” historiografii z doby PRL. A ja myślę, że ta „komunistyczna” historiografia była z czasem o wiele bardziej merytoryczna, rzetelna i obiektywna niż hucpiarska twórczość „antykomunistycznych” trzydziestolatków, którzy z polskiej historii najnowszej robią „Krótki kurs I Brygady” w stylu “Krótkiego kursu WKP (b)”..

Jan Engelgard

www.myslpolska.pl

aw

Click to rate this post!
[Total: 2 Average: 3]
Facebook

0 thoughts on “Zamach majowy Wincentego Witosa”

  1. Czego by nie mówić, ale jednak Tymoteusz Pawłowski na militariach się zna i chociaż czasem przesadza z interpretacją „Autor ten jest znany z publikacji książki „Armia Śmigłego”, w której oskarżył historyków sprzed 1989 roku o „fałszowanie dokumentów”, dzięki czemu mógł sformułować wnioski o wielkiej potędze polskiej armii w okresie II RP i jej zdecydowanej przewadze technicznej nad armią sowiecką.” to jednak nigdzie nie dopuszcza się fałszowania dokumentów. Faktem jest, że w czasach PRLu skrzętnie ukrywano np. przedwojenne kroniki przedstawiające nasze 7TP, Vickersy, TKSy, lotnictwo, a pokazywano tylko kawalerię, a i tę bez działek ppanc. I jeszcze z jakimiś szyderczymi komentarzami, więc pan Tymoteusz Pawłowski robi dobrą robotę.

  2. @Kaloryfer: Guzik sie ten Popławki zna, wypisuje jakieś mity piłsudczykowskie. Wystarczy porownać chociażby konstrukcje myśliwców, nasze „legendarne” P-7 i P-11c oraz rosyjskie I-16 – pierwszy w swiecie myśliwiec z chowanym podwoziem, z malutkim 450-konnym silniczkiem osiagajacy prawie 500 km/h. PZL-owski „genialny” P-50 Jastrząb z silnikiem 900 KM prawdopodobnie ani razu nie przekroczył 500 km/h.

  3. Naukowo-badawcze prototypy sanacyjnej zbrojeniówki zazwyczaj nie dorównywały poziomowi MASOWEJ produkcji niemieckiej, francuskiej, brytyjskiej, ale też rosyjskiej. Nie potrafiliśmy skonstruować porządnego silnika lotniczego (patrz historia samolotu P-38 Wilk i silnika Foka). Wiem, wiem, był 17 wrzesnia i Katyń, i te wydarzenia nobilitowały każde badziewie i gówno do poziomu niebotycznych osiągnięć … Inaczej nie wolno mówić, bo to w tył głowy strzelono zdradzonym o swicie … Gdyby nie 17 września, tobysmy Niemców rozjechali hordami m7TP i TKSów, a jako paliwa uzylibysmy zytniego bimbru z Przasnysza, :-).

  4. Tymoteusz Pawłowski – nick „Ksenofont” jest legendą forów historycznych od lat. Agresywny besserwisser odporny na fakty niepasujące do swoich teorii, chętnie za to odsądzający rozmówców od czci i wiary za brak bezkrytycznego podejścia do swych pomysłów. Usiłuje sobie wyrabiać nazwisko w centro-prawicowych tygodnikach, korzysta też z tego, że współcześnie książkę wydać jest stosunkowo łatwo, a reklamuje się ją najłatwiej właśnie jako „rewolucyjną i podważającą cały dorobek nauki”. W ile jednak w naukach ścisłych takie szaleństwa nie budzą większych emocji, o tyle w historii wciąż jeszcze można napisać wszystko na opak, wymyślać teorie z sufitu – i jest się ciekawym i oryginalnym badaczem oraz specjalistą.

  5. No dobra, z silnikami lotniczymi to rzeczywiście było u nas ciężko, ale w czym niby TKS jest gorszy od Panzera 1, a 7TP od Panzer 2?

  6. Przede wszystkim wymieniony tygodnik ma tytuł „Od Rzeczy”, nie zaś „Do Rzeczy”. „Do rzeczy” to po prostu błąd drukarski tzw. chochlik. Potwierdzeniem tego są nie tylko nazwiska współpracowników, ale publikowane tam banialuki. Wracając zaś do meritum: Józef Piłsudski, będący pół-analfabetą bez jakiegokolwiek wykształcenia wojskowego, ponosi co najmniej moralną odpowiedzialność z słabość polskiej armii w 1939r., ponieważ po zamachu majowym modernizacja i rozwój polskiej armii zostały praktycznie zahamowane, ze względu na usunięcie ze stanowisk w wojsku, a niekiedy zamordowanie fachowców i zastąpienie ich wiernymi towarzyszami – tzw. „oficerami legionowymi”, będącymi takimi samymi amatorami jak sam Piłsudski, którzy potrafili jedynie brylować na salonach i paradach. Ostatecznie próbę modernizacji armii podjęto, jednak zbyt późno, a opóźnień nie udało się nadrobić. Co do sprzętu bojowego, nasi konstruktorzy zaprojektowali wiele wzorów nowoczesnej broni, niektóre zaczęto nawet przyjmować na uzbrojenie, jednak w zbyt małej ilości. Co do samolotów, mało kto wie, że polskie lotnictwo wojskowe, jako pierwsze na świecie, zostało wyposażone w seryjnie produkowane myśliwce całkowicie metalowej konstrukcji, jednak w końcu lat 30-tych samoloty te były już przestarzałe. W przypadku broni pancernej, polski czołg 7TP był lepszy od niemieckich odpowiedników, podobnie jak tankietka TKS w wersji uzbrojonej w automatyczne działko 20mm bez problemu zwalczała czołgi Pzkpfw I i II, będące podstawą niemieckiej broni pancernej w 1939r. nawiasem mówiąc, Niemcy uważali obydwa te modele za szkolne i jak pisze w swoich wspomnieniach gen. Heinz Guderian, nigdy mnie zakładali, że będą ich musieli użyć w walce. Ale to są już drobiazgi. Ogólnie armia była słabo wyposażona, ale PRZEDE WSZYSTKIM BARDZO ŹLE DOWODZONA na szczeblu operacyjnym, a to obciąża Piłsudskiego ps. „marszałek”.

  7. Czego dokonała a czego nie sanacja po roku 1926 roku.Prze wszystkim jaki jest bilans ich dokonań.Bo raczej nie należy potępiać wszystkiego co nastąpiło po zamachu majowym.

  8. Sam pomysł oparcia łączności poziomu operacyjnego i strategicznego w 1939 na publicznej sieci telefonicznej jest wystarczajacym „powodem do chwały”. Co do „samolotów konstrukcji metalowej”: wspomniany rosyjski I-16 był drewniany, podobnie jak brytyjski „Mosquito” – nic to nie znaczy. Co do czołgów: były pod pewnymi wzgledami lepsze od niemieckich, ale np. w 7TP nie mozna było siedzieć w wieży, w przeciwieństwie do czołgów czeskich i niemieckich, i miało to wpływ na „zdolność bojową” załogi. Poza tym, polskie konstrukcjie były, niestety, bardzo kosztowne pod wzgledem technologii, co stanowi jeden z powodów ich małej liczebności, np „Łoś” czy właśnie 7TP. Podobny bład popełnili Niemcy z Tygrysem: co z tego, że na Tygrysa potrzeba było średnio 5 sztuk T-34, skoro był on 8-krotnie droższy? Niemcy byli więc i tak, w najlepszym razie, 3 maszyny „do tyłu”.

  9. Co do geniuszu piłsudczyków w dzidzinie lotnictwa wystarczy wspomnieć samolot pasażerski Wicher, który uzyskał w PZLu priorytet najwyższy, wyższy niż jednopłatowy mysliwiec Jastrząb, szturmowiec Sum (polecam historie jego lotów z i do Warszawy w okolicach kapitulacji!) i bombowiec Miś (modyfikacja Łosia).

  10. Bardzo Panowie deprecjonujecie dokonania sanacji na polu wojskowym a zwłaszcza lotniczym. Ciekawą książkę pt. „Administrowanie w lotnictwie polskim 1926-1939” napisał Edward Malak – najbardziej chyba kompetentny obecnie historyk lotnictwa II RP. Malak zwraca uwagę, że kraj w którym nie było nawet przemysłu samochodowego (silnikowego również) zbudował od podstaw przemysł lotniczy, eksportujący samoloty bojowe na światowym poziomie i ich licencje za granicę (do Grecji, Bułgarii, Turcji, Rumunii, Hiszpanii). To tak jakby dziś Polska eksportowała samodzielnie skonstruowany F-16. Wybór najbardziej zaawansowanych technologii lotniczych był całkowicie świadomy. Przy słabej gospodarce lotnictwo musiało być niewielkie ale mogło być technicznie zaawansowane. I było wyprzedzając zarówno ogólny poziom techniczny kraju i jak i jego myśl wojskową (zwłaszcza operacyjną). Tak samo świadomy był wybór własnej bazy produkcyjnej a nie dostaw z zagranicy. Wszystko to pod rządami „półanalfabety” Piłsudskiego. Można gen Rayskiemu zarzucić, że program Foki, Wilka i Jastrzębia nie wypaliły, ale wszystkie były zaawansowane i wyśrubowane. Seria myśliwców Puławskiego była bardzo udana (potwierdzeniem eksport samolotów i licencji) tak samo jak przezbrojenie eskadr myśliwskich na P7, P11 (pierwsze lotnictwo myśliwskie w świecie na metalowych samolotach). Podobnie programy samolotu liniowego P23 (przezbrojenie w 1937 roku całego lotnictwa liniowego, eksport licencje, wersja rozwojowa) i jego następcy P46 (gotowy do produkcji). Udany był też bombowiec P37, nie wyszło przezbrojenie, gdyż maszyna była zbyt zaawansowana techniczne na polskie warunki a jej konstruowanie zaabsorbowało siły biura konstrukcyjnego PZL na kilka lat. Jednak kiedy w połowie lat 30-stych Nortrop i Lockhead proponują nam sprzedaż własnych licencji na zaawansowane technologie lotnicze (P 6 brał udział w pokazach w USA), PZL odmawia, argumentując, że wszystkie proponowane rozwiązania ma już wdrożone własnymi siłami (PZL stosował już wtedy profile laminarne, konstrukcje półskorupowe itd). Program Foki i Wilka mógł się udać ale się nie udał, bo był zbyt ambitny. Czasem lepiej mierzyć niżej. PZL mierzyły wysoko co nie może być zarzutem. Jastrząb był konstruowany w oparciu o ideę podobną do I-16: zmniejszenie masy przez maksymalną miniaturyzację konstrukcji. W przeciwieństwie do I-16 był jednak całkowicie metalowy (mieszana konstrukcja I-16, przypominająca technologie Hawkera nie pozwalała na modernizacje). Osiągi I-16 nie były rewelacyjne (p. Kozaczewski manipuluje tu danymi :-)) a samolot był trudny w pilotażu (do oznacza, że do polskiego lotnictwa wcale by nie wszedł) . Typ 1 z silnikiem M-22 o mocy 480 KM, uzbrojony w dwa km-y 7,62mm osiągał 360 km/h, czyli tyle samo, co identycznie uzbrojony P-11c. I-16 Typ 24 – z silnikiem Szestow M-63 o mocy 1100 KM (ponad dwa razy silniejszym) ok. 525 km/g. Silnikiem o takiej mocy nigdy w Polsce nie dysponowano. Jastrząb miał tylko 730 KM. Mniej więcej w tym samym czasie podobny problem rozwiązują Japończycy: jak nie dysponując silnikiem wysokiej mocy zbudować sprawny myśliwiec? Rozwiązują go montując „słaby” silnik (w 1940 roku 950 KM jest już słabym silnikiem) na delikatnej, maksymalnie wykorzystanej a zatem zupełnie nierozwojowej konstrukcji. Historia rozwoju i użycia A6M2 Zeke jest bardzo pouczająca, dla kogoś kto lubi krytykować w czambuł polską myśl lotniczą. Odwoływanie się do zasadniczo drewnianego „Mosquito” (czy „prawie” drewnianego I-16) wskazuje na co innego niż zamierza odwołujący się. Bynajmniej nie deprecjonuje programu Foki i Wilka a wręcz przeciwnie. „Mosquito” miał potężne silniki (Rolls-Royce Merlin 1460 KM) na maksymalnie lekkiej i odciążonej (dwuosobowa załoga, brak uzbrojenia obronnego, stosunkowo małe wymiary) konstrukcji – taka była idea samolotu (zresztą krwawo zderzona z wojennymi realiami w wypadku innych jej realizacji np. Bristol Blenheim czy Fairey Battle). Idea Wilka była podobna wyjąwszy silnik. Rozumowano: skoro nie dysponujemy silnikiem wysokiej mocy, to zamontujmy dwa mniejsze, lżejsze na małym i lekkim samolocie (dokładnie to samo robił de Havilland na poprzednikach swojego Mosquita np. na DH 88 Komet). Wilk ważył niewiele ponad 2 tony (Mosquito ponad 6). Zakładano, że Foka osiągnie 420 KM, czyli podobny współczynnik sprawności jak znakomity GR 760 Nowokuńskiego, montowany na RWD9. Jednak śmierć Nowokuńskiego spowodowała ostatecznie fiasko programu Foki. GR 760 jeszcze dziś spełniałby normy sprawności (pojemność i masa do osiąganej mocy) choć nie bezpieczeństwa. Piszę to, żeby uświadomić na jakim poziomie pracowały przedwojenne PZL, pod rządami sanacyjnych „analfabetów i idiotów”. Inżynierów i konstruktorów z PZL zatrudniały w czasie wojny i potem zarówno wielkie koncerny lotnicze jak i przodujące mniejsze firmy np. de Havilland zatrudniał ludzi, którzy w PZL robili Wilka i Jastrzębia. Głównym konstruktorem De Havilland Canada DHC-1 Chipmunk, który do swojego pierwszego lotu wzbił się w 1946 roku, był nie kto inny tylko Wsiewołod Jakimiuk, konstruktor P11 i P-24 oraz Jastrzębia. Pomyłką Rayskiego było niewątpliwie lotnictwo towarzyszące: drogie (najliczniej produkowane), nieskuteczne, nierozwojowe. Rozszerzanie tej oceny na resztę lotniczej działalności „sanacji” zakrawa na kpiny. Przed 1926 rokiem dzięki kredytom i zakupom we Francji polskie lotnictwo należało do najsilniejszych w Europie (ponad 600 maszyn w linii). I co z tego? Bez zaplecza szybko się wykruszyło nie zostawiając nic poza chyba ponurym wspomnieniem latających trumien Spada.

  11. Co do P 44 Wicher to Malak przekonuje, że ten projekt nie kolidował z innymi. Sprawa jest zbyt złożona by ją tu przedstawić. PZL była chronicznie niedoinwestowana i nie miała zamówień. Ratowała się eksportem. Eksport był warunkiem działania zakładów i prowadzenia prac projektowo-rozwojowych ponad potrzeby produkcyjne (stąd stosunkowo duży koszt prototypów). Nawet przed samą wojną pracowała tylko na 1 zmianę! Ostrożnie licząc wykorzystywała 50% swoich mocy produkcyjnych. Kłopot polegał na tym, że w krytycznych latach przed wojną 1937-39 PZL rozbudowywała się o zakłady w Warszawie, Mielcu i Rzeszowie. Gro środków szło na zatem rozbudowę a nie bieżącą produkcję lotniczą. Pokazuje to, że sanacja pompowała lotnictwo jak mogła.

  12. Ok. 1935 roku „skokowo” wzrosła moc duzych silników lotniczych. Pojawiły się m.in. podwójne gwiazdy ale i znacznie potężniejsze silniki rzędowe. Był to wówczas „najwyższy istniejący high-tech”. W każdym razie – poza zasięgiem polskiego przemysłu, i w zakresie konstrukcji, i technologii. Oczywiśćie, moglismy robić fantastyczne silniki do awionetek (jak GR-760 w jeszcze dziś pewnie rewelacyjnym RWD-9), ale już silnik do Foki nas przerósł – mówi sie, że powodem była śmierc Nowokuńskiego, jednakowoż obawiam się, że podwojenie mocy GR-760 bez wzrostu masy ponad 2 razy mogło być niewykonalne, w każdym razie i dzisiaj takie zabiegi sa skrajnie trudne. W tej sytuacji tylko zakupy np. Hurricane’ów mogły poprawić sytuacje lotnictwa myśliwskiego. Próby zbudowanie własnego myśliwca po 1935 roku w Polsce były, moim zdaniem, wyrazem przerostu ambicji. Swoją drogą, zadziwia mnie sukces rumuńskiego IAR-80, no ale miało toto ponad 1000 KM, no i nie było budowane od zera, bo troche komponent mialo z PZL-24 (i w rezultacie nieźle trzepał jankeskie B-17 nad rumuńskimi polam i naftowymi).

  13. Co do I-16 i Mosquito, wspomniałem o nich z następującego powodu: „…Co do „samolotów konstrukcji metalowej”: wspomniany rosyjski I-16 był drewniany, podobnie jak brytyjski „Mosquito” – nic to nie znaczy. …”. Po prostu – „metalowość” nie musiala oznaczać „lepszości”.

  14. Kłopot w tym, że ambicje miały podstawy. P-37 należał do światowej czołówki maszyn swego typu (brytyjskiego Bristola Blenheima – wiadomo Brytania First – uważanego w 1938 roku za bardzo nowoczesnego, bił na głowę) . Udany był również P-23 i jego wersje rozwojowe. Suma sami Niemcy ocenili w 1940 roku jako „doskonałą maszynę bojową” (to był samolot liniowy a nie jak Pan napisał szturmowiec). A I-16 nie był drewniany. Konstrukcja nośna metalowa (jak w Hawker Hurricane) a pokrycie sklejka (jak w DH Mosquito).

  15. Na lotnictwie się aż tak nie znam, ale czytałem na forum DWS.org, że dobrym pomysłem byłoby kupienie od Holendrów Fokkera D.XXI i przerobienie go na chowane podwozie. Nie wiem, jak kogoś będzie ten temat interesował to mogę znaleźć link do tego tematu na dws. A zresztą znalazłem: http://www.dws.org.pl/viewtopic.php?f=59&t=117432

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *