Złote cielce i mity narodowej prawicy

Od redaktora naczelnego www.konserwatyzm.pl:

Tekst nie pokrywa się wprawdzie ze stanowiskiem redakcji w wielu fundamentalnych kwestiach, jednak zdecydowaliśmy się go opublikować ze względu na to, że zawiera niektóre interesujące przemyślenia oparte o konserwatywne lektury. Ponadto warto wiedzieć, co ideowi przedstawiciele lewicy myślą o konserwatystach i jakie wysuwają wobec nich postulaty.

a.me.

Zaznaczam na początku, że moim celem jest dyskusja  oparta wyłącznie na suchych faktach, dlatego, że na poziomie dyskursu ideologicznego, tak jak postrzega go narodowa prawica, po prostu pozostałbym niezrozumiany.

Kiedy czyta się publikacje i wypowiedzi współczesnych konserwatystów w temacie komunizmu, uderza przebijająca z nich esencja, dająca się sprowadzić do kanonu prostych pozornie tłumaczących według nich logicznie rzeczywistość dogmatów.

Zdaję sobie sprawę, że cokolwiek nie napiszę, ściągnę na siebie jedynie wiązankę wypowiedzi, że to ja jestem zakładnikiem konkretnej ideologii reprezentującej tysiąc razy potworniejsze zło, niż osoby, do których się zwracam. Powiem coś podobnego, co powiedziała ponoć hrabina Cosel, gdy  otrzymała akt swojego ułaskawienia od Augusta III, która zdecydowała się pozostać w swojej więziennej celi: Przyzwyczaiłam się…. Do wszystkiego można przywyknąć….

Urzędnicy carscy. Metody walki z ruchem robotniczym – nawet kosztem życia arystokratów

Prawica konserwatywna jest przepełniona głęboką miłością do przedstawicieli despotyzmu carskiego i jego następców, w tym urzędników i funkcjonariuszy państwowych. Jest to miłość tak ślepa i bezkrytyczna, że nie widzi ona nawet drugiego dna całej tej sprawy.  Podziwiając ich za zwalczanie wszelkimi środkami ruchu robotniczego, współcześni konserwatyści tracą z oczu nawet ten poboczny aspekt, że taki urzędnik, nawet jeśli zajmował wysoką godność, był zakładnikiem systemu, który w każdej chwili, gdyby okazał on cień niezależności, mógł go zniszczyć, pozbawiając źródła utrzymania.

Funkcjonariusz systemu nie miał prawa przede wszystkim myśleć. Była to żelazna reguła w myśl której „podwładny powinien mieć wygląd lichy i durnowaty, by tylko nie peszyć przełożonego” wdrażana od czasów Piotra Wielkiego.

A jeśli zdarzyło mu się zapomnieć o tej regule nie myślenia inaczej niż naczalstwo, albo odchylił się od niego choćby minimalnie, narażał się na przykrości.

Tak było przede wszystkim z wychwalaną i wynoszoną pod niebiosa przez prawicę walką z rewolucyjnym ruchem robotniczym.

Jedną z najbardziej cenionych na prawicy postaci jest Konstantin Pobiedonoscew, oberprokurator Świątobliwego Synodu Rządzącego w latach 1880-1905, który jej zdaniem „wiedział, co robić z rewolucjonistami i jak powinno się wychowywać obywateli ” do posłuchu wobec monarchy. To za jego długiej kadencji skazano na lata twierdzy Szlisserburskiej m.in. Ludwika Waryńskiego, a jego towarzyszy na katorgę i egzekucje na stokach Cytadeli Warszawskiej.

W swoich wspomnieniach „Moje życie” Lew Trocki, rosyjski rewolucjonista dał interesującą charakterystykę Podobienoscowa i jemu podobnych funkcjonariuszy:

„Brodaci i siwowłosi metropolici i inspirujący ich Pobiedonoscew, oraz wszystkie inne filary państwa, uważające nas, rewolucjonistów, nie tylko za przestępców, ale i za obłąkanych fanatyków, a siebie – za przedstawicieli trzeźwej myśli, opierającej się na historycznem doświadczeniu całej ludzkości, ci ludzie żądali od wielkiego artysty – realisty wiary w Niepokalane Poczęcie i w Ducha Świętego, komunikowanego przez pszenne opłatki. Odczytywaliśmy wielokrotnie wyszczególnienie herezyj Tołstoja ze wzrastającem zdumieniem i myśleliśmy: nie, na doświadczeniu całej ludzkości opieramy się my, my stanowimy przyszłość, – a tam wgórze zasiadają nie tylko przestępcy, ale i maniacy. I byliśmy zupełnie pewni, że damy sobie radę z tym domem wariatów [1]”.

Oczywiście panom prawicowcom nie spodoba się cytowanie Trockiego, ale niestety można udowodnić, że jest to osąd przerażająco trafny, pokazujący świeckich i nie tylko urzędników, których działalność równa była bezdusznym automatom niezdolnym powstrzymać rozpadu kolosa na glinianych nogach, puchnącego od targających nim wewnętrznych sprzeczności, jakim imperium carskie pod pozłotką świetności i blasku stawało się coraz bardziej.

Nie chodziło tu o samą wiarę, ale co ludzie wyznający tę wiarę sobą reprezentowali, będąc gotowi byli represjonować ruch wolnościowy i rozpętywać eskalację przemocy i na siłę narzucać swe zdanie. I to właśnie krytykował Trocki.

Dla prawicy mordy popełniane na rewolucjonistach są usprawiedliwione tzw. mniejszym złem, wyższym usankcjonowanym autorytetem władzy świeckiej i  boskiej. Przecież rewolucjoniści to en bloc mąciciele, terroryści, krwawe narzędzia szatana….

Nie biorą oni jednak pod uwagę, że ideowa rewolucyjność nie miała na celu bezmyślnej eskalacji przemocy w założeniach. Jasne, że można przywoływać cytaty, w których wybitni działacze lewicowi mówią o przemocy. Jednak są to wypowiedzi umieszczone w konkretnych kontekstach zbrodni popełnianych na klasie robotniczej i jej obrońcach przez reżim. W jednym ze swoich artykułów z kwietnia 1901 r. zatytułowanym „Bij, ale nie na śmierć!” [бей но не до смерти] Lenin w oparciu o konkretne przykłady poddawał miażdżącej krytyce zarówno tortury wobec przedstawicieli ludu będące na porządku dziennym i ich bezkarność, ale również przestrzegał przed żywiołową zemstą proletariatu:

„Skromne życzenie, którym już tak dawno temu pisarz rosyjski ośmielał się fatygować naczelnika policji stołecznej, pozostało do dziś dnia nie wykonane i jest niewykonalne w naszych stosunkach politycznych. Obecnie jednak spojrzenie każdego uczciwego człowieka, udręczonego oglądaniem bestialstwa i przemocy, przyciąga ku sobie nowy potężny ruch w łonie ludu, skupiający siły, by zetrzeć z powierzchni ziemi rosyjskiej wszelkie bestialstwo i urzeczywistnić najszczytniejsze ideały ludzkości. W ciągu ostatnich dziesięcioleci nienawiść do policji uwielokrotniła się i okrzepła w masach prostego ludu. Rozwój życia miejskiego, wzrost przemysłu, rozpowszechnianie się umiejętności czytania i pisania – wszystko to rzuciło w ciemne masy posiew dążenia do lepszego życia i świadomość godności ludzkiej, podczas gdy policja zachowała swą dawną samowolę i bestialstwo. Do dawnego jej bestialstwa dołączyło się jedynie większe wyrafinowanie metod śledczych i ściganie nowego, najstraszniejszego wroga: wszystkiego, co niesie w masy ludowe promień świadomości własnych praw i wiarę we własne siły. Nienawiść ludu, zapłodniona taką świadomością i taką wiarą, znajdzie sobie upust nie w dzikiej zemście, lecz w walce o wolność”[2].

We wcześniejszym fragmencie z sarkastyczną ironią obnażył podwójną moralność aparatu wymiaru sprawiedliwości pisząc: „Rzecz zupełnie naturalna, że p. Panow, ten niewinny morderstwa dżentelmen do dziś dnia służy w policji pełniąc funkcję uriadnika. Swą pożyteczną działalność rozkazodawczą w dziedzinie »pouczania« pospólstwa pan Panow przeniósł jedynie z miasta na wieś. Powiedz no, czytelniku, uczciwie – czy uriadnik Panow może zrozumieć wyrok trybunału inaczej niż jako radę: – na przyszłość trzeba lepiej ukrywać ślady przestępstwa, »pouczać« w ten sposób, by śladów nie było. Kazałeś zmyć krew z twarzy umierającego – to bardzo dobrze, ale dopuściłeś do tego, że Wozduchow umarł – to bracie, było nieroztropne; na przyszłość bądź ostrożniejszy i dobrze zakarbuj sobie pierwsze i ostatnie przykazanie rosyjskiego Dzierżymordy: »bij, ale nie na śmierć!«.

Z ogólnoludzkiego punktu widzenia wyrok trybunału w stosunku do Panowa jest wręcz naigrawaniem się z wymiaru sprawiedliwości; świadczy on o czysto lokajskim dążeniu do zwalenia całej winy na niższych funkcjonariuszy policyjnych i odciążenia ich bezpośredniego szefa, za którego wiedzą i aprobatą i przy którego współudziale bestialsko katowano człowieka. Natomiast z prawnego punktu widzenia ten wyrok jest klasycznym przykładem kazuistyki, do jakiej zdolni są sędziowie-urzędnicy – sami nie o wiele lepsi niż rewirowy. Język dany jest człowiekowi po to, by ukrywał swoje myśli – mówią dyplomaci. Prawo dane jest po to, by wypaczać pojęcie winy i odpowiedzialności – mogą powiedzieć nasi prawnicy. W samej rzeczy, jak wyrafinowanego kunsztu sędziowskiego potrzeba, by móc zakwalifikować udział w katowaniu człowieka jako zwykłą czynną zniewagę! Robotnik, który 20 kwietnia rano strącił może czapkę Wozduchowowi, jest winien – jak się okazuje – takiego samego występku – a nawet jeszcze słabiej: nie występku, lecz »wykroczenia« – jak i Panow. Nawet za zwykły udział w bójce (a nie pobiciu bezbronnego człowieka) należy się, jeżeli spowodowano czyjąkolwiek śmierć, surowsza kara niż ta, jaką wymierzono rewirowemu”[3].

Lenin dokonał w tym tekście pięknej analizy praktyki aparatu sądowego i urzędniczego. Nic lepiej nie pokazuje, że wcześniej przytoczona charakterystyka autorstwa Trockiego nie była rzucaniem słów na wiatr bez pokrycia w faktach.

Poza tym rewolucjoniści w swoich dyskusjach traktowali pojęcie przemocy w nieco szerszym zakresie niż się to obecnie postrzega. Już będąc szefem Rady Komisarzy Ludowych Lenin ujawniał w jednym z tekstów polemicznych, że za stosowanie przemocy uważa np. potrzebę powstrzymania gwałtu na rewolucjonistce, podając przykład, że robotnicy, którzy powstrzymają zbrodniarza będącego na usługach kontrrewolucji z użyciem wszelkich koniecznych środków, wykonują jedynie konieczny obowiązek, przeciwstawiając się zbrodni.

Dalej należy wyjaśnić, że pojęcie przemocy wiązało się w koncepcji Lenina z samą klasową naturą państwa. Rozumował on w ten sposób, że proletariat stanowi większość, a więc konieczny przymus w postaci choćby izolowania podżegaczy broniących utraconych kapitałów, będzie dotyczył jedynie mniejszości, podczas gdy władza burżuazji oznacza dławienie większości. Była to zatem konstrukcja myślowa, zgodnie z którą państwo jest narzędziem służącym celom realizacji tej klasy, w której rękach aktualnie władza się znajduje. W to pojęcie wchodziła konieczność utrzymywania policji, wojska oraz np. kwestia biurokracji i podatków, związana każdorazowo z klasą posiadającą władzę i kontrolę środków produkcji.

Zupełnie inny stosunek do przemocy prezentowała jednak carska policja Ochrana, która potrafiła poprzez oplecenie ruchu robotniczego słabo rozpoznawalną siecią prowokatorów pchnąć niektóre jego odłamy na pożądane przez władzę tory, umożliwiające zniszczenie tego ruchu krwawymi represjami i uzasadnieniem tego społeczną szkodliwością rewolucjonistów.

Ten diabelski plan znalazł oddźwięk jeszcze w latach 80. XIX w. w tendencjach organizacji Narodnaja Wola oraz w działalności i teorii autora „Katechizmu terrorysty” Siergieja Nieczajewa. Jeśli jednak współcześni zwolennicy konserwatyzmu chcą wciąż operować pojęciem skali, to zwracam ich uwagę, jak dalece tendencje terrorystyczne znajdujące w praktyce niewielki oddźwięk, wzmocniły się i eskalowały dzięki opanowaniu tego ruchu przez agenturę władzy.

Temat zakresu opanowania ruchu robotniczego przez prowokatorów carskich poruszył publicysta o konserwatywnej orientacji Stanisław Cat-Mackiewicz w „Europie in flagranti”.

Ujawnił on, że agenci różnych departamentów carskiej policji nie cofnęli się praktycznie przed niczym, łącznie z zamachami na czołowych funkcjonariuszy państwowych i członków rodziny panującej, niekiedy ze skutkami śmiertelnymi. Szczególnie udało im się opanować partię socjalistów-rewolucjonistów, zwaną eserowcami, spadkobierców tradycji narodnickich, powodując w niej rozłam na tzw. socjalistów-rewolucjonistów „prawdziwych” i socjalistów-rewolucjonistów maksymalistów Zadaniem agentur było bowiem również rozsadzanie od wewnątrz ruchu antysystemowego przez tworzenie rozłamów w partiach rewolucyjnych, co realizowały poszczególne wydziały, których działalność była tak dalece utajniona, że jeden nie wiedział o szczegółach taktyki działania drugiego. Podaje przykład zamachu na Piotra Stołypina latem 1906 r. który kosztował życie wiele niezamierzonych ofiar.

„Dwóch elegancko ubranych oficerów gwardii – relacjonował Mackiewicz – zajechało pod jego letnią rezydencję i weszło do przedpokoju czekając na audiencję. Był tłok interesantów tego dnia i jeden z tych oficerów, a raczej przebranych rewolucjonistów, upuścił bombę niechcący. Sam Stołypin ocalał, oblał mu tylko twarz atrament z kałamarza, który stał na biurku, ale sześćdziesięciu ludzi było zabitych i rannych, między innymi dwaj zamachowcy i dzieci ministra. Generał Gierasimow na wieść o zamachu wykrzyknął: – To nie mój agent, to zrobili socjal-rewolucjoniści maksymaliści pułkownika Trusiewicza.

Istotnie pułkownik Trusiewicz miał prowokatora Resa, który działał w partii socjal-rewolucjonistów maksymalistów, natomiast socjaliści-rewolucjoniści »prawdziwi«, których wodzem organizacyjnym był Azef, w tym czasie agent generała żandarmów Gierasimowa, nic z tym zamachem wspólnego nie mieli”[4].

Myślę, że fragment ten warto nie tylko przytoczyć, ale wziąć sobie do serca. Pokazuje on bez cienia wątpliwości, że wydziały kierujące niszczeniem de facto ruchu rewolucyjnego, przez pchanie jego odłamów na ścieżkę działalności terrorystycznej, nie oszczędzały zarówno przedstawicieli władz, jak i ludzi, którzy przypadkowo znaleźli się w pobliżu. Powiem może brutalniej – im więcej ofiar padło w tych akcjach, i im lepsze miały one pochodzenie, tym bardziej uzasadnione stawały się krwawe represje i prześladowania, jakie spadały na głowy ideowych rewolucjonistów. Istniała nawet działalność polegająca na fałszowaniu prywatnych listów i zapisków więzionych działaczy ruchu robotniczego, by uzyskać kolejne precedensy pozwalające na skazywanie na śmierć ideowych rewolucjonistów.

Mało kto wie, że w latach poprzedzających pierwszą wojnę światową ofiarą tego knucia nie padł o mało Feliks Dzierżyński, gdyż władze więzienne dokonały falsyfikacji jego prywatnych listów i dziennika, tak by przedstawiał on wartość dowodową, jako dokumentujące organizowanie przezeń wspólnie z Tadeuszem Wieniawą-Długoszowskim akcji terrorystycznych. Wiemy o tym z wydanej po rosyjsku książki „Swoi i obcy” znawcy przedmiotu tajnych służb, Aleksandra Zdanowicza opublikowanej w Rosji przed kilku laty. Na Dzierżyńskim wykonano by wyrok, podobnie, jak na Długoszowskim, gdyby nie spryt sędziego śledczego Orłowa, który rozpoznał i zdemaskował mistyfikację. Dzierżyński po latach znów spotkał Orłowa, tym razem uwięzionego na Łubiance. Znając jego wiedzę i inteligencję zaproponował mu służbę dla wywiadu radzieckiego w jego zachodniej ekspozyturze. Odtąd Orłow, pod nazwiskiem Orliński stał się obserwatorem emigracyjnych środowisk planujących działalność terrorystyczną.

Oczywiście prawica stwierdzi, że szkoda, że Dzierżyński wówczas nie zginął, nie wiedząc, że dążył on usilnie do zniesienia kary śmierci, gdy tylko pętla zaciśnięta wokół młodej republiki zelżała, a więc do prowadzenia polityki wprost odwrotnej niż urzędnicy carscy szafujący zarówno życiem oficjeli, jak i osób postronnych bez żadnych skrupułów i ograniczeń.

Przyzwyczaiłem się do tego… To już nudne.

Cel nadal uświęca środki. Metody walki z ruchem robotniczym na przykładzie działalności policji politycznej w II RP

Epoka carska stworzyła pewne wzorce „odpowiedniego postępowania z ruchem rewolucyjnym” powielane w postaci coraz to doskonalszej w latach następnych przez inne walczące z nim reżimy.

I tak na przykład policja polityczna odrodzonej po 1918 r. II Rzeczpospolitej jako jedną z wytycznych działań przeciw klasowemu ruchowi robotniczemu  przyjęła właśnie takie wyznaczniki działania, jak dawniej Ochrana. Istnieją świadectwa mówiące, że początkowo zresztą nowe władze nie miały żadnych skrupułów, by zatrudniać do pracy na froncie  niszczenia ruchu robotniczego i mordowania jego przedstawicieli byłych carskich żandarmów.

Fragment relacji ze zbrodni popełnionych na strajkujących robotnikach w kopalni „Czeladź” mówi sam za siebie: „Dn. 18 b. m. w nocy porucznik (pijany) z szeregowcem przybyli do kopalni Czeladź i zwrócili się do robotnika, który pełnił funkcję sygnalisty; porucznik, który przez cały czas mówił po rosyjsku, zapytywał, kto tu jest starszym, następnie przyłożył sygnaliście rewolwer do głowy, wrzeszcząc: znajesz eto, pomnij tysiacza diewiatsot piaty god, ubju, kak sobaku.

Podobny fakt zdarzył się w kopalni »Saturn«. Widać stąd, że fracki rząd »ludowy« bierze na służbę dawnych sługusów carskich”[5].

Godnych zatem miał nauczycieli aparat represji ponoć wolnej Polski.  Jak mawiał Józef Piłsudski: „Dobrze byłoby, by zrobili na mnie zamach bolszewicy, w którym oczywiście bym ocalał…”.

Bolszewicy nie zrobili zamachu. Jednak znalazł się jakże trafnie odgadujący jego życzenie Marian Januszajtis, pułkownik o orientacji narodowo-demokratycznej. Mógł to być przypadek, ale oficer ów ofiarował późniejszemu marszałkowi pretekst do wprowadzenia państwa policyjnego wymierzonego praktycznie wyłącznie w ruch robotniczy. Prawicy nie spadł włos z głowy, a Januszajtis za próbę zamachu stanu otrzymał jedynie… oficerską naganę.

W latach 1923-1927 przeprowadzono serię zamachów terrorystycznych, których wykonaniem obciążano każdorazowo polskich komunistów i ich sympatyków.

Jednym z najbardziej przerażających zamachów organizowanych przez służby specjalne II RP, zdradzających ich równie wynaturzony charakter, co analogicznych służb carskich, jest wybuch na Cytadeli Warszawskiej 13 października 1923 r. spowodowany podłożeniem ładunku wybuchowego na terenie olbrzymiego kompleksu sądowo-więziennego, gdzie znajdowali się zarówno więźniowie polityczni, jak również  kobiety i dzieci mieszkające w obrębie garnizonu, a także pracujący tam robotnicy i szeregowi żołnierze [6].

Ofiary wśród nich nie liczyły się, byle tylko uzyskać podkładkę do kolejnych represji sądowych przeciw komunistom. W tym samym czasie policja rozpracowywała już ruch komunistyczny rozbijając jego jedność  przez nasłanych do ruchu prowokatorów, których jednym z najbardziej wyróżniających się był Josef Mutzenmacher alias Jan Alfred Reguła, do którego  zadań należało po przewerbowaniu przez wywiad rozpracowanie kontaktów działaczy komunistycznych, jak Marian Buczek czy Jerzy Czeszejko-Sochacki, podsycanie oraz wzmacnianie wewnętrznej nieufności i tendencji rozłamowych, kompromitacja ruchu komunistycznego poprzez szkalujące go publikacje mieszające szczyptę prawdziwych faktów z czczymi wymysłami i konfabulacją, wreszcie – najważniejsze zadanie – doprowadzenie do tego, by w tychże publikacjach i prywatnych wypowiedziach szerzyć informacje o całkowitym opanowaniu tego ruchu przez prowokatorów, tak by rękami stalinowskich specsłużb osłabić i wyniszczyć rewolucjonistów.

W tym samym czasie na wszelki wypadek niszczono ruch jeszcze innymi sposobami, organizując zamachy, w których ginęli popularni przywódcy jak robotnik Wiktor Biały, organizator strajku powszechnego w Warszawie, zabity w połowie lat 20. XX w. strzałem w plecy rękami prowokatorów i agentów kapitału działających wewnątrz PPS tworzących bandę Jaworowskiego. Ci sami agenci nie tylko brali udział w strzelaniu do demonstracji robotniczych, lecz także uczestniczyli – co jest udokumentowane – w wyławianiu chowających się po bramach działaczy i pakowaniu ich do karetek więziennych!

Zaraz  – wykrzykną antykomuniści i oburzeni obrońcy PPS – to przecież potwarz i kłamstwo! Przecież na zachód uciekli agenci sowieccy, tacy jak Walter Kriwicki, którzy opowiedzieli jak to bolszewicy planowali przynajmniej część tych zamachów. I tu mamy sedno sprawy – kto kogo kiedy zwerbował panowie nie wiecie… Bardzo łatwo przyznawać się post fatum do czynów, których się nie popełniło, zgodnie z instrukcją… Wszak powinniście znać przykład niewinnego człowieka, który przyznał się do zamordowania starej lichwiarki, którą w istocie zamordował Raskolnikow, co opisał Dostojewski w „Zbrodni i karze”.

W tamtym przypadku ta mistyfikacja nie kosztowała jednak dodatkowych ofiar, a służyła jedynie psychologicznemu naciskowi na rzeczywistego sprawcę. Tutaj mamy coś odwrotnego – przerażającą grę mającą maksymalnie zaciemnić fakty, tak by rzeczywiści reżyserzy i sprawcy zbrodni, zasługujący na to, by w całym majestacie prawa ludzkiego i boskiego stanąć na miejscu swoich ofiar skazywanych na śmierć, osiągnęli zamierzony skutek.

Dopaść RAF! – kontynuacja tradycji prowokacji i mistyfikacji na przykładzie RFN lat 70. XX w.

Podobny schemat prowokacji powtórzył się wreszcie w Niemczech Zachodnich, gdy zaczęła działać partyzantka sprzeciwiająca się opanowaniu korporacyjnej prasy oraz aparatu sądowego, urzędniczego i państwowego, a także represyjnego ich kraju przez byłych beneficjentów reżimu nazistowskiego, a nawet funkcjonariuszy SS. Grupa ta wyłoniła się, kiedy zamordowano studenta Benno Onnesorga w akcji pacyfikacyjnej dowodzonej przez byłego funkcjonariusza Waffen SS, a ideolog wolnościowo nastawionej młodzieży Rudi Dutschke został ciężko ranny w zamachu, zorganizowanym przez wydawnictwo magnata prasowego Axela Springera, które na łamach swego pisma otwarcie wzywało do ostatecznego rozprawienia się z niepokornym przywódcą. Frakcję Czerwonej Armii (RAF) kierowaną przez komunizującego anarchistę Andreasa Baadera oraz komunistkę wolnościową, dziennikarkę i głównego teoretyka grupy, Ulrike Meinhof należało zniszczyć, również deformując image jej działaczy, przedstawiając ich jako zbieraninę wyrzutków społecznych i żądnych krwi psychopatów.

Dlatego tajna policja otrzymała zlecenie zorganizowania serii zamachów terrorystycznych, które dadzą władzom podkładkę, by skończyć z Grupą Baader-Meinhof, która w mieszczańskim społeczeństwie Niemiec zaczynała budzić pewne przejawy sympatii, zgodnie z badaniami statystycznymi władz. Służby specjalne wywiązały się ze swego zadania bez zarzutu, doprowadzając do śmierci ponad 200 obywateli niemieckich, w tym północnoamerykańskiego biznesmana. Jednocześnie machina dezinformacji ruszyła w ruch, przypisując m.in. Ulrike Meinhof przejście operacji mózgu w początkach lat 60. XX w. i chorobę umysłową. Przystąpiono także stopniowo do zabijania członków RAF.

Początkowo w akcjach ulicznych, czego ofiarą padła 20-letnia Petra Schelm. Następnie, gdy rozpoczęto obławy, w których bojowników RAF osadzano w więzieniu, doprowadzono do śmierci Holgera Meinsa, podczas jego kolejnego strajku głodowego karmiąc go przymusowo w taki sposób, by uszkodzić mu przewód pokarmowy, następnie pozostawiając konającego bez pomocy medycznej. Wreszcie kolejno eliminując czołowych przywódców RAF przez serię więziennych „samobójstw”. Mieli jednak pecha, gdyż jedna z ofiar pamiętająca, co z nią zrobiono została odratowana. Irmgard Moeller wspomina do dziś, jak krwawej operacji dokonali przysłani snajperzy, będąc głosem sumienia morderców, którzy dotąd nie ponieśli konsekwencji swojej zbrodni.

Przeczytajcie panowie jej świadectwo, jeśli macie odwagę, bo to, co udało jej się ujawnić w poniższej rozmowie z „Der Spieglem” (http://www.germanguerilla.com/red-army-faction/documents/92_05_18.html) i przy innych okazjach wielokrotnie powtórzyć jest tak przerażające, że pozwolę sobie tego nie tłumaczyć …

Powtórzcie wraz za mną: człowiek, który człowiekowi zgotował takie cierpienia to nieludzki humanoid, godny jedynie szafotu i najwyższej pogardy. I nie mam na myśli tylko wykonawców, lecz przede wszystkim chory umysł, który tę akcję zaplanował.

Dla porównania skali: jedyne śmiertelne ofiary lokalnego oddziału I Generacji RAF to 4 oficerów z północnoamerykańskich wojskowych baz w Niemczech. Łącznie aż do rozbicia wszystkich generacji w latach 90. XX w., było tych ofiar 34.

Co nie przeszkadzało prasie korporacyjnej nadal utrwalać mit o mordercach z RAF, co kontynuuje ona zresztą do dzisiaj.

Rewolucjoniści –  skąd przychodzili, kim byli i czego chcieli? Zróżnicowanie postaw rewolucjonistów i epoka, która je kształtowała

A jednak wzniosę się na chwilę na niebywały wysiłek, stawiając się w roli …adwokata diabła, jeśli chodzi o pierwszych wymienionych przeze mnie organizatorów prowokacji związanych z caratem. Pewnie mógłbym to zrobić także wobec biorących udział w podobnym procederze funkcjonariuszy II RP czy powojennych Niemiec…

Przecież ci ludzie zaangażowani w realizację tak haniebnych wyczynów także mieli rodziny, musieli je utrzymać. A co stało się, gdyby zakwestionowali zasadność i etyczność powierzonych ich zadań?  Sednem sprawy jest to, że byli oni jedynie trybikami w systemie, zarówno funkcjonariusze policji politycznej, sędziowie śledczy, jak i aparat sądowniczy.

Funkcjonariusze systemu nie odróżniali, bo ich urząd i pozycja na to nie pozwalały prawdziwych rewolucjonistów od  wrobionych w zorganizowane przez państwo prowokacje lub zwykłych psychopatów, których jakaś tam liczba mniejsza lub większa kryje się, nie czarujmy się, do każdego momentu pod każdą flagą i szyldem, zwłaszcza w większych ruchach. Kiedy mieli prikaz to nie obchodziło ich, że oczekuje się od nich represji na lipnej podstawie na żądanie reżimu, na podstawie prowokacji. I zgodnie z tymi wytycznymi musieli postępować, bo inaczej straciliby pracę, źródło utrzymania dla rodzin, a może i sami trafili by do Szlisserburga…

Odwaga kosztowała. Według wspomnień wybitnego działacza rewolucyjnego Feliksa Kona „Narodziny Wieku”, opisującego swe pierwsze uwięzienie, w okresie, gdy był działaczem „Wielkiego Proletariatu”, kiedy szef więziennej intendentury na Cytadeli, Unkowski, zaczął nie tylko przesyłać więźniom politycznym paczki z książkami, lecz wnioskować o rewizje wyroków skazanych na śmierć i katorgę, natychmiast przeniesiono go na wcześniejszą emeryturę. Kon wspomina, że więźniowie bardzo polubili Unkowskiego, ale on sam nie miał z tego nic, poza tym, że zachował człowieczeństwo, nie dając ze siebie zrobić zaślepiony zimny automat…

– Ale jak to – przerwą mi znów prawicowcy – przecież ci więźniowie w większości pochodzili z tychże klas posiadających! Nie wierzymy w rewolucję synów rabinów, zbankrutowanych fabrykantów i nauczycieli marzących o szybkim awansie społecznym. Reforma może skutecznie – tzn. przy uniknięciu rewolucyjnych zniszczeń – zostać przeprowadzona natomiast paternalistycznie, odgórnie, przez cara samodzierżcę. Właśnie m.in. dzięki wpływowi tych brodatych patriarchów, których tak krytykował jakże bezpodstawnie Trocki.

Po pierwsze nie jest to prawda, że to jedynie byli działacze wywodzący się z klas posiadających, a brakowało ich wśród proletariuszy. Polecam krótkie biografie działaczy pochodzenia robotniczego z dowolnej encyklopedii. Po drugie, niczego nie da się podciągnąć pod jeden schemat. Przykładowo,  syn zbankrutowanego kupca, z porządnej, drobnoszlacheckiej rodziny o tradycjach mieszczańskich Julek Marchlewski zbliżył się do problemów życia flisaków i robotników przez kontakty z nimi. Nie był to odosobniony przypadek, gdy osoby z wyższej klasy społecznej fraternizuje się z przedstawicielami niższych grup społecznych.

A co do tak zwanej reformy, to warto pamiętać, że taka „reforma” zawsze ma określone ramy i zakres. Panowie znacie przecież frazę z „Lamparta” Lampedusy: „Zmienić tak, żeby wszystko zostało niezmienione”. I nawet nie chodzi tu tylko o sam carski aparat, ale i burżuazję stanowiącą grupę nacisku na to, by te ramy były jak najwęższe.

Zresztą, żeby to wiedzieć, że sympatia z klasami wydziedziczonymi przez los kiełkowała stopniowo u przedstawicieli klas posiadających, można przeczytać nawet w „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej. Pewno, że była to inna idea, ale trudno mieć z mojej perspektywy pretensje do bohaterów, że byli dziećmi epoki, że promieniowały na nich idee, z którymi mieli styczność, a masowy ruch robotniczy się jeszcze nie narodził. To, co powiedziałem wyżej dowodzi bowiem w jak tragiczny sposób te idee były utopijne, mimo, że trudno odmówić im stojących za nimi szlachetnych porywów. Poza tym stopniowo rozczarowani do niej, zasilali również kadry rewolucyjne.

Świadectwa więzionych czy to szlacheckich czy mieszczańskich synów, sympatyków sprawy robotniczej czy to robotników, jak Marian Płochocki „Olbrzymek” – działacz SDKPiL, który wydał wspomnienia już w stalinowskim ZSRR, zanim jeszcze zdążyli go zamordować w czystkach są bezcenne. Pokazują one, jak dalece ci ludzie byli autentyczni, niczego nie kolorowali. Na przykład wspomniany Płochocki nie kryje, że wśród więźniów caratu był również Józef Piłsudski, czego nijak nie komentuje ani tego, że za jego kadencji wyżywienie w więzieniu miał lepsze jak na wolności akurat, że na to narzekać nie mógł. Inna wartościowa rzecz, pokazująca zachowanie człowieczeństwa i nie poszukiwanie zemsty, to „Pamiętnik Więźnia” Feliksa Dzierżyńskiego – de facto dziennik, jeden z wielu jakie prowadził w ciągu swoich uwięzień… Ale oczywiście wersja nie okrojona przez cenzurę w 1951 r., lecz wydana w 1959 r. w zbiorowym „Pamiętniku X Pawilonu” na podstawie „Przeglądu Socjaldemokratycznego”, gdzie się w oryginale ukazywał.

Prócz autobiograficznych wspomnień, jak to, na które się powołałem, autorstwa Juliana Marchlewskiego, warto dostrzec coś jeszcze, co kształtowało tamto pokolenie rewolucjonistów z klas posiadających czy lepiej sytuowanych – to była wrażliwość oparta także o doświadczenia ich narodu będącego ofiarą carskiego despotyzmu. Tutaj warto poznać i wspomnienia innych – ich własną ręką spisywane albo w zapiskach albo w korespondencji. Wspomnienie z okresu dorastania o wymienionym wyżej Julianie Marchlewskim autorstwa jego siostry mówi o tym, że na opowieść ojca lub dziadka kolegi o losie powstańców styczniowych, płakał on jak dziecko. Z kolei Feliks Kon sam wspominał w „Narodzinach wieku”, że jako sześcioletni chłopiec marzył o uwolnieniu ojczystego kraju z rąk Moskali i Szwabów. Ponadprzeciętną wrażliwość wykazywał również Feliks Dzierżyński.

„…Mama przy świetle lampy opowiadała, a za oknem szumiał las, a ona opowiadała o prześladowaniach, o praktykach względem unitów, o przymuszeniu do śpiewania w kościołach suplikacji po rosyjsku na tej podstawie, że ci katolicy byli Białorusinami, pamiętam jej opowiadania o płaceniu kontrybucji, o szykanach najrozmaitszych i pokorach. I to było decydującym momentem. To zdecydowało, że poszedłem późniejszą drogą, że każdy gwałt, o którym słyszałem lub który widziałem (na przykład Kroże), zmuszanie do mówienia po rosyjsku, zmuszanie do chodzenia do cerkwi w dni galowe, system szpiegostwa itd., był jakby gwałtem nade mną samym. I wtedy przysięgałem z gromadą innych walczyć z tym złem aż do ostatniego tchu. I miałem już serce i mózg otwarte na niedolę ludzką i nienawiść zła” – pisał w liście z więzienia do żony 24 września 1914 r. [7]

Rzuca się w oczy zupełnie inny system wartości niż u carskich, międzywojennych czy zachodnioniemieckich oficjeli, a więc wrażliwość na krzywdę i niesprawiedliwość we wszelkich swoich przejawach, obojętne, czy w formie ucisku narodowego, społecznego czy też imperializmu.

Jednak niezmordowana prawica powie przecież, że ludzie ci doszli do odrzucenia idei niepodległości Polski. I tu również mylicie się panowie! Żaden z nich nie wyparł się nigdy kraju ojczystego ani symboliki narodowej. I nie straszcie mnie „Na probostwie w Wyszkowie” Stefana Żeromskiego. Z całym szacunkiem, nie jestem Sławomirem Sierakowskim i zapędzić się w kozi róg takim pytaniem, czy odrobiłem lekcję poprawności politycznej, przyznając „prawdy” zawarte w tym dziele nie pozwolę! Trzeba znać kontekst tych zapisków i wiedzieć, że emocjonalny i porywczy ulegający zmiennym nastrojom Stefan Żeromski w pierwszej chwili nie tylko podpisał apel intelektualistów polskich potępiających awanturę kijowską pana Józefa Piłsudskiego i jego zapędy kolonizacyjne, lecz poddał jego politykę na Białorusi i Ukrainie miażdżącej krytyce, udając się w tym celu do Belwederu. Dlatego Józef Piłsudski i Stefan Żeromski nigdy już sobie ręki nie podali…

Sam Stafan Żeromski, którego Stanisław Cat-Mackiewicz charakteryzował jako człowieka ideowego, lecz ulegającego tak zmiennym nastrojom, że każda jego książka wyraża stanowisko innej partii, zanim dał się wprzęgnąć w akcję propagandową przeciw rewolucjonistom pisał wiosną 1920 r.:

„Jakiż śmiech pomyśleć, że nie zdobywszy granic zachodu i północy, takie ziemie mając zajechane i wyszarpane przez Niemców w ich niebezpiecznym zazębieniu — my krwią bohaterską naszych rycerzy zlewamy teraz przyczółki mostowe i zdobywamy rzekę Soszę! W pogardzie ma Polskę cały świat robotniczy zachodu. Wdaliśmy się w siepaniny z Moskwą, zaniedbując zachód i morze… Jest faktem niezaprzeczalnym, że ta Moskwa dzisiejsza złożyła uroczystą deklarację niepodległości Polski. (Bicze z piasku)”[8] .

Szanowni Panowie, w partiach rewolucyjnych ścierały się poglądy, których esencją była najmniejsza ekonomika ofiar! Oszczędzenie rozlewu polskiej krwi, a szczególnie krwi proletariatu polskiego. Tymi kategoriami myśleli polscy rewolucjoniści „wyrzekający się niepodległości Polski”! A więc znów przeciwnie do waszych ukochanych urzędników, monarchów i głów państw symbolizujących wasze ubóstwiane status quo. Natomiast znaczenie dziejowe Rewolucji Październikowej dla sprawy polskiej i to, że bolszewicy starali się wymusić na państwach centralnych uznanie praw Polski do reprezentowania jej interesów na forum międzynarodowym i anulowali traktaty rozbiorowe, przekonywało o uczciwości intencji i korzystności ich działań dla sprawy polskiej.

A, że prócz tego widzieli oni ukochany kraj, jako element globalnej rodziny ludzkiej i byli gotowi zwalczać gwałt, zło i okrucieństwo w każdym kraju na świecie znajdującym się pod opresją, jest jakże piękną kontynuacją szlacheckiego hasła „Za wolność waszą i naszą, realizowanego przez Tadeusza Kościuszkę i Kazimierza Pułaskiego, a potem dowódcę wojsk komuny paryskiej Jarosława Dąbrowskiego. Ci ludzie byli tej sprawy godnymi kontynuatorami i zasługują na przywrócenie im pomników i należnej czci, również przez tych, którzy nie uważają się za komunistów, jako skromne zadośćuczynienie za zakłamanie ich rzeczywistego wkładu w historię Polski i świata. Kiedy zakłamywano losy jakiejś postaci starożytnej, co zresztą nagminnie miało miejsce, następne epoki przywracały jej godność. Dziś takie podejście zginęło. A powinien o nie walczyć ktokolwiek po prostu chce być człowiekiem, niezależnie od tego jakiej ideologii wyznawcą się mieni. Inaczej sam zachowuje się – wybaczcie – jak ktoś, kto się wyzuł z ojczyzny i wszelkich moralnych wartości, chociażby werbalnie zapewniał, że to on im służy.

I jest jeszcze jeden powód, by tak ich traktować obok ich osobistych przymiotów… Oni jako pierwsi wiedzieli, że z Polski, którą nam odmalowali pozytywiści, z Polski falansterów i szklanych domów NIC nie będzie. Udowodniły ich rację w tej kwestii bezlitosne fakty. Współczynnik rozwoju społecznego kraju był w 1938 r. ponad czterokrotnie niższy niż w rozwiniętych krajach Europy Zachodniej, sporą część społeczeństwa stanowili analfabeci, szalały epidemie… I to mimo wszelkich paternalistycznie realizowanych reform, zarówno reformy rolnej Aleksandra II czy potem Stołypina, komedii rządów „socjalistycznych”, które zatrudniały nawet byłych carskich pachołków, by rozprawiać się bezlitośnie z ruchem robotniczym, polityków występujących, jako rzecznicy reform itd. Wszystko to były pozory, mające uśpić masy, gasząc pożar przy pomocy benzyny rozcieńczonej wodą…

Wynikało to z podstawy ustrojowych form opartych na społecznym ucisku, a wręcz uzależnionych od niego. Przewaga, jaką posiadała w tym starciu interesów dyktatura kapitału potrafiła wymusić na każdych władzach, by z całą energią i natężoną siłą stłumiły one ruch oporu wobec tej zależności, niezależnie od tego, czy nazwą się oni komunistami, ruchem wyzwolenia miast i wsi, czy kółkiem sympatyków misia brunatnego. Wiązało się to również z próbami rozsadzenia od wewnątrz jedności tego ruchu przez agentury, których zadaniem obok tworzenia i podsycania konfliktów, było skompromitowanie go na zewnątrz i nadanie mu przerażającego oblicza, by uzyskać podstawę zadania mu ostatecznego ciosu.

Rewolucjoniści o znanych i mniej znanych nazwiskach potrafili te procesy niemal bezbłędnie rozpoznać, dzięki temu, że umieli oprzeć swoją analizę współczesności na wyciąganiu wniosków z historii, która dostarczyła na to aż nadto dowodów.

Myślę, że nie przypadkiem przedwojenny publicysta o orientacji konserwatywnej, Ksawery Pruszyński odkrył w sobie nagłą fascynację postacią Juliana Marchlewskiego, choć nie zdążył zwieńczyć zamiaru napisania jego biografii z powodu śmierci w tragicznym wypadku. To nie był również przypadek ani postawa służebna wobec nowych władz, że zanalizował koleje życiowe Karola Świerczewskiego, ubolewając nad śmiercią wielkiego wychowawcy, ukształtowanego w szeregach – jak pisał – „młodziutkiej Czerwonej Armii, tak rewolucyjnej chyba wtedy, jak owe armie Republiki Francuskiej, które Stendhal opisał, wlewające się z Alp w dolinę lombardzką. głodne, obdarte, nie obute, a pijane hasłami wolności”.

On także już zdawał sobie sprawę z tego, że owi wychowawcy patrzyli dużo dalej niż przypisywała im to i musiała przypisywać antykomunistyczna propaganda, której także w latach wcześniejszych gorliwie i wiernie służył, mając przekonanie, że stoi po słusznej stronie, a po przeciwnej znajdują się moskiewscy agenci, jak ich wtedy postrzegał.

Ludzi tych, kształtowała analiza, jakiej poddawali epokę, w której wyrastali, z sumy zarówno własnych doświadczeń, jak i dziejowych przeżyć zbiorowych, będących udziałem nie tylko ich narodu.

To, co zrobił carat po powstaniu styczniowym, cała martyrologia walczących o wolność, była tutaj kluczem czy jak kto woli – rewolucyjnym zapalnikiem. Zresztą powstaniu, które po raz pierwszy zaznaczyło niemały udział robotników (o czym rząd doskonale wiedział robiąc masowe rewizje w fabrykach) pod wodzą szlacheckich, ale mocno zorientowanych społecznie rewolucjonistów wywołane i przez pewien czas prowadzone… Z tradycji powstania czerpał już Proletariat Waryńskiego.. Nawet zamachy na prowokatorów, których początkowo Ludwik Waryński nie uznawał, były oparte na tradycji zamachów sztyletniczych Gwardii Narodowej. Nawet schemat budowy kółek Proletariatu był oparty o schemat wypracowany w trakcie powstania.

A jeśli chodzi o kształtowanie np. rosyjskich rewolucjonistów, to polecam pierwsze rozdziały Ferdynanda Ossendowskiego „Lenina”, skądinąd książki paszkwilanckiej i zakłamanej… Kolejne jej edycje bez żadnej przedmowy krytycznej mogą tylko śmieszyć i kolejne trafiają na makulaturę albo zapełniają antykwariaty… Zresztą fakty, ponad 400 więzień i obozów katorżniczych, zaćwiczenie na śmierć batami kobiety, Anny Wierszyniny zachłostanej na śmierć bez żadnych sankcji dla katów (vide chociażby prace Ludwika Bazylowa) pokazują, że to był system, który zaszczepił w tym społeczeństwie wszelkie późniejsze wynaturzenia i degeneracje które wbrew wysiłkom ideowców miały miejsce, zwłaszcza, że obalone warstwy w obronie władzy i przywilejów, które utraciły rozpętały coś, czego już nikt nie był w stanie powstrzymać.

Ale ten sam reżim przez swoją bagatelizowaną dziś opresyjność zrodził również własnych kontestatorów. I myślę, że tutaj tego zjawiska nie uwzględniono. A było to zjawisko w pewnym momencie mające skalę masową więc nie sposób przejść nad nim do porządku dziennego.

Wśród tych kontestatorów nie było samych świętych. Byli ludzie głęboko psychicznie skrzywieni i potłuczeni wewnętrznie przez tę bezwzględność jakiej doświadczyli – vide Jurowski, organizator wbrew rozkazom Lenina, co potwierdziło zarówno śledztwo Kołczaka jak i niedawno prokuratury rosyjskiej, egzekucji całej rodziny carskiej, który żył w nędzy i którego niemal cała rodzina zmarła na Syberii. I ci ludzie szukali tylko pomsty i kary. Przyjaciel Stalina Łado Kecchoweli  zginął od strzału w serce oddanego, gdy wyglądał z więziennego okna… Taka jest wymowa przerażających faktów. Dlatego dziwię się ocenianiu rewolucjonistów według jednej miary i zachwytom, że jakiś oberprokurator „wiedział co z nimi robić”. Nie wiedział i jako część systemu jest współodpowiedzialny za przebieg późniejszych wydarzeń.

Do ugrupowań wspierających i intensyfikujących wówczas przemoc oddolną przeciw rządzącym obok eserowców należały jednak także nieliczne grupy, które inspirowały tego rodzaju walkę z rządem nawet gdy nie towarzyszyły jej okoliczności brutalizacji polityki caratu. Z tego powodu te anarchizujące grupy te stały się znane, jako biezmotiwniki. Uznawali oni za swoich wrogów zasługujących na zgubę nie tylko kapitalistów, ale i tworzących ich bogactwo robotników wraz z inteligencją traktowaną jako klasa pasożytów. Sloganem politycznej sekty nie powstrzymującej się przed realizacją swoich chorych idei od 1904 r. było: „Jesteśmy przeciw, jesteśmy jedynymi twórcami nowego świata”. Grupa ta zasłynęła z produkowania instrukcji drobiazgowo pouczających na przykład, jak z zimną krwią zarąbywać ludzi siekierą oraz z napadów bombowych na pociągi. Warto pamiętać, że bolszewicy z Leninem na czele od początku potępiali tę grupę i jej praktyki. Zdając sobie sprawę z tego, że tego rodzaju działania mogą jedynie wzmóc terror władzy oraz z paranoidalnego i rewizjonistycznego zarazem charakteru owego ruchu.

Nieco podważa to wizję w myśl, której rewolucjoniści pragnęli cynicznie przejąć władzę na skutek tego, że kraj pogrążony jest w chaosie. Gdyby tak było w istocie, działalność politycznych sekt  opierających swój program polityczny na nagiej przemocy, byłaby im na rękę. Praktycznie w takiej sytuacji odróżnić psychopatów od prowokatorów jest niezwykle ciężko.

Bohaterem ani z Państwa bajki, ani z mojej nie jest Robert Kennedy, ale zdarzyło mu się powiedzieć coś niegłupiego, w jego złożonym dorobku: „Rewolucja nas czeka [nie ewolucja!], ale będzie ona humanitarna, jeśli będziemy dbać o ludzi”. Trudno nie przyznać mu racji.

Lektury późnych pism dawnych konserwatystów, mających na koncie przedtem różne dziwaczne sympatie, od których z czasem się odcinali jak Ksawery Pruszyński w swoich późnych pismach czy Stanisław Cat-Mackiewicz w „Europie in flagranti” doceniali znaczenie i fakt Rewolucji Październikowej oceniając ją inaczej niż ogół współczesnych konserwatystów, bo widzieli jeszcze jeden aspekt, który obecnie umyka… To, że ta rewolucja w rzeczywistości stanowiła pewną unikalną szansę na tak niezależną od innych mocarstw politykę w historii, jaka nigdy nie miała miejsca. W przeciwieństwie do rewolucji lutowej wynoszącej do władzy bogatą burżuazję mającą silne międzynarodowe powiązania. Nie wiem czy do końca byli w stanie jako dawni wielbiciele monarchii przyznać, że także carat żył na kredyt państw, które utopiły w niej kolosalne kapitały, jak Anglia, Francja, USA… Oczywiście potem interwencja tychże państw zniszczyła kraj po trudnościach wywołanych I wojną światową, że bolszewicy zmuszeni byli zwrócić się o obcą pomoc, bo Włodzimierzowi Leninowi „droga była każda kromka chleba trafiająca do ludu”. Więc pertraktował… Jedni pomagali bezinteresownie jak biznesmen amerykański Armand Hammer sympatyzujący z rewolucją. Inni domagali się zwrotu części utopionych poprzednio kapitałów i dla akcji ratowania głodujących, dla pomocy finansowej, Włodzimierz Lenin schował dumę do kieszeni… Pertraktowali wszyscy i Lew Trocki i Feliks Dzierżyński zawierając kontrakty finansowe, a to z Japończykami (kontrakt w sprawie handlu drzewnego), a to z innymi państwami.

Elżbieta Drabkina w swoich wspomnieniach przytoczyła szczegóły negocjacji Włodzimierza Lenina z różnymi zagranicznymi przedstawicielstwami w sprawie pomocy dla głodujących: „Kiedy chodziło o ratowanie umierających z głodu, Lenin gotów był lawirować, iść na ustępstwa, pertraktować z samym diabłem, byleby tylko dostać choć wagon, choć pół wagonu zboża.

Kiedy przedstawiciele ARA zwłóczyli z dostawami żywności dla Powołża pod pretekstem, że nie mają jakoby wystarczających gwarancji, iż rząd radziecki zapłaci za tę żywność, Lenin pisał do Cziczerina i do Kamieniewa:

»Ponieważ nikczemni amerykańscy kramarze chcą wywołać wrażenie, jakobyśmy byli zdolni kogokolwiek oszukać, proponuję natychmiast oficjalnie przedłożyć telegraficznie w imieniu rządu za podpisem Kamieniewa i Cziczerina (a w razie potrzeby, również moim i Kalinina), co następuje: deponujemy w nowojorskim banku sumę w złocie, która stanowiłaby 120% tego, co oni łożą przez miesiąc na milion  głodujących dzieci i chorych… Tą propozycją  utrzemy kramarzom  nosa,  a  następnie skompromitujemy ich w oczach całego świata«.

Droga mu była każda kromka chleba, którą można by dać głodującym. I dlatego kiedy ARA przedstawiła projekt umowy o przekazywaniu do Rosji darów obywateli amerykańskich, a Stalin argumentując, że jego zdaniem, nie jest to żadna filantropia, tylko najzwyczajniejszy handel, domagał się, by ściągać opłaty za przewóz tych przesyłek od granicy radzieckiej i za korzystanie z magazynów, Lenin występując przeciwko Stalinowi napisał: »Jeżeli nawet celem jest handel, to jednak musimy zaryzykować takie doświadczenie, ponieważ to, co oni nam dostarczą, to czysty zysk dla głodujących… Dlatego też nie należy pobierać opłat za przewóz i za składowanie«.

Dowiedziawszy się, że niektóre osoby prywatne w Anglii chcą wysyłać do Rosji paczki żywnościowe, depeszował do Krasina: »…powinniśmy, oczywista, ułatwić i poprzeć otrzymywanie tego rodzaju paczek«.

A nawet kiedy lichwiarze francuscy oświadczyli, że gotowi są dostarczyć żywność dla głodujących pod tym jedynie warunkiem, że rząd radziecki uzna zobowiązania finansowe rządu carskiego, Lenin zaproponował rozpoczęcie rozmów o tych przeklętych długach, choć nawet znaczna część prasy burżuazyjnej uważała, że takie żądania francuskich Shylocków są dziwaczne.

Istnieją jednak różne rodzaje ustępstw. Co innego – oddać bandycie portmonetkę, a co innego – pozwolić mu gospodarować w naszym własnym domu.

I dlatego kiedy wodzireje »Prokukiszu« odmówili wyjazdu do nawiedzonych głodem guberni i zażądali, żeby ich natychmiast wypuszczono za granicę, rząd radziecki rozwiązał ów komitet. A kiedy Noulens wystosował do rządu radzieckiego notę, w której domagał się, by wpuszczono do Rosji »komisję ekspertów« dla zbadania na miejscu sytuacji i sprawowania nadzoru nad rozdziałem otrzymywanej z zagranicy żywności, Lenin stwierdził, że Noulens jest niewiarygodnie bezczelny i postawił wniosek, by nie wpuszczać do Rosji Radzieckiej owej »komisji szpicli pod mianem komisji ekspertów«” [9].

Komunizm – z czym to się je?

Smuci mnie niedostrzeganie i niedocenianie faktów, o których mówię. Nie należę wszak do grona uznanych autorytetów. Jestem komunistycznym propagandystą… Jestem owszem komunistą, co jest oparte  tyleż o własne lektury, co przewartościowania i przemyślenia. Przede wszystkim o konfrontację faktów. Jednak, podzielam zdanie autora podręcznika „Zaproszenie do socjologii” Petera Bergera, że komunizm to rodzaj „królewskiej gry”. Gry, do której zaprasza się jedynie kogoś, kto rozumie go jako dyscyplinę otwartą, nie kojarząc go nieustannie wyłącznie z przeszłością. Tego, kto do zrozumienia pewnych prawd rządzących życiem społeczeństw dorósł. Do gry tej nie zaprasza się ani dzieci, ani nieświadomych jej sensu i prawideł ludzi robiących sztuczny tłum, machających wyłącznie czerwoną flagą. Do komunizmu nie zaprasza się kogoś, kto powtarza jedynie stereotypy, slogany ani wyrwane z kontekstu cytaty, czy to dla niego pochlebne, czy też niemiłe, ani tego, kto umie wyłącznie potakiwać. Komunizm wymaga bowiem i musi się domagać burzy mózgów by wypracowywać najlepsze rozwiązania na przyszłość. Do gry tej nie zaprasza się miłośników obyczajówki, lekceważących sprawy społeczne ani chcących sobie porzucać koktajlami  Mołotowa. Do gry tej nie zaprasza się też ludzi wymagając od nich ślepej miłości bez wyjątku do wszystkich państw socjalistycznych. Komunizm wymaga samodzielnej zdolności do analizowania zjawisk! Jest to królestwo tak ducha, jak i materii.

Istnieje wśród wielu innych mitów także i ten, który mówi, że komunizm polega na cwanej manipulacji. Znam na pamięć jak postrzegacie wypowiedź Włodzimierza Lenina o pożytecznych idiotach… Tylko trzeba znać kontekst. Ten internacjonalista nienawidzący do głębi duszy szowinizmu zakorzenionego we własnym narodzie, był równocześnie rozmiłowany w bajkach i powiedzeniach Kryłowa, często je cytując. To Kryłow pisał o „usłużnych durniach” i Włodzimierz Lenin powtórzył tę frazę przy wielu okazjach. W kontekście np. wypowiedzi o rządzie tymczasowym, stwierdził on, że usłużny głupi przyjaciel zawsze przyniesie nieszczęście temu, komu służy. Jeśli zaś mówił tak o zachodnich kapitalistach, to dlatego, że wiedział, iż wcale nie jest w ich interesie emancypacja i uwolnienie klasy robotniczej od mroków przeszłości związanych nie tylko z kapitalizmem, ale i pozostałościami feudalizmu. Stąd Włodzimierz Lenin stawiał zawsze na pojęcie taktyki pozwalające minimalnym kosztem, prowadzić do zwycięstwa klasy robotniczej i zrzucenia przez nią jarzma. Stąd zalecał wielokrotnie np. wstępowanie do związków zawodowych, by zyskać dostęp do klasy robotniczej kierowanej przez zarządy tych związków będące równocześnie agenturami burżuazji, pilnującymi, by nie wyszły one poza określone ramy. Zalecał nawet ukrywanie własnych poglądów…

Śmiem twierdzić, że przed Włodzimierzem Leninem taktykę uczynienia swojej teorii maksymalnie zrozumiałą stosował Karol Marks, którego niektórzy oskarżają o szowinizm a nawet europocentryzm. Zapominają oni, że myśliciel ów często mylił z całą premedytacją tropy, tak dalece, że są i tacy, którzy czytając jego rozstrzelone pisma, uznają go nawet za obrońcę burżuazji, którą ostrzegał przed nieuchronną katastrofą. Z jednej strony Karol Marks potępiał niewolnictwo w tzw. Trzecim Świecie, zwanym raz nowym światem, a raz po prostu koloniami i zbrodnie dokonywane przez burżuazję na tubylcach w niejednym z opublikowanych na przestrzeni lat przekazów.

W jednym z listów do Fryderyka Engelsa zostawił wskazówkę, pytając o stan wiedzy robotników angielskich w kwestii tego superwyzysku. Napisał potem pracę poświęconą położeniu klasy robotniczej w Anglii, będącą miażdżącą krytyką nie rozumienia przez nich tego zagadnienia. Nauczał także, że socjalizm musi objąć całą ludzkość i nie może być wolny naród, który uciska inne społeczności. Z drugiej strony zdarzało mu się krytykować również te społeczeństwa, nie przebierając w słowach, stwierdzając, że ich niewola neokolonialna oznacza postęp cywilizacyjny! Ostatnią swoją podróż odbył do Algierii. Nikt nie wie, co tam robił, ani co wówczas myślał… Taki był Karol Marks, który uważając, iż świadomość zła i opresji będzie rosła stopniowo, starał się dostosowywać swoje hasła programowe do epoki w jakiej przyszło mu działać.

Chociaż współcześnie trudno nie mieć do niego pretensji, że nie dał nam spójnego przekazu w tej kwestii. Aczkolwiek to jeszcze nie wyjaśnia całej sprawy. Wszystkie jego zżymania na ludy w koloniach były związane z tym, że jego zdaniem były one pozbawione warunków i możliwości niezbędnego jego zdaniem doświadczenia, które posiada proletariat. Był przeciw żywiołowej rewolucji, którą łatwo stłumić, ale za taką, gdzie ci, którzy są jej siłą mają doświadczenie przez aktywną współpracę w skoncentrowanych skupiskach, jakimi były fabryki, aktywność i działalność w związkach zawodowych, plus np. to że mieli „poznać wroga” i jego metody od środka, starając się  zyskiwać to samo doświadczenie, które było jego udziałem, między innymi dostać się do parlamentu.

Jednym słowem, Karol Marks traktował europejski proletariat jako klasę rewolucyjną ze względu na jego bezpośrednią znajomość reguł życia politycznego, koncentrację i zorganizowanie. Również Włodzimierz Lenin potem wiele razy powoływał się na to, że tak wyglądała i o te przesłanki opierała się koncepcja Karola Marksa. Nie da się ukryć, że powodzenie rewolucji obalających kapitalizm w krajach, w których takie tradycje nie występowały, bądź były bardzo słabo rozwinięte, jak chociażby Chiny czy Kuba, ale także popularność tych idei w krajach  zarówno afrykańskich, azjatyckich, jak i latynoamerykańskich, pokazały dobitnie, że Karol Marks był dzieckiem swojej epoki i choć w niektórych kwestiach epokę wyprzedzał, w innych nie miał racji. Imperializm okazał się bowiem wytwarzać znacznie silniejsze sprzeczności, nie wymagające aż takiego przygotowania.

Wypada uporządkować kwestię, co w takim razie oznacza komunizm, owa dyscyplina królewska, jak powiedziano wyżej. Nawet jeśli niektórzy prawicowi publicyści dojdą na podstawie własnej analizy do weryfikacji poglądów dotyczących wybitnych rewolucjonistów i ich miejsca w historii, będzie to jedynie i aż dostrzeganie pewnych istotnych aspektów, ale to wciąż nie wystarczy by rozumieć komunizm. Jest to nic innego, jak teoria, której zasad nie wystarczy  tylko odczytywać, ale trzeba stosować w praktyce, czyniąc z niej narzędzie twórczej, badawczej analizy, mając świadomość, że praktyka nieustannie wzbogaca, weryfikuje i koryguje jej założenia. Dlatego nie wolno traktować jej jako dogmat ani proste odwzorowanie schematu, choć pożądana jest znajomość rządzących nią prawideł. Analiza ta winna przede wszystkim być oparta o umiejętność samodzielnego wyciągnięcia wniosków ze splotu sprzeczności targających społeczeństwami i prowadzących do rewolucyjnej przemiany. Nie ma tutaj prostych schematów. Tego właśnie oczekuje się od świadomego marksisty.

Jak wyglądał ten splot sprzeczności w historycznej przeszłości? Do liczby więzień w epoce caratu (wiem, znam opowieści jak to było mniej więźniów i jakie to były sanatoria za caratu, niektórzy zapomnieli, że akcja rodzi reakcję), do zakatowanych na śmierć bojowników, do wybitych zębów nawet u takiego Józefa Piłsudskiego, chociaż istniała instrukcja ponoć zakazująca bicia synów szlacheckich, do położenia ludu kompletnie zaniedbanego, warto dodać jeszcze pacyfikacje zbuntowanych wsi i oczywiście odpowiedzi na to mas ludowych w postaci odwetowej we względnie „spokojnych” latach… A także pacyfikacje demonstracji przez ruchy czarnosecinne sponsorowane i utrzymywane przez wielki kapitał, który naciskał wręcz na większą bezwzględność caratu. Warto te elementy poskładać w całość, by dostrzec tykającą bombę, która eksplodowała i musiała eksplodować… Do tego imperium rozsadzane od wewnątrz kolejną sprzecznością, wynikającą z tego, że było to więzienie narodów. Do tego dołożyć skutki wdepnięcia w I wojnę światową i obcy kapitał… Naprawdę niektórzy profesorowie broniący swoim autorytetem tych wartości, nie są świadomi, co za złotego cielca obrali sobie za obiekt kultu. Jakiemu diabłu nieświadomie służą.

Chciałbym jeszcze, o ile to możliwe, korzystając z okazji, zwrócić się do Pana Prof. Jacka Bartyzela, z którym przed kilkoma miesiącami dyskutowałem: Czy widział Pan film „Duchy Goi” Milosa Formana? Pytanie uzasadniam tym, co powiedział Pan w naszej rozmowie, że pochwala Pan w całej rozciągłości zarówno wyprawy krzyżowe, jak działalność Świętej Inkwizycji. Poczułem się wówczas bardzo dziwnie. Gdyż zbrodni nie należy chwalić, nie tylko pamiętając o tym, że istnieje zbrodnia i kara, a przede wszystkim jej następstwa w postaci jeszcze większej eskalacji morderstw i ślepego odwetu. Dla mnie jest to równie etyczne, Panie Profesorze, jakbym ja wychwalał „swoich” niegodziwców, takich jak powiedzmy zdolny do stosowania bezmotywnickiej linii terroru Martyn Łacis. To tak, jakby powiedzieć: moi zbrodniarze są lepsi.

Nie warto stosować podwójnych standardów, jak np. prezydent USA  Franklin Delano-Roosevelt, który uzasadniał poparcie dla bananowego dyktatora Nikaragui Anastasio Somozy słowami: „Tak, to łajdak, ale jest on naszym łajdakiem”.

Przeraża mnie życie w kraju, w którym mówienie niezrozumianych prawd spotyka się z takim niezrozumieniem i wrogością –  w kraju, który całym sercem kocham, ja rewolucyjny patriota i internacjonalista.

Dawid Jakubowski

1. L. Trocki, Moje życie Próba autobiografii, tłumaczenie Jan Barski i Stanisław Łukomski, Spółka wydawnicza „Bibljon”, Warszawa 1930, s. 90 (http://www.marxists.org/polski/trocki/1930/mz/09.htm).

2. W. I. Lenin, Dzieła. Tom 4, Książka i Wiedza, Warszawa 1953, s.425.

3. Tamże, s. 412-413.

4. S. Cat-Mackiewicz, Europa in flagranti, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1975, s.68.

5. Z Zagłębia Dąbrowskiego, „Sztandar Socjalizmu” 24.12.1918 r., nr 5, [w:] Rady Delegatów Robotniczych w Polsce w 1918-1919 r., opracował Henryk Bicz, Wydawnictwo Partyjne KPP, Moskwa 1934 r., s.165-166.

6. Kto wysadził Cytadelę?, [w:]http://torlin.wordpress.com/2009/10/01/kto-wysadzil-cytadele/.

7. D. Jakubowski,  Człowiek, który nie życzył sobie porównań z Robespierrem. Cz.I, [w:] http://www.wiadomosci24.pl/artykul/czlowiek_ktory_nie_zyczyl_sobie_porownan_z_robespierrem_cz_i_150432-1–1-d.html.

8. N. Michta, Marchlewski i Żeromski, „Miesięcznik Literacki” 1980, nr 1, s.106.

9.  E. Drabkina, Na przełomie zimy, Książka i Wiedza, Warszawa 1970, s. 136-138.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *