Zwycięstwo wileńskie

PW było rodzajem zakładu, którego stawką było przeciągnięcie choćby kilku wschodnich stolic na stronę Brukseli. Pomimo krytykowanej „miękkiej frazeologii” – Unia chciała uzyskać cele twarde i mocno umocowane w realiach geopolitycznych, przy czym zostawiała sobie margines na wypadek, gdyby sytuacja ekonomiczna zadecydowała jednak o potrzebie przetrzymania post-sowieckich klientów dłużej w przedpokoju. Zarówno potrzeba poszerzenia rynków zbytu i obszarów produkcyjnych z tanią siłą roboczą, jak i konieczność przeciwdziałania rosnącej aktywności międzynarodowej Rosji wymusiła jednak na Komisji Europejskiej większą elastyczność i zamianę czystego pustosłowia, jakim do tej pory było Partnerstwo – w konkretną formułę określoną umowami stowarzyszeniowymi. Ich parafowanie przez Ukrainę, Gruzję i Mołdawię wprowadzi do dyplomacji europejskiej nutę realizmu i pragmatyzmu. Nawet najwięksi entuzjaści PW (jak europoseł Jacek Saryusz-Wolski) zmuszeni są bowiem przyznać, że postępy Kijowa w dostosowywaniu się do wymogów stawianych przez Brukselę są mniej, niż symboliczne, zaś Tbilisi dąży na Zachód już tylko siłą inercji. W przypadku Kiszyniowa zaś konieczne jest już nawet nie przymykanie, ale chyba wręcz wyłupienie oczu, bowiem Mołdawia nie spełnia w zasadzie żadnego z ambitnych europejskich kryteriów, będąc państwem w stanie chronicznego rozkładu, w permanentnym kryzysie politycznym, wstrząsają ją stale skandale korupcyjne, nie ma też realnego władztwa nad całym oficjalnie deklarowanym terytorium. Równie dobrze można by więc stowarzyszać z UE somalijskich piratów…

Oczywiście, nikt w Brukseli do takiej porażki przyznać się nie chce – zwłaszcza, że musiałby jednocześnie dodać, że UE nie jest w stanie uzyskiwać swych celów ideologicznych, przez ewentualnych partnerów traktowana jest bowiem raczej jak wybór ekonomiczny, a nie cywilizacyjny. Ukraińcy, mołdawscy Rumuni, Gruzini – widzieli w Partnerstwie szansę na emigrację zarobkową i ewentualnie poprawę dostępności do zachodnich dóbr konsumpcyjnych. Takie same nadzieje i ambicje były wszak udziałem Polaków, gdy rząd Jana Olszewskiego przywiązywał nas do struktur europejskich. Jak wiemy z własnego doświadczenia – oczywiście kierunek transferu korzyści był dokładnie przeciwny, niż spodziewali się nasi naiwni rodacy. Przeciwnicy zapadnictwa w krajach szykujących się do wileńskiego szczytu przestrzegają przed powtórzeniem tego procesu i drenażem rynku, zwłaszcza ukraińskiego. Rozwiewają też nadzieje na jakieś większe wsparcie ze strony UE podnosząc, że przecież w ramach dotąd realizowanych programów nie udało się nawet w pełni wykorzystać dotąd dostępnych funduszy w wysokości 2,8 mld euro. Charakterystyczna w tym zakresie jest postawa formalnie obecnego w PW Azerbejdżanu, który nie musząc liczyć na unijne pieniądze – nie ma też ochoty na jednostronne otwarcie swego rynku i daleko idące deklaracje polityczne w sytuacji, gdy realia geopolityczne nakazują zachowywać jednak ostrożność i sceptycyzm wobec wątłej globalnej pozycji UE.

Mówiąc bowiem brutalnie – nawet ostatni kryzys syryjski wykazał, że Unia „to nie jest dyplomatyczna firma”. Nie umie mówić jednym głosem, nie ma wspólnych interesów, nie widzi potrzeby uzgadniania jednolitego stanowiska w kwestiach bezpieczeństwa i współpracy międzynarodowej. Wchodzenie w związki z Brukselą to rodzaj loterii, o czym przekonała się choćby Armenia, która przez 5 lat nie uzyskała żadnej jasnej deklaracji w kluczowych dla Erewania sprawach, takich jak legalizacja sytuacji Górskiego Karabachu, czy potępienia ludobójstwa Ormian. Struktury europejskie są bowiem organicznie niezdolne do jednoznaczności, wyrazistości przyjmowanych stanowisk, które niemal wszystkie sprowadzają się do „w zasadzie tak, ale…” w kwestiach ogólnych oraz dziesiątek i setek paraliżujących szczegółów. Do niedawna podobnymi grzechami obarczona była zresztą też dyplomacja Unii Celnej i Federacji Rosyjskiej, jednak obecnie – pod naciskiem UE z jednej, a wskutek determinacji kazachskiego prezydenta Nursułtana Nazarbajewa z drugiej strony, sytuacja ta ulega zmianie, również bowiem geopolityka Moskwy przestaje być werbalną, a wkroczyła na drogę faktów i efektów.

I znowu więc mamy do czynienia z mimowolnym sukcesem Partnerstwa – gdyby nie aktywność Kremla, nigdy nie zamieniłoby się ono w konkretne porozumienia z Ukrainą, Gruzją i Mołdawią, a gdyby nie one – Federacja nadal międliłaby te same frazesy o potrzebie eurazjatyckiej integracji, bez wcielania ich w życie. Jednak „unijne konie pojone w Dnieprze” obudziły Rosjan i kazały im posłuchać tego, co np. Kazachowie powtarzają już od kilku lat, żądając stworzenia i pogłębienia prawdziwej Unii Eurazjatyckiej.

Wileński szczyt będzie więc paradoksalnie zwycięstwem polityki realnej, nad ideologiczną, cokolwiek by w tej kwestii nie starali się ściemniać europejscy dyplomaci. Nawet czynienie ze sprawy Julii Tymoszenko jedynego faktycznie probierza efektywności Partnerstwa i odwracanie w ten sposób uwagi od prawdziwego, drugiego dna zawieranych umów – niczego w tym zakresie nie zmieni. Wraz z porozumieniem z państwami PW – UE ostatecznie utraci swe wulkanizowane geopolityczne dziewictwo, a ponadto Bruksela stanie się mimowolnie matką swego przyszłościowo największego rywala i pogromcy – Unii Eurazjatyckiej. I to będzie szczególne zwycięstwo wileńskie.

Konrad Rękas

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Zwycięstwo wileńskie”

  1. Pozwolę sobie zacytować komentarz Pana Tadeusza Matuszkiewicza do blogu http://prawica.net/36181: Najciekawsze w tym wszystkim jest to, iż jeżeli w listopadzie dojdzie do podpisania umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z UE, to Sikorski i Komorowski okażą się najskuteczniejszymi polskimi politykami orientacji antyrosyjskiej od XVII w. Umowa tworzy bowiem fundamenty pod trwałe wyrwanie Ukrainy z geo-politycznej i geo-ekonomicznej strefy wpływów rosyjskich. Nie ulega zaś wątpliwości, iż to Sikorski (autor koncepcji Partnerstwa Wschodniego i główny dyplomatyczny promotor zbudowania na jego podstawie systemu umów stowarzyszeniowych) oraz Komorowski (faktycznie kluczowy pośrednik w relacjach z Kijowem, który spotyka się z Janukowyczem równie często jak Lech Kaczyński z Juszczenką) są głównymi siłami inicjującymi i realizującymi tę wielką geostrategiczną operację. I to w dodatku robią to obłudnie głosząc równocześnie potrzebę ocieplenia relacji z Moskwą. Prawdziwy makiawelizm. Jakże to jednak kontrastuje z polityką wschodnią Lecha Kaczyńskiego – opartą na pustych słowach i zupełnie niezinstrumentalizowaną koncepcyjnie i instytucjonalnie, obfitującą za to w zupełnie nierealne pomysły (w rodzaju poszerzania NATO o Ukrainę czy też zupełnie już polityczno-ekonomicznie „kosmiczne” szczyty energetyczne). A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, iż symbolizujący tą – jak na razie arcyskuteczną – antyrosyjską linię polityczną Komorowski został przez ogłupiony propagandą swojego obozu „lud pisowski” okrzyknięty „Komoruskim”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *