.
Niezaprzeczalnym faktem który niepokoić powinien każdego świadomego katolika, jest to, iż Franciszek, jako pierwszy papież w historii Kościoła, jest powszechnie wychwalany przez “władców świata tych ciemności, duchy nieprawości w przestworzach” (Ef 6,12). Pod “silnym wrażeniem” jego osobowości pozostaje nawet sam Barack Obama, prawdziwy zwiastun Antychrysta.
Nie ma potrzeby przytaczać tu po raz kolejny wyrazów bezprecedensowego zachwytu świata nad osobą obecnego biskupa Rzymu. O tym jak postrzegany jest jego “romans” ze światem współczesnym świadczą dobitnie wyniki, jakie otrzymujemy po wpisaniu w dowolną wyszukiwarkę internetową wyrazów “papież Franciszek” oraz “rewolucja”.
Ekwilibrystyka neokatolików, usiłujących przypisać ten fakt powszechnemu brakowi zrozumienia dla “tradycyjnego w istocie” papieża budzić może jedynie śmiech. W swej książce Spustoszona winnica (1973) Dietrich von Hildebrand ostrzegał, że “trucizna naszej epoki powoli przenika do samego Kościoła i wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z apokaliptycznego charakteru naszych czasów”.
Późniejszy papież Benedykt XVI pisał niegdyś: “Jestem osobiście przekonany, że kiedy w przyszłości napisana zostanie intelektualna historia Kościoła katolickiego w XX wieku” osoba Dietricha von Hildebranda uznana zostanie za jedną z najwybitniejszych postaci naszych czasów” (Soul of a Lion, s. 12). Postawa obecnych neokatolickich komentatorów pozostaje jednak w rażącej sprzeczności z intelektualną uczciwością von Hildebranda: będąc świadkami programowego zatruwania Kościoła ideami światowymi, z determinacją serwują oni swym odbiorcom środek znieczulający w postaci fałszywego optymizmu posuwając się do blokowania komentarzy na prowadzonych przez siebie blogach, aby nie mogły przeniknąć tam żadne prawdziwe informacje, mogące rozwiać tworzone przez nich iluzje.
Abp Bergoglio, puste seminaria i “Msza z Pinokio”
Rzeczywistość przedstawia się jednak następująco: w wyniku konklawe z roku 2013 liberalny latynoski jezuita zastąpił Benedykta XVI po jego tajemniczej, w kuriozalny sposób uzasadnianej i absolutnie bezprecedensowej “renuncjacji” z “aktywnej posługi” jako następca św. Piotra.
Pomimo faktu, iż jego “autentycznie duszpasterska postawa” jest obecnie powszechnie wychwalana, były abp Jorge Bergoglio w znaczący sposób przyczynił się w latach 1998-2013 do upadku wiary katolickiej diecezji Buenos Aires, w której liczba kapłanów diecezjalnych, zakonnych oraz członków zgromadzeń zakonnych systematycznie topniała.
Mogliśmy się dowiedzieć o przewodniczeniu przez niego “Mszy z Pinokiem”, “Mszy z tangiem”, o zapalaniu przez niego świec menory w synagogach (na zdjęciach z tego obrzędu widać, iż ma on na głowie jarmułkę), o udostępnianiu jego katedry w imię dialogu międzyreligijnego protestantom, muzułmanom, żydom, a nawet grupom partyzantów oraz o świętowaniu w tej katedrze 10-lecia popieranej przez ONZ a utworzonej przez George’a Sorosa oraz Billa Gatesa United Religions Initiative, która – podobnie jak sam Franciszek – odrzuca “prozelityzm”.
Dowiedzieliśmy się również o jego udziale w zgromadzeniu pentakostalnym w Luna Park, gdzie razem z kaznodzieją Domu Papieskiego Raniero Cantalamessa przyjął on “błogosławieństwo” od duchownych protestanckich, uznając przez to de facto ważność “święceń” kaznodziejów telewizyjnych. Nie może więc dziwić, że abp Bergoglio pozostawił po sobie nie tylko puste seminaria i zdezorientowanych wiernych, ale i pamięć o iście diabolicznych inicjatywach, m.in. ceremonii “pobłogosławienia” przez pewnego kapłana w kościele parafialnym “małżeństwa” pary transseksualno-homoseksualnej oraz publicznym chrzcie dziecka urodzonego przez kobietę twierdzącą, że obecnie jest mężczyzną oraz mężczyzny, który utrzymuje że jest kobietą.
Doktryna Kościoła, czyli “małostkowe regułki”…
Jednak ten sam prałat, wywodzący się ze sprotestantyzowanego Kościoła Ameryki Łacińskiej, tracącego miliony dusz na rzecz sekt, których duchownych nazywa “braćmi” i “nie ma zamiaru ich nawracać”, objaśnia nam obecnie – już jako papież Franciszek – że postawa jego stanowi w istocie konsekwencję śmiałej i nowej wizji Kościoła, którą on, w odróżnieniu od swych poprzedników, ma zamiar urzeczywistnić. Realizując to zamierzenie, minionych osiemnaście miesięcy poświęcił na deprecjonowanie każdego niemal aspektu Tradycji Kościoła.
Nieustannie wyrażał swą pogardę dla nieomylnych definicji doktrynalnych (dyskredytowanych przez niego jako “sztywne formułki, których uczy się na pamięć lub które ujmowane są w słowa wyrażające absolutnie niezmienną treść”); jego tradycyjnych reguł dyscyplinarnych ustanowionych dla ochrony doktryny (wyszydzanych przez niego jako “małostkowe normy postępowania”, “drobnostki”, “małostkowe regułki”); jego spójnej teologii (“wykrochmaleni chrześcijanie, zbyt grzeczni, którzy rozmawiają o teologii spokojnie przy herbatce”); jego starożytnej liturgii rzymskiej (określanej przez niego jako “rodzaj mody”, od której pewni ludzie “są uzależnieni”); dla życia kontemplacyjnego członków zgromadzeń zakonnych (wyśmiewał zakonnice klauzurowe jako “zbyt uduchowione”, o “uśmiechu stewardesy”); a nawet jego homiletyki (lekceważąco wyrażając się o “wybitnych kaznodziejach”, których kazania są “jedynie przejawem próżności”, jako że “nie sieją oni nadziei, współczucia i poczucia bliskości” tak, jak to czyni on sam).
Choć twierdzenie takie może być uznane za zuchwalstwo, Franciszek sprawia wrażenie, jak gdyby chciał poprzez swe antypatyczne odczytywanie Ewangelii zdeprecjonować samo Objawienie. Według Franciszka, “Kościół ma naśladować Jezusa, a nie dawać wykładów o miłości, miłosierdziu; nie szerzyć w świecie jakiejś filozofii czy drogi mądrości. .. Oczywiście, chrześcijaństwo jest także i tym, ale w konsekwencji [swej zasadniczej misji – przyp. tłum.]. Matka Kościół, podobnie Jezus, naucza przykładem, a słowa służą [jedynie] do wyjaśnienia znaczenia jego gestów”.
Pompatyczne pustosłowie…
Ale prawda jest dokładnie przeciwna. Chrystus Pan jest nade wszystko Boskim Nauczycielem, ilustrującym czynami (w tym również cudami) głoszoną przez siebie naukę. Franciszek odwraca ten porządek. W rzeczywistości Odwieczne Słowo poprzedza i motywuje działanie Kościoła w porządku miłości: nauczanie Kościoła nie jest konsekwencją “refleksji” nad dobrymi uczynkami. Franciszek jednak – w iście pelagiański sposób – redukuje wiarę do uczynków, a całą doktrynę katolicką do “refleksji” nad nimi. Magisterium zawiera jednak objawione prawdy, wyrażone słowami Chrystusa i apostołów, wiernych nakazowi Zbawiciela: “Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, ucząc je zachowywać wszystko, cokolwiek wam przykazałem”.
Ewangelia pełna jest tego, co Franciszek wyśmiewa jako “wykłady” choć sam nie potrafi powstrzymać się od wygłaszania wykładów o rzekomych niedoskonałościach i błędach Kościoła.
Zakres ambicji Franciszka wyzierający z kart adhortacji Evangelii gaudium jest tak szokujący, że nasuwa podejrzenie o obłędzie. Deklaruje on w swym rozwlekłym manifeście: “Marzę o «opcji misyjnej», zdolnej przemienić wszystko, aby zwyczaje, style, rozkład zajęć, język i wszystkie struktury kościelne stały się odpowiednią drogą bardziej dla ewangelizowania współczesnego świata, niż do zachowania stanu rzeczy”.
Treść tego dokumentu zdaje się sugerować, że jego autor nosi się na poważnie z planem całościowego niemal “zreformowania” tak Kościoła, jak i świata. Znajdujemy w nim takie sformułowania: “nowy rozdział ewangelizacji”, “nowe drogi podróży Kościoła”, “nowe narracje i paradygmaty”, “nowy porządek stosunków międzyludzkich”, “nowy sposób życia wspólnego w wierności Ewangelii”, “nowy wkład do refleksji teologicznej”, “nowe kierunki dla ludzkości”, “nowe znaki i nowe symbole, sposoby przekazywania Słowa”, “nowa mentalność, kierująca się pojęciami wspólnoty, prymatu życia wszystkich wobec przywłaszczenia dóbr przez niektórych”, “nowa mentalność polityczna i ekonomiczna”, “nowe syntezy kulturowe”, “nowe procesy społeczne”, “nowe horyzonty myśli”, “nowa sytuacja społeczna”.
Całe to pompatyczne pustosłowie może budzić śmiech i nie jest jasne, jak dokument ten może być zaliczony w ogóle do magisterium papieskiego. Jak powiedział dość dyplomatycznie kard. Burke, Evangelii gaudium „jest innym rodzajem dokumentu i osobiście nie wiem, jak go scharakteryzować. Nie sądzę jednak, że pomyślany on został jako element magisterium papieskiego. Takie jest przynajmniej moje wrażenie”.
Szyderstwa z katolików
Dokumentu tego nie da się jednak po prostu zignorować i odłożyć na półkę, jest on bowiem najpełniejszym i spójnym wyrazem ideologii, z jakim mieliśmy do czynienia w burzliwej epoce posoborowej. Jest prawdziwą apoteozą niestrudzonego ducha “reformy” uwolnionego przez II Sobór Watykański i prowadzącego do pełnej syntezy Kościoła oraz “świata współczesnego“. Jeśli potraktować ten tekst poważnie, realizacja przedstawionych w nim planów wymagałaby w Kościele kolejnej rewolucji, w porównaniu do której Vaticanum II jawiłoby się jako wydarzenie w istocie mało znaczące. Z właściwą sobie przenikliwością Antonio Socci pisze o zjawisku “bergoglianizmu”, opisując je jako “dokonującą się w Kościele przemianę, która bardzo dezorientuje wiernych, a równocześnie wywołała zadziwiające zjawisko nagłych «konwersji» wśród duchownych i intelektualistów”.
Niezależnie jednak od tego, jak bardzo utopijny i nierealistyczny byłby “bergoglianizm”, stanowi on poważne wyzwanie dla jedności Kościoła i zachowania Tradycji – czego dowodzą skutki jego wdrażania w diecezji Buenos Aires. Powagę problemu uświadomić możemy sobie wówczas, gdy rozważymy programowe i całkowicie bezpodstawne oczernianie przez Franciszka resztek katolików wciąż przywiązanych do wszystkiego, co on sam deprecjonuje – tzn. do tradycyjnego rzymskiego katolicyzmu w całej jego integralności.
We wspomnianym dokumencie Franciszek fałszywie oskarża tradycyjnych katolików o “pochłonięty sobą prometejski neopelagianizm” oraz o to, że “stawiają siebie wyżej od innych, ponieważ zachowują określone normy, albo ponieważ są niewzruszenie wierni pewnemu katolickiemu stylowi czasów minionych”. Ich “domniemane bezpieczeństwo doktrynalne czy dyscyplinarne” – szydzi papież – “prowadzi do narcystycznego i autorytarnego elitaryzmu, gdzie zamiast ewangelizowania pojawia się analiza i krytyka innych”.
Zwróćmy uwagę, że słowa te wyszły spod pióra papieża, który niemal od samego początku swego pontyfikatu nieustannie ocenia, krytykuje i obraża członków Kościoła. Niestrudzone ataki Franciszka na tradycjonalistów są w istocie klasyczną taktyką demagoga, który stara się wywołać niechęć do niewygodnej grupy ludzi, by mogli oni zostać zneutralizowani i nie przeszkadzali w realizacji jego własnych planów.
Biskup Rzymu, który obraża swoich wiernych
Przyglądając się nagonkom, jakie rozpętał Franciszek przeciwko wszystkim i wszystkiemu, co go w Kościele irytuje – nie wspominając ani słowem o herezji, heretykach oraz tych, którzy odrzucają nauczanie Kościoła o małżeństwie, prokreacji i homoseksualizmie wydaje się, że wszystko zostało “pozamiatane”, przynajmniej retorycznie. Pozostaje nam jedynie “bergoglianizm”: “codzienne rozważania papieża Franciszka”, jego konferencje prasowe oraz spontaniczne wywiady dla różnych periodyków i mediów, zawierające tak zdumiewającą gmatwaninę improwizowanych i mętnych wypowiedzi, że nawet o. Dwight Longenecker przyznaje, iż “wywołują one wśród wiernych dezorientację, konsternację i oszołomienie” i “mogą jedynie podkopać autorytet urzędu nauczycielskiego”.
Niemal odbiera się wrażenie, jak gdyby naczelną władzę w Kościele sprawował nie biskup Rzymu, którego głównym obowiązkiem jest strzeżenie i przekazywanie tego co otrzymał, podporządkowując swą własną osobowość i opinie swemu urzędowi, ale ktoś w rodzaju prezesa partii, którego deklaracje rządzić muszą życiem wszystkich jej członków. Człowiek, który mówi o decentralizacji władzy papieskiej i wydaje się być przeciwny używaniu słowa “papież”, paradoksalnie przyczynia się do utrwalania najgorszej formy papolatrii w historii Kościoła. Od katolików oczekuje się obecnie, by wyczekiwali w skupieniu na kolejną papieską “myśl dnia”, przekazywaną natychmiast na cały świat przez media świeckie i liberalną prasę katolicką, pełne zachwytu dla “rewolucji papieża Franciszka”.
“Poczuć zapach swoich owiec”…
Nawet gdyby “bergoglianizm” był jedynie retoryką, to i tak szkody, jakie wyrządza, byłyby trudne do oszacowania. Jednak papież, który wobec świata okazuje niespotykaną wyrozumiałość – poza sytuacjami, gdy przy dzikim aplauzie mediów potępia tradycyjnych katolików i ich “małostkowe normy” – prywatnie rządzi Kościołem żelazną ręką. To właśnie on nakazał zniweczenie dzieła Franciszkanów Niepokalanej w związku z tym, co jego bezwzględny pełnomocnik o. Volpi postrzega jako niewybaczalne “zbrodniomyśli”: “kryptolefebvryzm” i “zdecydowanie tradycjonalistyczny odchył”.
To właśnie Franciszek, przygotowując grunt pod demontaż kolejnego autentycznie katolickiego zgromadzenia, zarządził “wizytację” u Franciszkanek Niepokalanej, gdy kard. Braz de Aviz odkrył tak u nich, jak i “u pewnej liczby nowych instytutów – które dają nie tylko przedsoborową, ale nawet antysoborową formację” – “rzeczywiste odchylenia”. O jakie dokładnie chodzi “odchylenia” i czym konkretnie jest “przedsoborowa” czy “antysoborowa formacja”?
Pierwsze doniesienia wskazują, że wizytatorzy kwestionowali odprawianie w tej wspólnocie tradycyjnej Mszy, mówili zakonnicom, że modlą się za dużo, za dużo się umartwiają, są “zbyt odizolowane” i że muszą przejść program “reedukacji” zgodnie z kryteriami Vaticanum II – cokolwiek to miałoby oznaczać.
Tradycyjne normy, praktyki i ideały katolickiego życia zakonnego, jeśli wręcz nie sama idea klasztoru, postrzegane są obecnie najwyraźniej jako niewybaczalne odchylenia od “bergogliańskiej” wizji Kościoła, zgodnie z którą wszyscy opuścić mają “peryferie”, by móc poczuć “zapach owiec” – cokolwiek to oznacza.
Ideologia papieża Franciszka
Sam kard. Braz de Aviz posługuje się językiem ideologa przeprowadzającego czystkę partyjną na polecenie jej przewodniczącego. A ideologią, która kryje się za tą czystką, jest właśnie “bergoglianizm”. Jest to ta sama ideologia, w oparciu o którą rehabilituje się marksistowskiego kapłana zasuspendowanego przez Jana Pawła II, podczas gdy świątobliwy założyciel Franciszkanów Niepokalanej, o. Stefano Manelli, którego rodzicom za pontyfikatu Benedykta XVI przyznano tytuł sług Bożych, umieszczony został w areszcie domowym przez tego samego “komisarza”, któremu Franciszek polecił zniszczyć to znajdujące się w stanie rozkwitu zgromadzenie zakonne, obfitujące w zdrowe powołania.
Jest to ta sama ideologia, która wychwala heretyckie, neo-modernistyczne twierdzenia kard. Kaspera jako wyraz “głębokiej teologii”, zakazując równocześnie Franciszkanom publikacji ich wszystkich całkowicie ortodoksyjnych książek i artykułów. Jest to ta sama ideologia, która doprowadziła do zwołania synodu niebezpiecznych radykałów, w celu przedyskutowania niepoczytalnej propozycji kard. Kaspera (jej prezentacja spotkała się z aprobatą Franciszka) – by pozwolić rozwiedzionym katolikom, którzy zawarli nowe związki, przystępować do spowiedzi i Komunii św. w sytuacji, gdy będą oni w dalszym ciągu utrzymywać swe cudzołożne stosunki.
Jest to wreszcie ta sama ideologia, która stoi za planem usunięcia kard. Burke’a ze stanowiska zwierzchnika Sygnatury Apostolskiej w tym samym czasie, gdy Franciszek powołuje specjalną komisję, mającą opracować, już bez udziału kard. Burke’a, przyspieszoną procedurę stwierdzania nieważności małżeństw, stanowiącą dla każdego rozważającego małżeństwo katolika wyraźny sygnał, że pod “rządami miłosierdzia” papieża Franciszka w razie czego łatwo będzie o drogę ucieczki. Przyszłe małżeństwa, zawierane ze świadomością możliwości skorzystania z zatwierdzonej przez Watykan “przyspieszonej procedury unieważniającej”, łatwo będzie domniemywać za nieważne, przez co podkopane zostaną same fundamenty tego sakramentu.
“Fałszywe wyobrażenia i fantazje” biskupów
Podsumowując: “bergoglianizm” da nam Kościół, który w imię “miłosierdzia” nie tylko brać będzie ludzi takimi, jakimi są (co Kościół czynił zawsze), ale też pozostawi ich takimi – ograniczając swą rolę do “zaznajamiania” ludzi z Bogiem i pozwalając im traktować Go wedle własnego upodobania.
Trudno w to uwierzyć? Przeczytajmy co powiedział Franciszek niedawno w mowie do nowo mianowanych biskupów: “Błagam was, byście nie ulegali pokusie zmieniania ludzi. Kochajcie ludzi, których Bóg wam powierzył, nawet kiedy «popełnili ciężkie grzechy», nie zanudzając ich naleganiami, by «zwracali się do Pana» o przebaczenie i nowy początek, nawet kosztem odrzucenia waszych fałszywych wyobrażeń o Bożym obliczu czy własnych fantazji na temat tego, jak doprowadzić ich do komunii z Bogiem”.
Dlaczego Franciszek ujmuje w pogardliwy cudzysłów sformułowanie “popełnili ciężkie grzechy” i co rozumie poprzez “fałszywe wyobrażenia o Bożym obliczu” oraz “fantazje” na temat doprowadzenia tych ludzi do komunii z Bogiem? Niezależnie od odpowiedzi jasne jest, że “bergogliańskie” pojęcie miłosierdzia bardzo różni się od tego, co rozumiała przez to słowo św. Katarzyna ze Sieny, doktor Kościoła: “To o Krew tę spragnieni słudzy Twoi błagają u tych drzwi, prosząc Cię przez nią o miłosierdzie dla świata oraz o to, by święty Twój Kościół rozkwitał wonnymi kwiatami dobrych i świętych pasterzy, których zapach unicestwi odór odrażających kwiatów grzechu”.
Misja Kościoła polega właśnie, na “zmienianiu ludzi”, na usuwaniu odoru grzechu, na prowadzeniu ich do stanu łase przez udzielanie sakramentów, co Dietrich von Hildebrand nazywa “przeobrażeniem w Chrystusa”. Czyż św. Paweł nie uczył Efezjan, że powinni “przyoblec się w człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości”? Czyż nie pisał do Koryntian: “Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto stało się nowe”? Na tym właśnie polega nowość, o której pisze .Ewangelia, nowość wiecznego Boga, będącego, jak pisał w swych Wyznaniach św. Augustyn “tak odwiecznym, a jednak tak nowym”.
Jest to nowość istniejąca poza czasem, nie mająca nic wspólnego ze “światem współczesnym”, nową liturgią, “nową ewangelizacją” czy też czymkolwiek innym, co uznane zostało za nowe w ograniczonym w czasie ujęciu “bergoglianizmu”.
Koniec tej walki jest znany – Tradycja zwycięży!
Wyjaśniając przyczyny, dla których zarządzona została wizytacja Franciszkanek Niepokalanej, kard. Braz de Aviz stwierdził, że dawanie kapłanom i siostrom “przedsoborowej formacji” oznacza “stawianie się poza historią”. Jest to prawda. “Bergoglianizm» w szczególności i “duch Vaticanum II’ w ogólności stanowią wyraz ideologicznego postulatu, by Kościół poddać historycyzmowi w swej doktrynie i praktyce, dostosowując go do zmieniających się czasów”.
Znajdujemy się w obliczu bitwy, być może rozstrzygającej, pomiędzy ideologicznymi zwolennikami Kościoła uwięzionego w czasie, których pogoń za nowinkami nie ustanie, aż ostatecznie nie zleje się on w jedno ze światem (to dokonuje się na naszych oczach), a obrońcami Kościoła, który zawsze był prawdziwie nowy, ponieważ jego tradycyjna doktryna oraz praktyki są ponadczasowe.
Wiemy, jak zakończy się walka z Tradycją, która to walka wyniszcza Kościół od niemal 50 lat: przyniesie ona ostatecznie pełny triumf Tradycji dzięki bezpośredniej interwencji Boga i Niepokalanej w momencie, kiedy wszystko wydawać się już będzie stracone.
Wiemy jednak również, ponieważ mamy oczy do patrzenia, że pojawienie się owej ideologii, słusznie określanej mianem “bergoglianizmu”, stanowi punkt zwrotny w konflikcie, od którego zależy los świata.
Jedyne, czego nie wiemy to, czy ktoś dożyje tego nieuniknionego zwycięstwa, a jeśli tak – to kto… .
Christopher A. Ferrara
Tłum: Tomasz Maszczyk
Źródło: Zawsze wierni, nr. 1(176) styczeń 2015
za Bibula.com
Socjotechnika, Panie Ferrara, socjotechnika. Mówienie o Bogu nie jest Bogiem. Wypowiedź nie jest swoim własnym desygnatem. Poznanie nie jest przedmiotem poznania. Bóg jest pozaczasowy, pozaświatowy, pozahistoryczny, wieczny ale język ludzki i cała kultura są historyczne. A to w tym języku mówimy o Bogu i w tym języku Bóg mówi do nas (choć nie jest On użytkownikiem języka). Tradycja poza czasem jest pojęciem sprzecznym. Tradycja wymaga np. pamięci a pamięć bez czasu jest nonsensem. Dopiero współczesna fizyka operuje obiektami autentycznie pozaczasowymi. Ale są to operatory tak hermetyczne i abstrakcyjne, że samo ich używanie wymaga drastycznej ascezy i u większości ludzi (tj. filozofów) budzi sprzeciw i niezrozumienie. Jak wyglądałby początek Ewangelii wg. św. Jana jakiś 600 lat przed Chrystusem? „Logos” znaczyło wtedy: „mówić”, „zbierać”, „łączyć”, „układać”. Na początku było mówienie, zbieranie, łączenie i układnie? A jak brzmi początek Ewangelii wg Jana w przekładzie chińskim? „Na początku było Tao. I Bogiem było Tao”. To dopiero modernizm.
„…nie jest On użytkownikiem języka…” – w jaki sposób Pan Bóg podyktował Mojżeszowi 10 Przykazań? Albo Ewangelistom – Ewangelie? Św. Paweł mówi: „gdybym mówił językami ludzi i aniołów”. Czy aniołowie są użytkownikami języka? Też nie? W jaki sposób odbywa się komunikacja aniołów z Panem Bogiem?
Przecież Bóg jest Stwórcą świata, więc nie ma komunikacyjnych problemów stworzeń. Jak Bóg dyktował Mojżeszowi przykazanie – nie wiem. Ja mam tylko tekst. Widocznie niejasno dyktował, skoro powstało tyle wersji i komentarzy. Czy dla Stwórcy jest problemem spowodować to czy tamto np. że człowiek poweźmie jakąś myśl? Nie wiem jak się odbywa komunikacja aniołów z Panem Bogiem. Św. Tomasz twierdzi, że intuicyjnie, czyli tak jak – wg. tomistów – nasza komunikacja z tzw. bytem – bezznakowo. Jan od Krzyża twierdzi, że Bóg jest miłością i komunikacja z nim odbywa się przez miłość a nie przez gadanie („Ten lud czci mnie wargami ale sercem swym daleko jest ode mnie”). Nie wiem też, po co Bóg miał dyktować Ewangelie. Przecież to są relacje Mateusza, Marka, Łukasza i Jana z zapamiętanych przez nich zdarzeń. Jeżeli Bóg (Słowo) przyszedł na świat jako człowiek, i mówił do nas jak człowiek, to po co miałby potem dyktować coś innego Ewangelistom? To po co było przychodzić na świat (i odchodzić z niego nie napisawszy ani słowa)? Doprawdy dziwaczna koncepcja. Oczywiście jeśli Pan uważa, że Bóg ma usta, język, mózg krtań itd. i posługuje się ludzkim językiem … to może jeszcze siedzi na obłokach…
„..Oczywiście jeśli Pan uważa, że Bóg ma usta, język, mózg krtań itd. i posługuje się ludzkim językiem … to może jeszcze siedzi na obłokach… …” – wreszcie rozumiem. Mówiąc, że Pan Bóg nie jest użytkownikiem języka, ma Pan zapewne na myśli, że nie jest On posiadaczem ludzkiego języka w sensie anatomicznym. Nota bene, wtręty o „nie byciu uzytkownikiem języka” moim zdaniem kompletnie nic nie wnoszą do dyskusji. A ponadto: „na początku było Słowo, a Słowo było u Boga”. „I rzekł Bóg: nie się stanie…”. Rzekł. Powiedział. Słowo.
Metafora. Obraz. Symbol. Mit. Mam na myśli tradycyjną doktrynę, utrzymywaną niezmiennie przez Magisterium a mówiącą, że Bóg jest bytem pozakategorialnym. „Bóg nie podpada pod pojęcia”. W skutek tego orzekanie o Bogu jest „tylko” analogiczne. Czym jest to analogiczne orzekanie, tego kompletnie nie wiadomo. Ma Pan wybór od izomorfii relacji proporcjonalnych (np. Bocheński OP), przez homomorfię tych relacji (część tomistów egzystencjalnych) po zwykłą metaforę (przeciętni wierni). W wskutek tego to, że Bóg w Piśmie Świętym nie tylko „mówi” ale również, „gniewa się”, „przechadza”, „walczy”, „słucha”, „widzi” itd. nie znaczy, że On robi to, co człowiek oznacza tymi słowami. A na początku u św. Jana to był Logos, który wcale nie oznacza gadania czy jakiegokolwiek używania języka. Prędzej symbol. Proszę sobie sprawdzić greckie konotacje tego terminu, ze względu na które zostało użyte w Ewangelii o czym pisałem już wyżej. Dla ilustracji u św. Tomasza „Słowo”, oznacza odwieczny skutek Boskiego samopoznania (do czego podobieństwem jest nasze poznanie, wyrażane w języku, umożliwiające nam powiedzenie tej analogii. Bóg odwiecznie poznaje siebie samego i rodzi w ten sposób swoje odwieczne Słowo (Siebie). Jest to relacja nieprzechodnia (Słowo pochodzi od Ojca ale Ojciec nie pochodzi od Słowa). Ze względu zaś na relację przechodnią, mówimy o Duchu, który pochodzi zarówno od Ojca jak i od Słowa (miłość Słowa i Ojca jest „taka sama”). To jest prowizoryczny obraz znaczenia „Słowa” w katolickiej teologii (i w Prologu do Ewangelii Jana). Wcale nie odpowiada on ludzkiemu używaniu języka, przez które ma pan kłopot z tym, jak Bóg mówi, co komu dyktuje itd.. Pana bóg, to coś takiego jak „latający potwór spaghetti” u Dennetta.
Aż ciśnie się refleksja. Wiadomo, że Pius X zabronił katolikom czytać pozytywistów (wbrew naukom takich Doktorów jak św. Augustyn czy św. Tomasz). Pozbawił ich przez to narzędzi, które wymyślili właśnie pozytywiści. Potem są tego efekty: katolik, który nawet nie wie, że jest pozytywistą. Pozytywiści (i niektórzy katolicy, co ich nie czytali) żądali empirycznych (lub syntaktycznych) definicji wszystkich pojęć np. empirycznego pojęcia Boga uznając inne pojęcia za bezsensowne. Utożsamiali w ten sposób metodę weryfikacji z kryterium sensu. Zeus jest sensownym pojęciem Boga. Zdanie „Zeus mieszka na Olimpie” jest sensowne (choć fałszywe). Wystarczy wdrapać się na Olimp (empiryczna weryfikacja), żeby się przekonać. Natomiast zdanie „Bóg istnieje” nie ma w ogóle sensu dla pozytywistów (i jak się okazuje dla niektórych katolików też), bo jak je empirycznie zweryfikować? Nie może być ani prawdziwe ani fałszywe, bo nic nie znaczy. Oczywiście nikt nie ma obowiązku przyjmować pozytywistycznego kryterium znaczenia (wszak wypowiedź musi mieć jakieś znaczenie, żeby w ogóle dała się weryfikować) ale jak to sobie uświadomić bez znajomości neopozytywistycznych analiz tj. stosując się do dyrektyw Piusa X? Bocheński całe życie narzekał, że go mieli za pozytywistę, gdy on był platonikiem.