Fałszywi przyjaciele
Zwłaszcza to ostatnie zjawisko zachodzi szczególnie powszechnie w kręgach insurekcyjno-awanturniczych, zwanych w Polsce prawicą. Korespondencje fanów PiS-u zestawiają Majdan z Krakowskim Przedmieściem, dawni KPN-owcy wyrażają nieskrywany żal, że demolowana jest ukraińska, a nie polska stolica. Słowem, na scenie politycznej w Polsce rozbrzmiewają głosy mające wręcz zawstydzić samych Ukraińców, że zbyt słabo angażują się w kijowską rozróbę, wprost nawołujące do eskalacji, większego radykalizmu i działań antyrządowych. Co zabawne jednak, narrację tę podchwytują też media III RP, w tym zwłaszcza telewizja publiczna, która grobowym głosem Marii Stepan wietrzy tylko krew i żąda więcej zgliszczy. Za ponury żart można uznać, że oczekiwania dalszej destabilizacji, bez zważania na rozlew krwi i rozpad państwa – wysuwają zwłaszcza ci, którzy uważają się za największych w Polsce przyjaciół Ukrainy…
Z drugiej strony rzecz jasna akcja wywołuje reakcję, a jednostronność przekazów każe części kolegów pójść drogą przekory, deklarowania swego wsparcia dla prezydenta Janukowycza, czy wręcz żądania bardziej zdecydowanych działań wobec sprawców chaosu – już to w formie armatek wodnych, już broni palnej, najlepiej gąsienicach. Obie postawy (choć pro-janukowyczowa raczej z przymrużeniem oka) to objaw zero-jedynkowego widzenia polityki, nieprzystającego faktycznie do sytuacji na Ukrainie. Prezydent Janukowycz prowadzi bowiem grę znacznie subtelniejszą, niż zwykło się to czynić w III RP. Najpierw umiejętnie i do ostatniego dolara rozegrał kartę międzynarodową, teraz zaś chce zapewne uzyskać pacyfikację sytuacji wewnętrznej trwalszą, niż tylko ustąpienie czy odstrzelenie opozycji.
Cele strategiczne
Janukowycz gra na pewniaka. Rozgonić Euromajdan mógł praktycznie w każdej chwili, ale w ten sposób jedynie odroczyłby kolejne starcie, nie osłabiając bynajmniej opozycji, a przy tym ściągając na siebie zapewne sankcje UE. Przeciągając kryzys – prezydent pozostawia w szeregach przeciwników niemal wyłącznie radykałów, skutecznie przerażając milczącą większość narastającym chaosem, wśród którego tylko Janukowycz wydaje się stałym elementem porządku państwowego. Co więcej, wysuwając kolejne propozycje – prezydent fragmentaryzuje przeciwników, wbijając klin między coraz bardziej bezradnych „trzech muszkieterów”, a sam Majdan, zapewne nieźle już nasycony prowokatorami, czy choćby ludźmi ambitnymi, widzącymi szansę na kariery na skróty. Dość przypomnieć, że w swoim czasie nieco podobny manewr zastosowano za pomocą „Swobody”, której umiejętnie dawkowano raz bierność, a raz werbalną wrogość władz, co przysparzało narodowym-socjalistom popularność kosztem groźniejszej w tamtym czasie „Batkiwszczyzny”.
Niezależnie od dalszego przebiegu zdarzeń – Janukowycz nie przegrywa. Paradoksalnie, nawet groźba rozpadu państwa wydaje się niebezpieczniejsza dla liderów opozycji, niż dla prezydenta. Jeśli Zachód odpadnie – wtedy Kliczko czy Jaceniuk stracą możliwość oddziaływania na sytuację w Kijowie i politykę ogólnoukraińską. Secesja Hałyczyny nie jest natomiast stratą dla uprzemysłowionego Wschodu, groźba dotyczy bowiem terenów i tak przysparzających centrum tylko kłopotów. Jeśli natomiast na Euromajdanie ostatecznie zwyciężą strach i zmęczenie – wówczas porządek w Galicji może zostać przywrócony w ciągu jednego dnia, przy kompromitacji „starej opozycji”.
Przy okazji Janukowycz załatwia też własne sprawy, mając teraz rozwiązane ręce i dobry pretekst do dokonania dalszej reorganizacji własnego obozu politycznego, w którym premier Mykoła Azarow od dłuższego czasu wydaje się być kartą bitą. Tym bardziej więc polityczne grzebanie prezydenta wydaje się mocno przedwczesne w sytuacji, gdy po stronie czy to zewnętrznej opozycji, czy wewnątrz-regionalistyczej frakcji „gołębi” nie opowiedział się jak dotąd żaden ze znaczących ukraińskich oligarchów stanowiących zaplecze PR. Ci zaś finansowi potentaci, którzy zachowują dystans wobec obozu władzy – bynajmniej nie wykazują nerwowości, co wskazuje, że to wszystko nie dzieje się tak zupełnie na poważnie. To przecież oni – Achemtow, Firtasz, Pinczuk, Kołomojski wciąż trzymają w rękach główne nici ukraińskiej polityki.
Kolejny aspekt – to przysłonienie przez Ukrainę innych zagadnień polityki wschodniej. Nieprzypadkowo to właśnie w cieniu Kijowa zachodzą zdarzenia, które w perspektywie nawet nie miesięcy, ale tygodni mogą doprowadzić do rozpadu Mołdawii. Zaostrza się też sytuacja w Górskim Karabachu, którego granice są coraz brutalniej naruszane przez Azerów testujących poziom rozproszenia uwagi Rosji, zajętej Igrzyskami w Soczi. Na Wschodzie dzieje się więc wiele w ramach globalnej rozgrywki, a Ukraina jest tylko katalizatorem i symbolem potencjalnych zmian.
Polska chata z kraja
Wróćmy jednak do polskiej recepcji Euromajdanu. Analizować pomysłu „przyłączania Lwowa” rzecz jasna nie ma powodów, można jedynie pokiwać głowami, że nawet obecny kryzys niczego rodzimych rewizjonistów nie uczy. Nie widzą oni bowiem podstawowych luk w swym marzeniu, a utyskują tylko, że mamy za mało wojska, aby Małopolskę Wschodnią odbijać. Zostawmy jednak w spokoju dzieci i wariatów i zajmijmy się polityką.
Sytuacja w Kijowie obserwowana od strony uczestników wygląda równie chytrze, jak polityka Janukowycza. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Euromajdan to rodzaj poligonu, ćwiczeń w eskalowaniu podziałów politycznych, a następnie dramatycznych zajść znamionujących upadek państwa. Scenariusz ten wydaje się na razie nie do powtórzenia w Polsce, jednak bynajmniej nie ze względu na mniejszą polaryzację naszego społeczeństwa, tylko w związku z pewnym lenistwem i niechęcią do działań masowych.1 Nie znaczy to jednak, czy nie powinniśmy bacznie obserwować, bo przecież w sumie do wywoływania odpowiednich reakcji niepotrzebne są prawdziwe tłumy, wystarczy dobrze ukierunkowana grupka i jeszcze lepiej ustawiona kamera…
Ukraina jest także dla nas w sposób oczywisty ważna z powodów geopolitycznych. I tu paradoksalnie można się zgodzić z obserwacjami centroprawicowych fanów Euromajdanu, że stawką rozgrywki jest to, czy będziemy mieli za wschodnią granicą państwo opcji eurazjatyckiej, czy atlantyckiej i europejskiej. Oczywiście też słuszne są wnioski dokładnie przeciwne, niż wysuwane przez Zapadników i neokonów, a więc w interesie Polski jest wejście Ukrainy do Unii Eurazjatyckiej, a przez to wzmocnienie tej ścieżki integracyjnej, być może w przyszłości zachęcającej także dla Polski. Jednocześnie jednak należy zauważyć, że z kolei dla samych Ukraińców korzystniejsza jest jednak polityka realizowana ostatnio przez Janukowycza, a więc lawirowania między Brukselą a Moskwą i wyciągania maksymalnych korzyści z zabiegów obu centrali o przychylność Kijowa. Czym bowiem jest kilka trupów i rozbitych nosów wobec zysków ekonomicznych i dyplomatycznych dla Ukrainy?
Nie mają natomiast racji ci spośród obserwatorów, którzy ahistorycznie przyjmują założenie, że zawsze i bez względu na okoliczności korzystny dla Polski jest chaos w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Już raz „rozumowanie” takie doprowadziło nas do nieszczęścia, gdy radością napawał nas rozpad Rosji i wojna domowa między Białymi a bolszewikami. „Niech się biją!”, „im dłużej tym lepiej!”, „dobrze im tak!” wołano i pisano, dobrowolnie przy tym rezygnując z możliwości realnego wygrywania sytuacji u sąsiadów. Z czasem więc chaos się skończył, za granicą ukonstytuowała się władza silniejsza i bezwzględniejsza niż w czasach carów, my zaś w przerwanej na krótko rozgrywce pozostaliśmy w zasadzie bez żadnych znaczących atutów. Oczywiście przy poprawce na kwestię skali i upływ czasu – nie radziłbym uparcie powtarzać tego samego błędu w odniesieniu do Ukrainy i tego, co mogłoby się wyłonić na jej terytorium w przypadku realizacji najgroźniejszego dla Polski scenariusza.
Powstanie nacjonalistycznego w treści, a zapadnickiego w formie państwa zachodniokuraińskiego byłoby faktem niekorzystnym dla Polski. Zwłaszcza, gdyby taki neo-ZURL związał się następnie z NATO i UE. W przypadku tej pierwszej organizacji – oznaczałoby to już zupełnie realną groźbę konfliktu Zachód-Wschód, którego padlibyśmy pierwszą ofiarą. W przypadku Unii zaś – biedna Małopolska Wschodnia tylko ograniczyłaby dostępną pulę środków finansowych, szybko skłoniłaby państwa starej UE do zaostrzenia przepisów imigracyjnych. Słowem neo-ZURL nie rozwaliłaby Unii (co byłoby jeszcze atrakcyjne), ale dodatkowo popsułaby relacje w jej obrębie.
Kolejny aspekt, wciąż niesłusznie pomijany w analizach tworzonych w Polsce – to położenie naszej mniejszości na Wschodzie. Fakt, że jest ona dobrze zaaklimatyzowana w warunkach miejscowych i mniej konfrontacyjna niż ta mieszkająca na Litwie czy Białorusi, powoduje, że za często o niej zapominamy. Tymczasem mieszkając na pograniczu Zachodniej i Wschodniej Ukrainy Polacy są narażeni potrójnie: jak każda mniejszość w sytuacji kryzysu państwa, ze względu na idiotyczne zaangażowanie polityków z III RP po jednej stronie konfliktu, wreszcie jako czynnik obcy etnicznie dla szowinistów, dominujących w szeregach opozycji. Obowiązkiem władz polskich – jest prowadzenie polityki polskiej, a więc takiej, która nie tylko chroni naszą rację stanu, ale i zabezpiecza interes narodowy, w tym także rodaków mieszkających poza obecnymi granicami nawet, jeśli nie mają oni formalnie obywatelstwa RP. A jak dotąd we wszystkich dyskursach „jesteśmy za Janukowyczem czy za Kliczko” – o Polakach na Ukrainie słyszy się najmniej.
Wszystkie wspomniane wyżej płaszczyzny analizy prowadzą do dwóch konstatacji. Po pierwsze, że sytuacja na Ukrainie (choć niekoniecznie ta obserwowana na zbyt dużym zbliżeniu na ekranach telewizorów) jest faktycznie ważniejsza dla przyszłości Polski, niż zdarzenia takie jak nadchodzące eurowybory. Po drugie zaś – że nawet nie umieszczając na facebookowym profilu fotki Janukowycza, wypada jednak mu kibicować. W interesie ustanowienia korzystnego dla Polski ładu geopolitycznego, dla uniknięcia gorszych dla Polski scenariuszy międzynarodowych, dla stabilizacji wewnętrznej zabezpieczającej sytuację mniejszości polskiej na Ukrainie – lepiej, aby „Doniecki Machiavelli” z kolejnej próby wyszedł zwycięsko.
Konrad Rękas