Nie, nie Donald Trump. Miliarder wciąż nie ustaje w zapewnieniach o swoim entuzjastycznym, biznesowo i rodzinnie motywowanym entuzjazmie dla polityki państwa żydowskiego, w czym nie odbiega ani o jotę od zgodnego tonu całej Partii Republikańskiej i wszystkich jej kandydatów. W prawyborczej pre-prezydenckiej kampanii jako jedyny konsekwentnie nieizraelocentrynczne w geopolityce i krytyczne wobec konkretnych działań Tel Awiwu na Bliskim Wschodzie stanowisko zajmuje Bernie Sanders. W końcu jako polskiemu Żydowi i socjaliście wolno mu więcej.
40 lat izraelo-sceptycyzmu
„Izrael zabił w Strefie Gazy 10 000 niewinnych ludzi” – za te słowa przeprosin od B. Sandersa żądają izraelskie media i politycy, jednak demokrata pozostaje niewzruszony. „Nie zamierzam popierać izraelskiego rządu. Jest dość problemów, które staram się rozwiązać jako senator Stanów Zjednoczonych, a być może w przyszłości także ich prezydent” – uderzył B. Sanders w wywiadzie dla „Daily News” krytykując plany rozbudowy osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu i wzywając do cofnięcia dotychczasowej kolonizacji. Zdaniem senatora z Vermont – jeśli Tel Awiw chce utrzymać swe, eufemistycznie mówiąc, przyjazne stosunki z USA – musi poprawić swoje relacje z Palestyńczykami.
Berni Sanders jest jak na amerykańskie realia wyjątkowo konsekwentny w wyrażanych poglądach. Już przed blisko 30 laty wspierając pre-prezydencką kampanię Jesse Jacksona polityk atakował bowiem brutalność izraelskich akcji antypalestyńskich i wzywał władze w Waszyngtonie do wywarcia presji na Tel Awiw przy użyciu „miliardowego szantażu”, czyli groźby wstrzymania dotacji, faktycznie utrzymujących żydowską państwowość na Bliskim Wschodzie w przypadku nieodstąpienia od polityki represji, gett i apartheidu. Jeszcze w latach 70-tych, zaczynając swoją drogę polityczną w szeregach antywojennej i socjalistycznej Liberty Union Party B. Sanders popierał kampanię „no guns for Israel”. Z kolei jako kongresmen w latach 90-tych – polityk krytykował wielomiliardowe dotacje dla bliskowschodnich rządów, z izraelskim na czele, jako metodę uprawiania amerykańskiej polityki zagranicznej. – Mamy w pierwszej kolejności wewnętrzne problemy do rozwiązania – powtarzał B. Sanders. W 2001 r. izraelskie media wytknęły kongresmenowi, że „jako jedyny żydowski deputowany” skrytykował rezolucję jednostronnie krytykującą „palestyński terroryzm” za sytuację na Bliskim Wschodzie. Trzy lata później B. Sanders był wśród 45 kongresmenów głosujących przeciw rezolucji popierającą izraelską aneksję Zachodniego Brzegu. Kandydat na kandydata demonstracyjnie też wezwał do bojkotowania głośnego przemówienia Beniamina Netanyahu, który na zaproszenie Republikanów łajał na forum Kongresu administrację Baracka Obamy za nie dość pro-żydowską postawę.
Wall Street i Tel Awiw
Rzecz jasna, krytycyzm B. Sandersa i jego dążenie do odwrócenia proporcji w wyraźnie nierównoważnych relacjach amerykańsko-izraelskich ma wyraźnie określone granice. „Stany Zjednoczone będą wspierać politykę bezpieczeństwa Izraela, pomogą mu zwalczać ataki terrorystyczne i utrzymać swoją niezależność. Ale pod rządami mojej administracji, Stany Zjednoczone ograniczą się tylko do tego zakresu” – zapowiedział B. Sanders i naprawdę warto porównać tę jego deklarację z tym co opowiadają zwłaszcza republikańscy kandydaci pre-prezydenccy, D. Trumpa nie wyłączając – by zrozumieć jak obrazoburcze tezy głosi demokrata. Tym bardziej, że mimo sukcesów prawyborczych – B. Sanders nie złagodził również swojej retoryki antykorporacyjnej, co razem z izraelo-sceptycyzmem układa się w jedną spójną i nader nie podobającą się establishmentowi całość.
Gdyby Stany Zjednoczone były „normalnym” państwem, tj. takim, które reprezentuje własne interesy, a nie jedynie nośnikiem pewnego pasożyta (jak wcześniej Imperium Brytyjskie), wówczas niezależnie od tego, czy prowadziłyby politykę imperialną, czy izolacjonistyczną, byłyby w stanie zachować naturalną elastyczność, zaś rolą słabszych podmiotów byłoby zabiegać o ich przychylność, opiekę i sojusze. Jednak Ameryka nie jest państwem, tylko rodzajem firmy ochroniarskiej dla interesów korporacyjnych, które przed kilkudziesięciu laty bez żalu przeniosły się na Wall Street z City. Również relacje amerykańsko-izraelskie nie należą do naturalnych i zdrowych w dyplomacji, co dla każdego bodaj obserwatora jest przecież całkowicie oczywiste – a dla tych myślących w kategoriach amerykańskich również deprymujące.
Prawdopodobieństwo zwycięstwa Berniego Sandersa w amerykańskich wyborach prezydenckich wydaje się niewielkie, ale jeszcze parę miesięcy temu nikt też nie sądził, że liderem brytyjskiej Partii Pracy zostanie autentyczny socjalista Jeremy Corbyn, a zanim nie wybuchła afera Panama Papers – nadal nikt w nim nie widział potencjalnego premiera Zjednoczonego Królestwa. Istotą obecnego systemu geopolitycznego na świecie jest amerykańska hegemonia, a jej motorem jest władza globalnej finansjery nad polityką Waszyngtonu oraz uleganie USA zupełnie przecież marginalnemu i idiotycznemu w skali makro imperatywowi osłaniania najbardziej nawet prowokacyjnych i samobójczych działań Izraela. Jakąkolwiek pozytywną zmianę na świecie (tzn. taką, która da także i nam choćby mglistą perspektywę oddalenia finału wojny światowej i całkowitego krachu ludzkich aspektów systemu społecznego-finansowego) – może zatem przynieść jedynie osłabienie wpływu tych dwóch dominujących czynników. I gdyby udało się tego dokonać polskiemu Żydowi-socjaliście – to większa byłaby jego chwała, niż nadzieje wiązane z pro-izraelskim cyrkowcem-miliarderem z Wall Street.
Konrad Rękas
Moim zdaniem, dinozaur z Vermont to taki ichni lewacki Ron Paul. Idol SJWs (Social Justice Warriors), mentalnie najwyraźniej pozostający w latach 60., nie ma w zasadzie więcej do powiedzenia poza ciągłymi tyradami o „1%”, Wall Street i o prawach LGBT czy problemach rasowych (jak na ironię, jego całkiem rozsądne „All Lives Matter” zostało skrytykowane, a podczas jednego z przemówień prowodyrki ruchu BLM bezceremonialnie przejęły mównicę, podczas gdy on stał ze spuszczoną głową). Polityce zagranicznej poświęca mało miejsca, a opisany tu koncert podlizywania się (nawiasem mówiąc osobliwy, bo Żydzi i tak wolą Demokratów) jest jednym z nielicznych przypadków ukazania wyrazistych poglądów, które generalnie można umieścić chyba w okolicach ograniczonego izolacjonizmu. Starowinie wiele czasu nie zostało (biologicznie, chociaż to pokolenie trzyma się zwykle raczej nieźle), więc czemu się nie polansować, wsparcia finansowego PACsów i tak nie będzie, a składki lewackich studenciaków i kampanie „Feel the Bern” na Reddicie to nie wszystko. Nadal najsensowniejszym kandydatem wydaje się Trump (bardziej pozytywny stosunek do Rosji, ambiwalentny w przypadku Chin), a Izrael z punktu widzenia naszego małego zakątka świata, nie ma większego znaczenia.
„Izrael z punktu widzenia naszego małego zakątka świata, nie ma większego znaczenia”. Gratuluję spostrzegawczości 🙂 Powiedzmy, że nie powinien mieć znaczenia.