W ostatnim numerze Przeglądu Politycznego ukazała się ciekawa dyskusja wokół książki belgijskiego historyka Davida Engelsa, której polski tytuł brzmi: „Schyłek. Kryzys Unii Europejskiej a upadek Republiki Rzymskiej”. Autor książki zajmuje się w niej tematyką, która z pewnością zainteresuje czytelników prawicowych portali, zwłaszcza, iż koresponduje ona z omawianą przeze mnie niedawno propozycją Tomasza Gabisia „Gry imperialne”.
Chodzi mianowicie o upadek dzisiejszej Unii Europejskiej, którą uratować może jedynie ewolucja w kierunku władzy imperialnej bądź cesarskiej. Trudno autorowi Le declin odmówić odwagi w formułowaniu śmiałych tez. Engels snuje analogię pomiędzy kryzysem Republiki Rzymskiej i jego metamorfozą w kierunku imperium cezarów (pryncypat Augusta) w I wieku p.n.e. a współczesnym kryzysem UE, którą uratować może jedynie silna władza wykonawcza. „Bez znaczenia jest w sumie forma konstytucyjna, jaką nadaje się temu centralnemu autorytetowi – pisze Engels – może to być augustiańska monarchia oświecona, dyktatura w stylu tej z lat trzydziestych XX wieku, protektorat sprawowany nad republiką przez jednego lub kilku generałów, nieustannie ponawiana prezydencja, jak w wielu krajach południowych, czy też rytmiczna zamiana krzeseł, jak w Rosji Putina i Miedwiediewa”.
Przeobrażenie zostanie dokonane w duchu tradycji i szacunku dla autorytetu stąd autor definiuje je jako „konserwatywną rewolucję”. I tak partnerstwo i rodzina na powrót stałyby się podstawowymi wartościami społecznymi nowego państwa, ze szczególnym uwzględnieniem stanu małżeńskiego, tradycyjna religia na nowo zajęłaby poczesne miejsce pośród wartości tożsamościowych, bezpieczeństwo jednostki i handlu byłoby większe niż kiedykolwiek wcześniej dzięki wszechobecności i skuteczności sił wojskowych, policyjnych i sądowych, wolność słowa i ekspresji jednostki byłaby natomiast ograniczona do niezbędnego minimum, obywatelska wolność indywidualna zniknęłaby na rzecz bezpieczeństwa materialnego i masowych rozrywek dowodząc „ludowego” charakteru nowego ustroju.
Jednocześnie Engels krytycznie podchodzi do politycznie poprawnych wartości współczesnej Unii pogardliwie nazywanych przez niego „eurobańką”: demokracji, tolerancji, uniwersalizmu, pacyfizmu, praw człowieka, państwa prawa itp. Utożsamia je z abstrakcyjnym i bezosobowym formalizmem kantowskim „niezdolnym do ożywienia serc i umysłów swoich obywateli”.
O tym, że ewolucja jest zdaniem autora nieunikniona świadczą dane statystyczne (cytowane za Eurostatem) potwierdzające głęboki kryzys Unii. I tak Engels zwraca uwagę na upadek przemysłu w Europie, dług publiczny, liczbę bankructw małych i średnich przedsiębiorstw, bezrobocie, brak bezpieczeństwa, brak zaufania do władz, skalę imigracji, kryzys demokracji, niż demograficzny, starzenie się ludności, wzrost wydatków socjalnych i ogólny pesymizm europejskiego społeczeństwa. Generalnie jednak interesuje go nie tyle kryzys gospodarczy co kryzys tożsamości, uważa zresztą, że pierwszy jest pochodną tego drugiego.
Jednocześnie Engels twierdzi, iż jedyną alternatywą dla imperium jest rozpad Unii poprzez już widoczny wzrost znaczenia nacjonalizmów państw europejskich. „Powrotowi do państwa narodowego musiałby towarzyszyć izolacjonizm, a zatem nieuchronne zubożenie gospodarcze, albo polityczna ochrona nowych państw przez jakiegoś zewnętrznego hegemona, jak Stany Zjednoczone, Rosja bądź Chiny, co sprowadziłoby kraje europejskie do rangi prowincji czy też protektoratów” – pisze autor Le declin.
Koncepcja Engelsa spotkała się z druzgocącą krytyką ze strony intelektualistów, których opinie cytuje Przegląd Polityczny. Przytaczani autorzy zarzucają niepoprawne posługiwanie się analogią, słabą znajomość realiów UE, brak wyczucia realizmu. „Zestawiać suche, anonimowe dane statystyczne z jeremiadami pisarzy moralistów to jak porównywać gruszki i jabłka” – pisze jeden z autorów.
I tak Luuk Van Middelaar dowodzi, iż Engels nie porównuje do Republiki Rzymskiej Unii Europejskiej lecz całą cywilizację europejską a nawet szeroko rozumiany świat zachodni wraz z USA. UE to nie jest byt instytucjonalny podobny do Republiki Rzymskiej lecz wspólnota niepodległych państw. To co autor zarzuca UE (imigracja, bezpieczeństwo narodowe) w rzeczywistości dotyczy tych państw. Middelaar sceptycznie podchodzi do danych statystycznych przytaczanych przez Engelsa. „Nie należy zapominać, – pisze – że czymś wyjątkowym w historii ludzkości jest to, że w ciągu trzydziestu lat setki milionów ludzi wyszły z biedy i włączyły się do światowego już rynku pracy, idei i zasobów…” Po czym przytacza garść korzystnych danych statystycznych i konkluduje: „Pozwala to zniuansować zły nastrój na starym kontynencie. Cierpimy na pesymizm uprzywilejowanych”. Pogardliwie stwierdza także w zakończeniu swojego eseju: „Myśl, wedle której Unia Europejska mogłaby zmienić się w cesarstwo z osobistą władzą jednego człowieka, ociera się o śmieszność”.
Aldo Schiavone zarzuca Engelsowi nieporównywalność dwóch zestawianych przez niego epok. A tymczasem różnią się one ekonomią, organizacją pracy, rozwojem technologicznym, strukturą społeczną, reprodukcją wiedzy i w końcu formami politycznymi. Przede wszystkim jednak rzymskie społeczeństwo oparte było na niewolnictwie i bezpośrednim a nie przedstawicielskim charakterze wszystkich starożytnych zgromadzeń politycznych.
„Co ma jednak wspólnego – pyta Elie Barnavi – gospodarka agrarna oparta na pracy niewolników z postindustrialną ekonomią rynkową? Hierarchiczne społeczeństwo militarne z demokratycznym społeczeństwem ludzi równych wobec prawa? Imperium podbite Manu militari, a potem zdominowane przez pasożytnicze miasto, z dobrowolnym związkiem narodów, które mogą go w każdej chwili bez przeszkód, a nawet bez strat opuścić?” Od ultrakonserwatywnego projektu politycznego Engelsa Barnaviemu „dreszcz przechodzi po plecach”.
W końcu Krzysztof Pomian stwierdza m.in.: „Żyjąca w pokoju i dobrobycie, jakiego nie znają inne regiony świata poza Ameryką Północną, dzisiejsza Europa daleka jest od apokaliptycznego klimatu, kiedy to kres istniejącego porządku wydawał się nieuchronny zarówno tym, którzy się z tej perspektywy cieszyli, jak i tym, których pogrążała ona w strachu”.
David Engels odpowiada na powyższe argumenty z zacięciem i dużą pewnością siebie przytaczając m.in. argumenty z europejskiej statystyki. Autor nie zgadza się z teleologiczną myślą historyczną zgodnie z którą ludzkość zmierza w kierunku demokracji.
Wydaje mi się jednak, iż niektóre z głosów krytycznych nie są pozbawione racji. Formułując powyższą tezę wychodzę jednak z innych przesłanek niż przytaczani krytycy. O ile krytycy ci bronią bowiem status qvo gdyż uważają je za lepsze aniżeli alternatywa Engelsa o tyle ja osobiście sympatię swoją lokuję po stronie koncepcji autora Schyłku. Po prostu jako konserwatysta wolałbym żyć w społeczeństwie zarządzanym przez imperialną elitę, społeczeństwie przywiązanym do tradycyjnych zasad, a zrywającym z dyktaturą unijnej politycznej poprawności. Nawet Engels nie deklaruje się jako zwolennik przeobrażeń, które samemu uważa za nieuchronne, stąd samookreśla siebie jako pesymistę, który ma jednak odwagę spojrzeć prawdzie prosto w oczy. „W absurdalny sposób zarzuca mi się, że jestem za cesarstwem, podczas gdy wydaje mi się ono tylko nieuniknione” – pisze Engels. W przeciwieństwie do Engelsa ja jestem za cesarstwem, jednak także w przeciwieństwie do Engelsa wydaje mi się ono chwalebne acz nierealne.
Po prostu to na co jesteśmy niestety skazani to miękka ideologia demoliberalna o instytucjonalnej formie Unii Europejskiej. Tezę tą postawiłem już zresztą w swojej polemice z książką Tomasza Gabisia. Wbrew Engelsowi twierdzę, iż jesteśmy u kresu historii i wszystko co można było wymyślić już było, pozostała nam tylko demokracja, gdyż, jak uważam, nikt nie odważy się już na realizację wizji alternatywnego sytemu politycznego. Taką alternatywą dla demoliberalizmu XX wieku były autorytarne systemy faszystowskie bądź komunistyczne lat 30-tych. Systemowi Hitlera przyświecała ponadto bliska Engelsowi misja zjednoczenia Europy.
Współczesne społeczeństwo ma jednak w sobie świeżą pamięć czym te eksperymenty skończyły się w praktyce. Z argumentem tym polemizuje co prawda Engels przy pomocy statystyk – na pytanie zadane w 2008 roku czy na czele rządu powinien stanąć mąż opatrznościowy twierdząco odpowiedziało wiele europejskich nacji, zwłaszcza Węgrów, Polaków i Portugalczyków. Co innego jednak sondaż a co innego rzeczywistość. Zgodnie z artykułem niedawno przeze mnie opublikowanym, uważam, że jesteśmy skazani na demoliberalny walec, który wcześniej czy później dopadnie każdego, konserwatyzm zaś możemy kultywować już jedynie na poziomie refleksji teoretycznej, pisanych artykułów bądź książek tudzież kawiarnianych dyskusji bądź zjazdów tych w rodzaju Sympozjonów Europejskich w Długopolu Zdrój. To mało, ale i dużo, gdyż w ten sposób tworzą się oddolne środowiska, takie „małe narracje”.„Wielka narracja” – ta w stylu imperium europejskiego jest już jednak niemożliwa.
Czeka nas stan permanentnego kryzysu w Unii Europejskiej, która będzie czymś pośrednim pomiędzy wspólnotą niepodległych państw a polityczną jednością, gdyż zbyt silne są i będą tu siły odśrodkowe. Tak ten byt charakteryzuje cytowany już Luuk van Middelaar: „Po sześćdziesięciu latach od stworzenia europejskiej konstrukcji władza w dwudziestu ośmiu krajach członkowskich Unii wciąż należy do rządów narodowych; jest sprawowana oddzielnie w ich stolicach oraz razem w Unii. Niewidzialna, niekiedy zaskakująca nić utrzymuje te kraje razem, czego raz jeszcze dowiódł kryzys euro. Jednocześnie wciąż działają w Unii siły odśrodkowe; powstrzymanie ich wymaga zbiorowego wysiłku, cierpliwego splatania interesów ekonomicznych i politycznych, w których każdy broni swego, a czasem całości”. Ten stan permanentnego napięcia i niepewności jest zresztą wyróżnikiem naszych postkonserwatywnych czasów.
Michał Graban
Suwerenem są obecnie wielkie międzynarodowe korporacje, finansowe, produkcyjne i handlowe. W Rzymie suwerenem byli latyfundyści, a czasami,ale to już głównie w czasach późnego Cesarstwa, „zerwana z łańcucha” armia. I w Republice Rzymskiej, i w UE, mamy do czynienia z oligarchią oraz z pacyfikowaniem niezadowolenia społecznego za pomocą „chleba i igrzysk”. Jeśli koszt chleba lub igrzysk okaże się zbyt wysoki, suweren może zacząć oszczędzać, a niezadowolenie plebsu – spacyfikować siłowo. Ewentualnie – przekierować niezadowolenie np. na chrześcijan, imigrantów, rodziny wielodzietne, ludzi starszych etc., etc. Możliwości jest bardzo wiele. W każdym razie: wariant dyktatorski/opatrznościowy nie musi być prawicowy/konserwatywny/tradycjonalistyczny – to jest tylko technikalium, tzn. będzie taki, jaki decydenci/oligarchowie uznają za optymalny.
Demokracja nie istnieje, co udowodniły ostatnie wybory. Jej konserwatywna krytyka jest więc walką z wiatrakami. Ideologia demokratyczna to tylko mydlenie oczu – by lud myślał, że rządzi i się nie buntował (bo jak to buntować się przeciw sobie samemu). Z resztą nawet gdyby wybory były zgodne z prawem, to i tak tzw. demokracja liberalna to w najlepszym razie coś bliskiego oligarchii. Aby wygrać wybory, aby przelobbować prawo, aby opłacić adwokata trzeba mieć kasę. Nie ma więc równości politycznej ani wobec prawa – jest tylko na papierze. Po co walczyć z demokracją, skoro jej nie ma?
To co obecnie panuje jest tak samo kruche, jak „nierealne” wydaje się to o czym pisze pan Engels. Nikt nie chciałby obecnie ginąć za UE, za demokrację, za prawa człowieka, za tolerancję, za postęp. Ogromne ilości ludzi nic, a nic to nie obchodzi. Prywatnie śmieją się z tego, nie traktują w ogóle poważnie. To wszystko utrzymuje się tylko siłą tego, że jest to sytuacja zastana.