Nieporozumienie to wynika z faktu, iż większość polskich historyków nie zna się na wojskowości, a większość wojskowych na polityce. Co gorsza, historyk nawet zwący się militarnym – czasem zestawia liczby żołnierzy biorących udział w poszczególnych bitwach i zgaduje (niczym Łojek) czy np. inne ustawienie poszczególnych dywizji mogło dać nam sukces w danej potyczce. Mało kto jednak zastanawia się ile takich dywizji w ogóle mogłaby dana strona konfliktu wystawić, ani w co je uzbroić. Typowy żołnierz zajmujący się historią nie myśli zaś wcale, czy gdyby tak sobie wojował armiami z przeszłości, nie zostałby pokonany cudzą dyplomacją, wprowadzającą do gry neutralne dotąd podmioty. Stąd też takie wycinkowe myślenie o powstaniu listopadowym (któremu ulegać potrafili nawet niektórzy Stańczycy, czy Jędrzej Giertych, a więc ludzie skądinąd rozsądni) pomija kwestię oczywistą: powstanie listopadowe się nie udało, bo udać się nie mogło! Królestwo Polskie nie miało dość potencjału ludzkiego, ani przemysłowego nie tylko by pokonać Rosję, ale nawet by na przekonująco długi czas wyłączyć ze zdolności działania jej siły zbrojne. Nawet zaś, gdyby dzieła takiego dokonano, to (podobnie jak w przypadku insurekcji kościuszkowskiej) oczywistym byłoby wtargnięcie do Kongresówki Prusaków, bacznie się przyglądających sytuacji nad Wisłą.
Szereg kwestii nie budzi poza tym większych sprzeczności (nawet u zwolenników powstania). I to, że wybuchło ono w niepolskim interesie (a dla ochrony rewolucji zachodnioeuropejskich), i to, że przyniosło fatalne rezultaty dla sytuacji ziem polskich we wszystkich ich formach organizacyjnych. Otwartym pozostaje w zasadzie jedynie pytanie po cóż więc prowadzono działania, co do których skuteczności większość przywódców narodowych nie miała najmniejszych nawet złudzeń? Oto bowiem w powstaniu listopadowym po raz kolejny ujawnił się przerażający fatalizm polskich elit gotowych popełnić największe nawet głupstwo, byle tylko wypaść odpowiednio szlachetnie i malowniczo w oczach tzw. opinii publicznej, czy opinii światowej, nie mówiąc o „głosach potomnych”.
Z konserwatywnego punktu widzenia powstanie listopadowe pozostaje też dowodem na fatalną słabość moralną Polaków, połączoną z brakiem zdrowego rozsądku. Oto bowiem jednym ze skutków rewolty stało się „obalenie” przez Sejm tronu polskiego króla, Mikołaja I, władcy tak konstytucyjnego, związanego z poddanymi–obywatelami nielubianą przez siebie, ale szanowaną umową/ ustawą zasadniczą, jak i będącego monarchą z Bożej Łaski, koronowanym przez prymasa Królestwa ks. abpa Jana Pawła Woronicza. Symboliczne dla powstania było przekonanie tak mniejszych, jak i większych jego entuzjastów, że we współczesnym świecie nie mają znaczenia składane przysięgi. Oto bowiem rewolucjoniści uznali, że przecież nie może być istotne, iż ślubowali swojemu królowi, skoro im się on odwidział, więc z pewnością nie jest to ważne ani dla owego monarchy, ani dla świata. Tymczasem wprawdzie świat chętnie obalał własnych władców, jednak nie traktował wiarołomców (zwłaszcza tak niefrasobliwych) jako partnerów zbyt poważnych. Co więcej, część polskich elit nieświadomie, część zaś z premedytacją wykazała się zasadniczym niezrozumieniem psychologii: oto wprawdzie Mikołaj I, w przeciwieństwie do swego starszego brata nie przepadał ani za Polską, ani tym bardziej za konstytucyjnością swej nad nią władzy. A mimo to nie tylko zdecydował się złożyć przysięgę, ale i dał się koronować na władcę tych niemiłych mu ludzi (czego przecież ostatecznie nie dopełnił ukochany przez nas Aleksander I), do tego bowiem zobowiązywał go honor monarchy. Mikołaj I był więc zdeterminowany niczego więcej nie dodawać Polakom do tego, co posiadali, a jednak przez myśl mu nie przeszło, by odebrać im cokolwiek z tego, co zaprzysiągł. To tylko my baliśmy się, że mogłoby tak się stać, bo przecież nasza przysięga dana królowi nic nie znaczyła…
Inny ważny aspekt nocy listopadowej to fakt, iż bardzo niewiele brakło, by stała się ona elementem budowania legendy partii porządku w Polsce. Wystarczyłby niewielki wysiłek wojsk (głównie polskich) znajdujących się pod komendą wielkiego księcia – cesarzewicza Konstantego, by już 30 listopada na ulicach polskiej stolicy panował wzorowy ład i porządek. Stłumiona karbonarska rewolucja mogła stać się elementem jednoczącym wreszcie elity wokół tronu i ułatwiającym udział Królestwa w polityce wymierzonej w ruchy rewolucyjne w Europie, z pożytkiem dla całej naszej cywilizacji. Niestety, dusza polska jest zaraźliwa, przeto choć do zdecydowania namawiali przede wszystkim Polacy (jak gen. Potocki i Krasiński), wielki książę podzielił nasze narodowe mrzonki, uwierzył w możliwość negocjowania przez swego brata z uzbrojonym motłochem, wreszcie zgrzeszył nadmierną wiarą w polską zdolność do samodzielnego rozwiązywania narodowych problemów. Właśnie ta nadmierna ufność i wiara Konstantego w Polaków srogo się na nas zemściła…
Opisując jednak skutki owej „zemsty” warto jednak nie ulegać manierze propowstańczej, typowej zresztą dla polskiej historiografii w ogóle. Oto bowiem, utraciwszy szereg korzystnych rozwiązań prawnych i ustrojowych, po upadku powstania Polacy nie wyjechali bynajmniej wszyscy na emigrację, ani też nie zostali w całości zesłani na Sybir. Pod rządami swego zdradzonego króla, Polska nadal istniała, choć osłabiona w swych instytucjach. Pomimo to jednak kwitło tu życie gospodarcze, czego symbolem stały się inicjatywy gospodarcze Łubieńskich (przy okazji symbolizując też, że sukces ekonomiczny nie jest tym, który lubimy w rodakach). Kraj odradzał się po wojnie także kulturalnie, o co dbał choćby zastępujący namiestnika polski gen. Rautenstrauch. Słowem „nocą paskiewiczowską” czas ten mógł wydawać się co najwyżej emigrantom, marzącym o kolejnej rewolucji i nowej wojence. Król Mikołaj rządził więc tym niewdzięcznym krajem najlepiej, jak było to wówczas możliwe, utrzymując go z dala od rewolucyjnych wstrząsów, które pod koniec jego panowania uderzyły z wzmożoną siłą niemal w całą Europę. Fakt, że ominęły one Królestwo, był dowodem na rosnące wzajemne zrozumienie tronu i poddanych, co zaowocowało pod rządami kolejnego naszego władcy, Aleksandra II, wspartego wielką wolą i umysłem Aleksandra margrabiego Wielopolskiego. Zniszczenie ich dzieła stało się już jednak udziałem kolejnego antypolskiego powstania…
Konrad Rękas
Bardzo dobry artykuł, jedno wszakże małe ALE. O ile nie jest dla mnie problemem zapuszkowanie bodajże Mierosławskiego (czy innego karbonariusza czy masona – jeden pies), o tyle zdarzały się, i to nierzadko, przypadki łamania Konstytuccji Królestwa Polskiego przez carską administrację. Pytanie, czy nie były one celowym „parciem ku konfrontacji” (nie wiem, stawiam pytanie)?
Owszem, takie nadużycia się zdarzały. Po pierwsze należy je widzieć w kontekście „normalnego” docierania się władzy i obywateli: obie strony (zwłaszcza wobec braku wcześniejszych doświadczeń) ustalały zakresy swoich uprawnień, a więc praktykę konstytucyjną. Po drugie istotnym elementem była również rywalizacja między różnymi ogniwami władzy, w tym także rywalizacja mająca na celu wykazanie nieskuteczności konkurencji. Charakterystyczne przykłady to spory kompetencyjne kilku działających w Królestwie służb kontrwywiadu i wywiadu, a także znana rywalizacja między aparatem rządowym, cesarzewiczowskim i Nowosilcowa. Można założyć, że „mała ruchaweczka” niektórym wydawała się wręcz korzystna, jako prowadząca do wewnętrznego przesilenia, jednak mającego mieć charakter raczej kadrowy, niż systemowy. Wreszcie uwaga ogólna: my jakoś dziwnie zawsze dajemy się prowokować. A to jeden Konstanty był niesympatyczny, a to drugi był sympatyczny za bardzo. A to brankę robią, a to umocnienia każą kopać. Post factum zawsze łatwo się usprawiedliwiamy „no może faktycznie głupio wyszło, ale nie mieliśmy wyjścia!”. Tak jest po prostu łatwiej, niż przyznać się do głupoty.