W liście pisanym pod koniec roku 1962 do Zofii Kossak Jan Dobraczyński w następujący sposób opisywał trudności związane z ukazaniem się powieści jego autorstwa poświęconej powstaniu styczniowemu:
„Od soboty dopiero jest w sprzedaży mój Piąty akt. Kiedy książka była gotowa – nagle wybuchnęła Zatorska. Nie zorientowano się w ministerstwie, że to powieść o powstaniu 1863 – i wściekłość, bo oni nic nie mają na to stulecie! A poza tym Traugutt – katolik. Ministerstwo wystąpiło z pretensją… do cenzury, że puściła książkę. Ale cenzura drze koty z Zatorską, więc oświadczyła, że powieść z punktu widzenia politycznego jest bez zarzutu, a jeśli są zarzuty wychowawczo-ideologiczne, to w tej sprawie powinno było działać ministerstwo. Ostatecznie kazano zdjąć z książki opaskę, że to jest powieść o Traugutcie i – poszła do sprzedaży” (J. Dobraczyński, „Listy do Zofii Kossak”, wybór i opracowanie M. Pałaszewska, Warszawa-Rzeszów 2010).
„Piąty akt” (Warszawa 1962) Jana Dobraczyńskiego obok pracy Ksawerego Pruszyńskiego zatytułowanej „Margrabia Wielopolski” (Warszawa 1957) stanowi istotny wkład, jaki wniósł Instytut Wydawniczy PAX w dyskusję nad powstaniem styczniowym, jaka toczyła się w stulecie jego wybuchu. Głównym bohaterem „Piątego aktu” jest podpułkownik wojsk carskich w stanie spoczynku i zarazem ostatni dyktator powstania – Romuald Traugutt. Ukazany jest on jako wysokiej klasy wojskowy, a zarazem zdolny do realistycznej oceny położenia międzynarodowego Królestwa Polskiego, polityk. Od samego początku jest przeciwny powstaniu, uważając kolejny narodowy zryw za skazany z góry na klęskę. W rozmowie z jednym z przedstawicieli obozu czerwonych Traugutt mówi: „Wojna z Rosją? Z rosyjską armią? To przecież szaleństwo! (…) Choć wystąpiłem z wojska, pozostałem żołnierzem i jako żołnierz walkę z Rosją uważam za szaleństwo”.
Pomimo to pod wpływem nacisków postanawia podjąć się beznadziejnego zadania i staje na czele powstania. Oprócz walki z przeważającymi wojskami rosyjskimi Traugutt musi się odtąd zmagać z silnymi w obozie powstańczym wpływami czerwonych. Są oni synonimem siły burzycielskiej, która zdolna jest w imię nierealnych planów położyć na szali los całego narodu. Jeden z podkomendnych w rozmowie z Trauguttem mówi: „Całe ich dążenie to mącenie i puszczanie krwi! Chcesz się pan przekonać? Oddaj im pan władzę, a sam jedź do Bossaka. Upewniam pana: w tydzień z Warszawy nie zostanie kamień na kamieniu. Nasi wnukowie nie będą nawet wiedzieli, gdzie była”.
Traugutta jako człowieka głęboko religijnego razi także wykorzystywanie przez obóz czerwonych religii dla celów czysto politycznych. W trakcie rozmowy, gdy jeden ze stronników Mierosławskiego mówi: „Niewątpliwie słyszał pan, że w Warszawie nasz ruch organizuje nabożeństwa po kościołach, wspólne modlitwy, śpiewy… Nawet ludzie innej wiary łączą się z nami”, Traugutt odpowiada: „Słyszałem. Nie wiem tylko, czy te śpiewy i nabożeństwa nie odbywają się jedynie na złość Moskalom. Nie wierzę w modlitwę przeciwko komuś”. W innym zaś miejscu mówi: „Nadużywało się u nas uczuć religijnych. Kościoły i nabożeństwa były wykorzystywane dla manifestacji i to przez ludzi często obojętnych, nawet wrogich wierze. Księża, którzy się temu sprzeciwiali, okrzykiwani byli zdrajcami”.
Traugutt to realista, który nie chce za wszelką cenę kontynuować beznadziejnej walki. W rozmowie z jednym z podkomendnych ostatni dyktator powstania mówi: „…nie rozumie pan, że nie można stawiać na jedną kartę życia całego narodu”. Na krótko przed ujęciem i osadzeniem na Cytadeli Traugutt wypowiada swoje credo polityczne: „Powstanie było przegrane, wielki zryw utonął we krwi. Ale naród żył dalej. Choć skazany na odcierpienie swego szaleństwa, żył, musiał żyć. Żadne pokolenie – myślał – nie ma prawa uznać się za pokolenie ostatnie. Biskup Rzewuski miał rację: przychodzą chwile, kiedy trzeba się skulić, zamknąć w sobie, przeczekać. Trzeba mieć odwagę zdecydowania się na zmianę strategii. Nie wolno pozwolić na dalszą beznadziejną szarpaninę. Ten koniec nie może być ostateczny. Naród żyje i będzie żyć”.
Do pewnego stopnia osią całego utworu są relacje polsko-rosyjskie. Traugutt ma świadomość, że przeważająca część obozu politycznego, który wywołał powstanie, kieruje się tylko chęcią zaszkodzenia Rosji: „…ci ludzie nienawidzą Rosji. Tą nienawiścią chcą zyskać sobie poparcie narodu. To tani, demagogiczny chwyt. Z Rosją, która nas ciemięży, trzeba walczyć, ale o przyjaźń narodu rosyjskiego musimy zabiegać. Pod tym względem miał słuszność Wielopolski (…) Jesteśmy trudnym narodem. Potrafimy się zdobyć na zryw, na jaki nie zdobyłby się żaden inny naród. Ale nie posiadamy cierpliwości. Ulegamy odruchom instynktu”.
Kluczowa dla całej powieści jest jej finałowa scena rozgrywająca się w warszawskiej Cytadeli. Scena ta opisuje rozmowę, jaka toczy się pomiędzy Trauguttem a generałem Lebiediewem, który uosabia w powieści tę część Rosjan, która dąży do ułożenia wzajemnych stosunków z Polakami. Lebiediew mówi: „Wy, pałkownik Traugutt, nie jesteście wrogiem Rosji? (…) Naród rosyjski nie jest wam wrogi. Ale cóż? Zrobiliście powstanie. Każda wojna rodzi zaciętość. Wielu tych, którzy dawniej okazywali wam życzliwość, są teraz dumni, że przyczynili się do zwalczenia waszego buntu. Chcecie, przyślę wam petersburskie pisma. Zobaczycie, ile nabożeństw odprawia się za pomyślność rosyjskiego oręża, ile ofiar składają ludzie na rannych żołnierzy. Ech, pałkownik Traugutt! Wasz Wielopolski umiał mądrzej. My sami myśleli, że przez niego przyjdzie i dla nas więcej swobody. Wielki książę był wam naprawdę życzliwy (…) Jesteśmy sobie potrzebni, macie rację, pałkownik. I tak naprawdę to lubimy się, choć nie chcemy się do tego przyznać. Tylko nasze proste kobiety z głębi kraju, kiedy im się urodzi ładny syn, powiadają: śliczny jak Palaczok (…) Czuję dla was wiele życzliwości. Zrobię, co będę mógł, aby was ocalić. Dla nas, dla nas – uderzył się w pierś – byłoby dobrze, abyście żyli. Oni są zadowoleni, kiedy jakiegoś łotra przerobią na Rosjanina (…) Ale nam takich nie trzeba. Dla nas lepiej, kiedy są w Polsce Polacy, jak wy. Pamiętacie Puszkina, kiedy mówił, że to nasz słowiański spór, kłótnia braci? Lepiej się kłócić z bratem, niż mieć brata złodzieja…”.
Dobraczyński kilkakrotnie sugeruje w powieści, że przyczyną niechęci do Polaków są wśród Rosjan wpływy niemieckie. Znamienne są zwłaszcza słowa wypowiedziane do Traugutta przez przypadkowo spotkanego, jednego z jego dawnych podkomendnych z okresu wojny krymskiej: „Nie Ruskije nam kamandirujut, no Germańcy…”.
Problematyce powstania styczniowego poświęcona była także inna powieść autorstwa Dobraczyńskiego o osobie arcybiskupa warszawskiego Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, zatytułowana „A to jest zwycięzca” (Warszawa 2002). Szczęsny Feliński przebywał w Warszawie przez ponad rok, od 9 lutego 1862 roku do 14 czerwca 1863 r. (osobie arcybiskupa poświęcony był trzyczęściowy cykl „Droga ku świętości” autorstwa Urszuli Szaran publikowany na łamach „MP” nr 40-42/2009) W okresie tym rozgrywał się dramat wielkiego kapłana, o którym Prymas Józef Glemp pisał m.in.: „istota tragedii przesunie się z osoby Arcybiskupa na społeczeństwo Stolicy, które nie rozumiejąc dobrze posłannictwa Kościoła, zaczęło go traktować instrumentalnie”. Sam Dobraczyński w arcybiskupie Szczęsnym Felińskim widział wielkiego poprzednika Prymasa Tysiąclecia, od którego zaczerpnął zresztą tytuł całej powieści. Człowieka, który od samego początku swojej posługi stanął przed beznadziejnym niemal zadaniem – stawienia czoła rewolucyjnej fali, która doprowadziła do krwawego zrywu. Wśród czerwonych, jeszcze przed przyjazdem do Warszawy, Szczęsny Feliński miał opinię „petersburskiego biskupa” (później pojawiły się także określenia w rodzaju – „fagas Konstantego”).
Sam Szczęsny o czekających go zadaniach myślał z przejęciem: „Nagle spadło na niego oszałamiające zadanie. Miał jechać do Warszawy i tam objąć zarząd Kościoła. Miał roztoczyć opiekę nad księżmi, o których wiedział, że poszli za głosem przysłanych z Zachodu emisariuszy. Że dali się sprowadzić z drogi kapłańskiego obowiązku. Że zamiast głosić miłość – głoszą nienawiść (…) Z jednej strony obietnice człowieka, który wiele razy obietnic nie dotrzymywał, z drugiej – doprowadzony do gorączki naród – popychany do walki przez zakłamanych menerów i ufających im ślepo księży! I ja mam ten konflikt rozwiązać?”.
Powieść świetnie oddaje atmosferę bezpośrednio poprzedzającą wybuch powstania: „Wiosną 1860 roku rozpoczęły się w Warszawie zlecone przez Mierosławskiego manifestacje religijno-patriotyczne. Pierwszą z nich był pogrzeb Sowińskiej, wdowy po generale, obrońcy Woli z 1831 roku. Potem w listopadzie odbył się masowy obchód trzydziestej rocznicy powstania listopadowego. Rząd, który dotychczas patrzył na manifestacje dość obojętnie, rozpoczął wśród młodzieży liczne aresztowania. Wywołało to żałobę narodową. Kobiety chciały tego czy nie chciały, miały ubierać się na czarno (…) Nie wolno było lekceważyć tej mody. Rozrzucona ulotka ostrzegała: «Odezwa dla pań, którym zaczyna się przykrzyć żałoba narodowa. Zawiadamiamy je, że minął czas, gdy można było bezkarnie lekceważyć święte obowiązki patriotyczne. Nazwiska tych pań będą ogłoszone…» Pojawił się terror – «kocia muzyka», wybijanie szyb, ogłaszanie nazwisk. Trochę później zaczęły się także morderstwa (…) Obóz zwolenników powstania, nie przestając organizować rozmaitego rodzaju demonstracji pod pokrywką religijną, równocześnie zaczął atakować papieża za jego, jak głoszono, zbyt małe zainteresowanie losem Polaków. I w tej sprawie jednym z głównie atakujących był ksiądz Mikoszewski. W tych atakach rysowała się wyraźna tendencja do skłócenia Kościoła w Królestwie ze Stolicą Apostolską. Kto wie, czy i w tej sprawie księża w typie Mikoszewskiego nie byli po prostu wykonawcami rozkazów masońskich”.
Na czele rewolucyjnego ruchu, który dla zamaskowania swoich celów przywdział szaty patriotyczno – religijne, stali ludzie pokroju Mierosławskiego, o którym Dobraczyński pisze: „Mierosławski i jego ludzie dawno już utracili kontakt z Polską i nie rozumieli polskich problemów. Nie było to im jednak potrzebne. Polska ich zdaniem miała spełnić swoją rolę – podnieść antyrosyjskie powstanie, a ono niewątpliwie wywoła rewolucję w Rosji (…) Powstania w Królestwie chciał obóz rewolucyjny wsparty przez masonerię”.
Powstanie było także w oczywisty sposób na rękę Prusom, kierowanym ręką Bismarcka, ale również Żydom, którzy prowadzili z „Rosją własną wojnę, a ich interesy zbiegły się ze sprawą powstania i z intencjami Bismarcka”. W swojej powieści autor „Listów Nikodema” w wyrazisty sposób ukazuje, jak w trakcie rozrywającej się tragedii powstania styczniowego ogniskowały się wspólne cele masonerii, obozu rewolucji, Prus i Żydów. W powieści o abp Felińskim trudno nie dostrzec też współczesnych autorowi analogii (Dobraczyński pisząc powieść na początku lat 80. ub. wieku miał przed oczyma solidarnościową rewolucję kierowaną przez KOR). Dobraczyński cytuje w tym celu fragmenty „Pamiętników” oraz innych prac arcybiskupa („Pod wodzą Opatrzności”, Kraków 1888):
„Wiarołomstwo, zdrada, skrytobójstwo i inne zbrodnie… uzyskały w ostatnim powstaniu prawo obywatelstwa w obozie tych patriotów, co czerpiąc swe natchnienie w masońskich… doktrynach, cnotę chrześcijańską zabobonem lub obłudą nazywali. A jednak to samo stronnictwo, co religię za przestarzały przesąd upatrywało, nie wahało się użyć jej za narzędzie do poruszenia ludu, który w prostej i gorącej wierze tylko za sztandarem krzyża postępować był gotów. Wierząca część narodu… została… oszukana i wyzyskana”.
W pracy zatytułowanej „Tragedia arcybiskupa Felińskiego” (Poznań 2007, pierwodruk pracy miał miejsce w roku 1930 na łamach „Przeglądu Powszechnego”) autorstwa biskupa Michała Godlewskiego zawarta jest także inna znamienna opinia arcybiskupa Felińskiego o obozie czerwonych, z okresu bezpośrednio poprzedzającego wybuch powstania: „Czerwonym, którzy myślą o powstaniu, wyrzuca upór, zaślepienie, graniczące z obłędem. Nie liczą się z rzeczywistością: nie chcą rozumieć, że gdyby doprowadzili do walki i gdyby runął na nich kolos, zgniótłby ich do szczętu i cały kraj wtrąciłby w odmęt klęski. Ale przyznać musi, że w ich szeregach jest zastęp ludzi rycerskich, szlachetnych, ludzi niesłychanego poświęcenia, gotowych złożyć na ołtarzu Ojczyzny mienie i życie, aby wolność odzyskać, tak drogą dla każdego człowieka! Najbardziej truje Szczęsnego akcja najczerwieńszych. Gdy się w garnku gotuje, szumowiny występują na jego powierzchnię, a tymi szumowinami są właśnie ci najczerwieńsi, którzy dążą wyraźnie do społecznego przewrotu, do anarchii i w tym celu chwytają się wszelkich nawet najniegodziwszych środków”.
W obu powieściach zarysowana została także po mistrzowsku postać Margrabiego Wielopolskiego. Jest on ukazany jako mąż stanu, zdeklarowany przeciwnik skazanego na klęskę powstania, polityk mający słuszne koncepcje i plany, nieumiejący jednak przekonać do nich ogółu społeczeństwa. Autor zdaje się prezentować własne stanowisko na temat Wielopolskiego w jednej z opinii wyrażonych przez Traugutta: „Wielopolski (…) był mądry wobec Rosji, ale nie umiał zrozumieć swoich. Ci, którzy wywołali powstanie, znali dobrze uczucia Polaków, ale nie próbowali zrozumieć Rosji. To bardzo trudno pogodzić jedno z drugim” (szerzej zarysowany w powieściach Dobraczyńskiego obraz Margrabiego prezentuję w szkicu zatytułowanym „Aleksander Wielopolski w opinii środowisk narodowodemokratycznych w Polsce”, który opublikowany zostanie w numerze 3 (71)/2013 konserwatywnego periodyku „Pro Fide, Rege et Lege”).
Paradoksem dla współczesnego odbiorcy prac Dobraczyńskiego pozostaje, że to właśnie w okresie „nocy komunizmu” dyskusja nad powstaniem była dużo bogatsza, a głos środowisk narodowym był o wiele lepiej słyszalny, niż ma to miejsce współcześnie. Warto przy tym zauważyć, że to właśnie w okresie faktycznego uzależnienia Polski od Rosji, dyskusja na temat powstania wzbudzała o wiele mniejsze emocje, była bardziej wyważona i stała na nieporównanie wyższym poziomie, niż ma to miejsce współcześnie. Obie z ukazanych powyżej prac prezentowały stanowisko środowisk narodowych i konserwatywnych na kwestie związane z wybuchem i przebiegiem samego powstania. W obu powieściach wyczuwalny jest duch prac Dmowskiego i Jędrzeja Giertycha, można je wręcz uznać za przykład, aby posłużyć się określeniem Maciej Urbanowskiego, „zbeletryzowanej ideologii nacjonalistycznej”. Szkoda tylko, że współcześnie, w okresie niebezpiecznej recydywy zjawiska nazwanego przez Lecha Mażewskiego mianem „powstańczego szantażu”, stanowisko środowisk narodowych i konserwatywnych nie doczekało się równie poczytnego popularyzatora, jak autor „Piątego aktu”.
Maciej Motas
Myśl Polska. Nr 5-6 (3-10.02.2013)
aw