Zwykło się mawiać, za Benjaminem Franklinem, że w życiu pewne są tylko śmierć i podatki. Po blisko trzech latach obserwacji doniesień medialnych dotyczących wojny na Ukrainie można śmiało dodać do dwóch powyższych „chaos informacyjny”. Złośliwi stwierdzą zapewne, że jest to eufemizm, bo powinno się owo zjawisko nazwać dezinformacją. I o ile przyznać należy, że zarówno po stronie szeroko rozumianego świata zachodniego jak i po stronie Rosji istnieją ośrodki intencjonalnie wprowadzające opinię publiczną w błąd mając na celu osiągnięcie rozmaitych efektów, o tyle trudno mówić o dezinformacji w przypadku osób udzielających się w mediach społecznościowych. Są one raczej mocno osadzone w swoich bańkach informacyjnych, okopane w określonych narracjach i bardzo często powtarzające określone slogany. Jest to szczególnie widoczne, gdy kolejny raz pojawia się gorący temat, dzięki któremu można folgować zasadzie: „nie mam o tym pojęcia, tym chętniej się wypowiem” lub po prostu wykorzystać pewne zabiegi by budować większe zasięgi. Tak też stało się w dniu wczorajszym (17 listopada 2024 r.) oraz dzisiejszym – po informacji o wydaniu zgody przez Joe Bidena na użycie przez Ukrainę rakiet dalekiego zasięgu do ostrzeliwania celów na terenie Rosji.
Mamy więc standardową bitwę narracji, która nie jest merytoryczną wymianą argumentów a jedynie wzajemnym okładaniem się pałkami etykiet. Z jednej strony, odnośnie do decyzji gabinetu prezydenta Bidena mamy opcję realizmu politycznego, z drugiej zaś jest opcja mainstreamowa. Obie mają różne stopnie natężenia i tak jak w przypadku realistów bez problemu można dostrzec szaleńców, którzy każdy krok w stronę osłabienia Rosji postrzegają jako nieuchronne widmo zagłady nuklearnej, tak i w przypadku mainstreamowców mamy narrację o słabości Rosji, głupocie Putina i jego niechybnej klęsce. Ekstrema mają jednak to do siebie, że najczęściej operują nie na porządku merytorycznym, lecz emocjonalnym – stąd tak łatwa sterowalność środowisk znajdujących się po którejś ze skrajnych opcji. Wystarczy jakakolwiek informacja, by giętkość intelektualna wyznawców znalazła optykę, w której ukaże się rzekomo jedyna słuszna narracja posiłkowana jakimiś argumentami. Niestety dla obu obozów rzeczywistość jest nieubłagana – popełnienie błędu w założeniach kończy się błędami na dalszych etapach narracji. I błędy te są ewidentne na tyle, że kończą się sprzecznościami, które w dobie Internetu bardzo łatwo jest odkryć i wskazać. W taki oto sposób ci, którzy z radością trzymali się narracji o Putinie – durniu, który porywa się z motyką na słońce, muszą obecnie kontynuować swoją gimnastykę w zakresie szpagatów. Mamy bowiem istotną dla Ukrainy, państw zachodu ale i dla Rosji decyzję Stanów Zjednoczonych, która to decyzja z całą pewnością musi spotkać się z jakąś reakcją Putina. Mainstream uderza więc w realistów politycznych, zarówno tych szalonych widzących wszędzie grzyb atomowy jak i tych bardziej zdroworozsądkowych, narracją o nieuzasadnionym strachu z powodu przekroczenia kolejnej czerwonej linii przez państwa zachodu. Myśl jest bardzo prosta – realiści (będący rzecz jasna onucami, bo etykieta to podstawowa broń w dzisiejszej „debacie”) to tchórze, pożyteczni idioci lub agenci, którzy ciągle straszą reakcją Rosji a ta nigdy nie miała miejsca, dlatego nie można wnioskować, że teraz będzie inaczej. Konia z rzędem temu, który na podstawie zdarzeń X czy Y osadzonych w konkretnych kontekstach i konsekwencji tych zdarzeń wyciąga wniosek o zdarzeniu Z mającym inny kontekst i forsuje, że jest to wnioskowanie poprawne. Niemniej bardziej frapujące jest to, jak ludzie, którzy uznają Putina za wariata czy psychopatę są w stanie uwierzyć we własną pewność przekonania o tym, że Rosja niczego nie zrobi. Skoro Putin jest szalony, to należy właśnie oczekiwać wszystkiego – to zresztą jest przeświadczenie, które powinno być wspólne obu skrajnym obozom narracyjnym, jeśli chcą zachować logiczną spójność własnego sposobu myślenia o wojnie na Ukrainie. Tak się jednak nie dzieje, bowiem raz Putin jest wariatem bezpodstawnie atakującym sąsiadujące państwo a innym razem jest dobrze kalkulującym politykiem, który oceni, że nawet kosztem życia swoich obywateli lepiej nie rozszerzać konfliktu na państwa NATO ani nie używać broni atomowej. Ta uporczywa schizofrenia jaką obserwujemy od blisko trzech lat doprowadza tylko do jednego – ciągłego zaskoczenia biorących udział w walce narracyjnej, przez co bezustannie muszą swoją optykę modelować na nowo. Nic zresztą dziwnego, skoro przez cały ten czas nie operuje się nawet na dobrze zweryfikowanych danych dotyczących strat w ludziach i sprzęcie, tylko na medialnych wrzutkach o kolejnych setkach tysięcy ofiar po stronie Rosji (to podają media zachodnie) czy też setkach tysięcy ofiar po stronie Ukrainy (to serwują media rosyjskie).
Nie łudzę się, że da się na chwilę obecną zmienić podejście społeczeństwa w tej kwestii. Co więcej – nawet po zakończeniu wojny każda ze stron narracyjnej okładanki radośnie zasiądzie w swoich okopach i nadal będziemy świadkami przerzucania się argumentami z kapelusza okraszonymi gdybologią o tym kto wojnę wygrał a kto przegrał. Da się jednak w tym informacyjnym chaosie wydobyć okruszki, z których można stworzyć w miarę prawdopodobne scenariusze konsekwencji decyzji Joe Bidena.
Pierwszy to taki, że Żełeński zdając sobie sprawę z niekorzystnej dla armii Ukrainy sytuacji na froncie oraz faktu wygranej Donalda Trumpa potraktuje zgodę Stanów Zjednoczonych po macoszemu. Nie użyje systemu ATACMS w ogóle albo użyje do ataku na stosunkowo bliskie granicy cele wojskowe, dzięki czemu zostawi sobie kartę przetargową do stołu negocjacyjnego w myśl „nie eskalowałem konfliktu mimo możliwości takiego ruchu”. Zważywszy na fakt, że Donald Trump obejmuje stanowisko za blisko dwa miesiące, jeśli prezydent Ukrainy potrafi sensownie kalkulować, to raczej powinien zdawać sobie sprawę, że niewielkie ilości rakiet dalekiego zasięgu nie będą w stanie zmienić biegu wojny w tak krótkim czasie a istnieje ryzyko, że nowy prezydent USA i tak wycofa swoje poparcie dla tej inicjatywy. To tylko pogorszy potencjalne rozmowy pokojowe.
Drugi scenariusz zaś zakłada, że jednak Żełeński nie będzie kalkulował w taki sposób, bo nie przyjmuje do wiadomości, że wojna jest przegrana, o ile nie wciągnie w nią całego świata, którego część faktycznie robi wszystko, by wojnę kontynuować. System zostanie więc użyty w sposób maksymalnie skuteczny, by wywołać reakcję Rosji. I zostawiając jednak na boku urojenia o wariactwie Putina, podobnie jak informacje o jego kolejnym nowotworze, Rosja faktycznie będzie musiała zareagować. Wątpliwe jest według mnie, by scenariusz ataku nuklearnego jako odpowiedź na rakiety dalekiego zasięgu był bardzo prawdopodobny. Oczywiście jakiś stopień prawdopodobieństwa istnieje, lecz wbrew narracjom mainstreamu Putin całkiem nieźle kalkuluje a w swoich kalkulacjach uwzględnia również czynnik nagminnie ignorowany przez obie strony narracyjnej bitwy – prezydent Rosji musi zachować swój wizerunek, by utrzymać władzę i porządkować de facto bardzo zepsute i niechętne ponoszenia ofiar społeczeństwo. W przeciwieństwie do cywilizacji zachodu, w której prawda tworzy siłę, w Rosji relacja jest odwrotna – to siła tworzy prawdę. Putin ma wszystkie narzędzia, by atak Ukrainy przy użyciu systemu ATACMS przekuć na własną korzyść stosunkowo niewielkim kosztem. Ewentualne ofiary czy zniszczenia mogą stanowić asumpt do narracji o konieczności wytężonego trudu by zwalczyć przeciwnika, co przełoży się na rzucenie na front większej ilości wojska oraz intensyfikacji ataków rakietowych ze strony Rosji. Putin da tym samym sygnał, że nie pozostawił sytuacji bez odpowiedzi, ale nie zaangażuje się ostatecznie (czyli przy użyciu broni atomowej), aby nie narazić kraju na pełnoskalową wojnę. Wiedząc, że najprawdopodobniej zostały nieco ponad dwa miesiące takiego kształtu konfliktu przeczeka, powiększy zdobycze terytorialne i będzie miał lepszą pozycję w negocjacjach, w których nie oszukujmy się – Ukraina nie będzie miała zbyt wielkiej swobody. To państwa zachodu jako „mediatorzy” będą miały większą decyzyjność niż nasi wschodni sąsiedzi. Dlatego też Putin musi zadbać o wizerunek również w oczach owych mediatorów, by z negocjacji wyciągnąć jak najwięcej, wrócić ponownie do handlu ze światem zachodu i obwieścić w Rosji swój wielki sukces, konieczny dla sprawnej kontynuacji swojego modelu władzy.
Marcin Sułkowski
Nawet ciekawe, a moim zdaniem przydałoby się coś na temat: nie tykaj władzy demokrato! Poza tym to tam się biją.