Swego czasu sekta smoleńska epatowała transparentem mniej więcej takiej treści: „Drugi rok mija, zali to Polska jeszcze czy już… Rassija?”. Że niby władze RP są na usługach Moskwy a Polska to niemal jej kolonia. Było to hasło dla maluczkich i głupich, miało ich przekonywać, że kraj będący w UE i NATO, bez suwerenności wobec Brukseli, która dyktuje nam 80 proc. prawa, z wykupionym przez zachodni kapitał sektorem bankowym i bez własnego przemysłu, z rusofobicznymi do szpiku kości mediami – jest „rosyjską kolonią”. Można coś takiego traktować w kategoriach szpitala psychiatrycznego albo szatańskiego zabiegu psychospołecznego mającego za zadanie utrzymywać tubylczą ludność w strachu i przekonaniu, że lada dzień „przyjdą Ruskie”. Wtedy tubylec nie łatwiej pogodzi się ze statusem zachodniej kolonii.
Jednak ostatnie miesiące pozwalają na modyfikację hasła zacytowanego na początku. Powinni ono brzmieć tak: TYDZIEŃ ZA TYGODNIEM MIJA, ZALI TO JESZCZE POLSKA CZY JUŻ… UKRAINA? Kiedy bowiem ogląda się media, słucha komentatorów i polityków, zachowanie MSZ i innych urzędów państwa – to ciśnie się pytanie – czyje interesy reprezentują – państwa i narodu polskiego czy interesy jednego z obozów na Ukrainie, interesy banderowskie czy polskie, interesy kilku złodziei żydowsko-ukraińskich nazywanych oligarchami, czy interesy polskich przedsiębiorców, pana Kołomańskiego i Pińczuka (sponsor Aleksandra Kwaśniewskiego) czy polskiego producenta mięsa? Czy „Gazeta Wyborcza”, piętnująca prawie codziennie „polski nacjonalizm”, nie przekształciła się czasem w nieformalny organ OUN Bandery, czy Mirosław Czech piszący komentarze nawołujące niemal do wojny – pisze jako obywatel Polski czy neobanderowski aktywista Związku Ukraińców w Polsce?
Zatrzymamy się chwilkę na Mirosławie Czechu, czołowym podżegaczu, nawołującym od lat do skłócenia Polski z Rosją, piętnującego środowiska kresowe za kultywowanie pamięci o zbrodniach UPA, oskarżającego tych Polsków, którzy się tym zajmują o uleganie Moskwie bądź nawet o pełnienie roli „agentury Moskwy”. To tenże Czech w 70. rocznicę ludobójstwa na Wołyniu przekonywał na łamach organu Michnika, że to „Moskwa rozpętała piekło na Wołyniu”. W ostatnim numerze GW szydzi zaś z Henry Kissingera, który na łamach „Washington Post” nawołuje do rozsądku w sprawie Krymu i Ukrainy. Czech uważa, że jego propozycje to „naftalina” i dodaje: „Tezy Kissingera oddają cele, jakie sobie postawią Rosjanie, gdy wreszcie zasiądą do rozmów z Ukraińcami. Dziś szanse na to są niewielkie, bo z głów rosyjskich wielkorządców nie wyparował jeszcze imperialistyczny szał”. Tak oto i stary Henry Kissinger jest podejrzany o uleganie Moskwie.
Czech to działacz Unii Wolności, partii, która zajmowała sie przed lata zwalczaniem „polskiego nacjonalizmu” i „ksenofobii”. Jednak to ten Czech, atakując posła Wadima Kolesniczenko z Krymu podczas jego pobytu w Polsce, użył sformułowanie, że nie jest on „prawdziwym Ukraińcem”. Przyznajmy, że to szokujące stwierdzenie stoi w całkowitej sprzeczności z głoszonymi na gruncie polskim hasłami i postulatami. Czy gdyby ktoś u nas powiedział, że Myrosław Czech, aktywista Związku Ukraińców w Polsce, obrońca UPA i jej wyczynów, nie jest prawdziwym Polakiem – „Gazeta Wyborcza” siedziałaby cicho?
Ale Czech to tylko jeden z elementów tej układanki – inny, to Miron Sycz, poseł PO, śmiejący się w kułak podczas sejmowej debaty o ludobójstwie na Wołyniu, reprezentujący Polskę podczas różnych wizyt na Ukrainie, „doradzający” prezydentowi RP jak rozminować minę pod nazwą „obchody 70. rocznicy ludobójstwa na Wołyniu”. Pewny siebie i szyderczy, bo ma wpływ na premiera i prezydenta, bo to jego słuchają, a nie Kresowiaków pukających od lat do tych urzędów i spławianych pod byle jakim pozorem. To Sycz decyduje jak państwo polskie ma obchodzić te rocznice, a nie środowiska kresowe. Premier rządu RP nie wykazał żadnej aktywności podczas obchodów 70. rocznicy ludobójstwa na Wołyniu, nie był w ogóle obecny, tak jakby ta sprawa w ogóle go nie dotyczyła, ale kiedy tylko wybuchła „sprawa ukraińska” jego aktywność i podniecenie sięgnęły zenitu, tak jak wtedy, kiedy storpedował polsko-rosyjskie wstępne porozumienie w sprawie gazociągu Jamał II, bo – jak to uznał – nie będziemy się przyczyniać do „dewastowania polsko-ukraińskich relacji”.
Wracajmy do Ukraińców w Polsce – nie jest tajemnicą, że są obecni w mediach, na uczelniach, w IPN i agendach rządowych (także w dyplomacji). Wiadomym jest to, że mimo wielokrotnych monitów organizacji kresowych państwo polskie hojnie dotuje tak Związek Ukraińców w Polsce, jak i jego oraz „Nasze Słowo”, uprawiający od lat, bezkarnie i bezczelnie, antypolską propagandę i wychwalający wyczyny UPA. Nigdy nie spotkało się to z jakąkolwiek ingerencją państwa polskiego. Dlaczego? Skąd ten ochronny parasol, ta niesłychana tolerancja i pobłażliwość? Pytanie retoryczne.
Odnosi się tez wrażenie, że ci Ukraińcy obecni w polskich instytucjach mają wpływ na ich działanie. IPN próbuje od lat lansować tezę o polsko-banderowskiej wspólnocie antykomunistycznej czego wyrazem było wliczenie w jednym wydawnictw ofiar poniesionych przez formacje UPA po 1944 roku do ofiar polskiego podziemia zbrojnego. Ideologiczny antykomunizm i kwestionowanie prawomocności PRL jest bardzo wygodne dla postbanderowskiej wizji historii, pozwala zaliczyć ofiary po stronie UPA jako ofiary „totalitarnego państwa”, choć wiadomo, że banderowskie podziemie zwalczałoby zbrojnie każde państwo polskie. To samo odnosi się do akcji niszczenia pomników pod pozorem zwalczania „pozostałości państwa komunistycznego”. Niejako „przy okazji” niszczy się pamięć po polskich formacjach zbrojnych w czasie II wojny światowej, o 1. i 2. Armii Wojska Polskiego. Konsekwentnie próbuje się ustawić Polskę niemal jako sojusznika III Rzeszy, po tej samej stronie, po której długo walczyła UPA. Przy okazji – czy sprawa pomnika gen. Czernahowskiego w Pieniężnie, to nie jest czasem inicjatywa ukraińska, wiadomo przecież, że mieszka tam spora liczba Ukraińców przesiedlonych w czasie Akcji „Wisła”.
Podczas jednego z wieców jakie się odbyły się w tych tygodniach w Polsce, a konkretnie w Łodzi, ukraińska studentka (jedna z 13 tysięcy studentów ukraińskich w Polsce) – wznosiła banderowskie hasła wykrzykując na koniec „Smert woroham”. Obok stał europoseł Jacek Saryusz-Wolski. Nie było żadnej reakcji, żadnej refleksji. To było symboliczne wydarzenie pokazujące stopień upadku elit politycznych w Polsce.
Suwerenne państwo polskie, mające reprezentować interesy narodu polskiego, nie może być zakładnikiem koncepcji politycznych jednej z mniejszości narodowej, zamieszkującej to państwo. Nie może być tak, że ta mniejszość recenzować zaczyna zachowania polskich obywateli, którzy mają odmienne od niej poglądy, nie może być tak, że może ona wskazywać palcem tych Polaków jako „agentów Moskwy”. Pewne granice przyzwoitości zostały już dawno przekroczone, mniejsza z tym, że przy akceptacji dużej części pseudoprawicowych „patriotów”, pełniących raczej rolę pożytecznych idiotów, niż świadomych i poważnych reprezentantów narodu polskiego.
Magda Braun