Już występując w kryzysie syryjskim i krzyżując amerykańskie plany inwazyjne – Kreml zademonstrował swą samodzielność i usytuował się już nie obok, ale jawnie poza i przeciw systemowi światowej dominacji Waszyngtonu. Sprawa krymska okazała się konieczna, by ta symboliczna deklaracja została uzupełniona czymś w rodzaju „uroczystego wypowiedzenia zimnej wojny” przez Zachód. Oczywiście jednak nie wiadomo, czy tym razem Moskwie starczy sił i determinacji, by rozgrywkę tę prowadzić dalej z równą dynamiką.
Niedźwiedź mocno śpi…
Wbrew bowiem utartym polskim przesądom – Rosja historycznie jest państwem nieagresywnym, bardzo niechętnie podejmującym się swej imperialnej roli, na którą w pewnym momencie skazał ją potencjał, uzyskany w wyniku zbierania ziem ruskich z jednej strony – a z drugiej zabezpieczania się od strony Wielkiego Stepu. Rosjanie w przeciwieństwie do Polaków nie wypracowali sobie wprawdzie z gruntu idiotycznej doktryny „sprawiedliwej wojny obronnej”, jednak nieprzypadkowo zaszczytne miano „Ojczyźnianych” noszą w historii naszych sąsiadów dwa właśnie tego typu konflikty zbrojne, a dla narodowej mitologii ważny jest jeszcze trzeci, również defensywny – czyli obrona przed Polakami w 1612 r. Z kolei marsz Rosjan na wschód związany był z poszukiwaniem naturalnych i bezpiecznych granic (a także pozyskiwaniem kolejnych ludów chętnych i gotowych do asymilacji), aż do konstatacji, że granicę taką może stanowić w praktyce dopiero brzeg oceanu.
Już jednak niechęć rosyjskich elit do efektywnego udziału w Wielkiej Grze i podboju Azji Środkowej, czy niemal wymuszony udział w wojnie o wyzwolenie Słowian Południowych (wymierzonej wszak tylko militarnie przeciw Turcji, a w istocie również przeciw interesom brytyjskim) – wszystko to pokazuje jak kruche podstawy ma teza o rzekomej wrodzonej agresywności i pazerności polityczno-terytorialnej Rosji. Przeciwnie, nasi słowiańscy pobratymcy, podobnie jak i my – chętnie oddają się geopolitycznej drzemce, z której w przeszłości wybijały ich albo obce najazdy, albo obce poduszczenia, często wbrew rosyjskiej racji stanu, jak choćby udział w Wielkiej Wojnie. W istocie dopiero komunizm (zwłaszcza w wersji stalinowskiej, a następnie w epoce Breżniewa) nakładając się na interesy geopolityczne imperium stworzył mix pozwalający, czy wręcz nakazujący Moskwie przystąpić do walki o władanie nad światem. Gdy jednak system sowiecki upadł – nawet po uporządkowaniu własnych spraw wewnętrznych Rosja wciąż nie miała imperatywu, by rozszerzać swe wpływy poza bezpośrednim zapleczem, a więc aby prowadzić politykę inną niż obronna.
Wymuszana aktywność
Nawet przyspieszenie integracji na obszarach postsowieckich, jakie można zaobserwować w ostatnich latach – działo się przy w najlepszym razie bierności Moskwy, dzięki zaangażowaniu przywódców jak Aleksander Łukaszenka czy Nursułtan Nazarbajew, mających znacznie większą wyobraźnię geopolityczną niż kremlowscy decydenci. Fakty są takie, że to w dużej mierze przeciwnicy budzili Rosję z letargu: Saakaszwili napadając na Osetię Południową, Rumuni chcący wchłonąć całą Mołdawię, Bruksela próbująca wciągnąć w swą orbitę Kijów i Erewań, Azerowie dociskający w sprawie Karabachu, wreszcie junta kijowska zrywając porozumienie z Janukowyczem i podejmując działania przeciw prawom ludności rosyjskiej i rosyjskojęzycznej. To wskutek tych właśnie szarpań za wąsy rosyjski niedźwiedź w końcu się obudził i otrząsnął – po mógł i musiał, nie chcąc cofać się – a więc i z góry przegrywać nawet w ramach przyjętej strategi defensywnej. Ile razy w ostatnich latach powiedziano Rosji „sprawdzam” – tyle razy Kreml udowadniał, że ma lepsze karty i że w ogóle gotów jest do rozgrywki.
Gdyby nie Majdan i banderowcy w Kijowie – prezydent Putin nie tylko nie przyjąłby zapewne Krymu, kontentując się tolerowaniem lawirowania Janukowycza, ale i nie ogłosiłby przyspieszenia i pogłębienia procesu tworzenia Unii Eurazjatyckiej. Właśnie jej umocnienie i nadanie realnej treści, także programowej będzie zapewne kolejnym krokiem polityki rosyjskiej po zabezpieczeniu całości interesów Federacji na bliskim pograniczu – czyli w Małorosji, na Ukrainie, w Mołdawii. Można też oczekiwać przyspieszenia uzgodnień na obszarze Azji Środkowej, m.in. z Tadżykistanem. Czy jednak zajęcie umacnianiem wewnętrznym znowu nie stanie się dla Rosjan wygodnym pretekstem, by odpuścić sobie zagadnienia spoza obszaru bezpośredniej integracji? Na szczęście jest na to rada. Dokonując zjednoczenia z Krymem – prezydent Putin zapalił też zielone światło, z którego z pewnością będą chcieli skorzystać Naddniestrzańcy, Gagauzi, Osetyńcy, czy Abchazi, a nad zrewidowaniem swej tyrańskiej polityki wobec mniejszości szybko powinni pomyśleć również Łotysze i Litwini (nie tylko w stosunku do ludności rosyjskojęzycznej, ale i polskiej), nie mówiąc o Estończykach. Wszystko to będzie otwierać nowe zagadnienia międzynarodowe, tworzyć nowe punkty zapalne zimnej wojny z Zachodem, co może nie dać Kremlowi zapaść w wygodną, a samobójczą drzemkę.
Cios w kijowską juntę
Samo pozyskanie Krymu nie oznacza też zakończenia tematu ukraińskiego w polityce rosyjskiej, ani tym bardziej nie jest to bynajmniej samoograniczenie ze strony Federacji. Decydując się na krok tak drastyczny i w dużej mierze przełomowy z punktu widzenia swej dotychczasowej polityki – Kreml zadał cios ekipie banderowsko-jaceniukowskiej. Płonne okazały się nadzieje tych kibiców Majdanu z Polski, którzy liczyli, że Krym i działania Rosjan zintegrują Ukraińców wokół kijowskiej junty. Przeciwnie, rewolucja ludowa w Zagłębiu Donieckim trwa w najlepsze, a prężenie muskułów przeplatane z rozpaczliwymi prowokacjami tylko pogłębiły wrażenie słabości ekipy nazywającej się władzami Ukrainy. Oto ci, którzy bez jednego strzału i z własnej winy oddali kawał ukraińskiej ziemi! – mogą teraz swobodnie mówić przeciwnicy Jaceniuka i Tiahnyboka, a to, że za Janukowycza by do czegoś takiego nie doszło – Ukraińcy sobie już dopowiedzą chętnie sami. Prezydent Putin w żaden sposób więc nie odpuścił reszty Ukrainy przyłączając Krym, a przeciwnie – prawdopodobnie tylko przybliżył kolejne przesilenie w Kijowie, co powinniśmy dobrze przemyśleć i w Warszawie, planując naszą strategię wobec wschodnich sąsiadów. Zaraz – „planując strategię”?? O czym, czy raczej o kim ja piszę takie rzeczy…
Zdrada Zachodu, słabość Obamy, jabłecznik Tuska
Co z tego wszystkiego wynika zaś dla Polski? Jak wiadomo, gdy Nikodem Dyzma odchodził ze stanowiska prezesa Banku Zbożowego każdemu pracownikowi ściskał rękę powtarzając: „rząd zrobił, jak chciał, a co z tego będzie, zobaczycie”. W zasadzie to samo mógłby dziś powiedzieć Donald Tusk, zamiast „rząd” wstawiając tylko „Władymir Putin”. Na razie bowiem bilans awantur ukraińsko-kijowskich przedstawia się tak: polska ekonomia poniosła i będzie jeszcze ponosić wymierne (a opisane już wcześniej) straty. Po raz kolejny udowodniono, że nie istnieje coś takiego, jak polska polityka zagraniczna. PO nieco poprawiła, a PSL nieco pogorszyło swoją sytuację przed nadchodzącymi eurowyborami, z czego nie wynika niemal nic, bowiem otępiająca jednomyślność politycznego mainstreamu wobec sytuacji na Wschodzie dobitnie tylko pokazuje, że nie ma w głównym nurcie III RP nikogo zdolnego choćby zbliżyć się do rozumienia i realizowania polskiej racji stanu.
A mimo to można dostrzec kilka pozytywów ostatnich wydarzeń. Po pierwsze eskalacja atmosfery wokół Krymu zadała poważny cios lansowanej od ćwierć wieku w Polsce wierze w zachodnie sojusze. Fala memów wyśmiewających Obamę, któremu niedługo zabraknie słów potępienia, powszechne wzruszenia ramion na „kary” nakładane na polityków rosyjskich (nazywane nie wiedzieć czemu „sankcjami”), kpiny z Tuska odbierającego Putinowi jabłkowy dżemik i domagającego się przyrządzania posiłków bez gotowania na rosyjskim gazie – pokazują spadek zaufania Polaków do Zachodu i jego gwarancji bezpieczeństwa. To zysk duży, pozwalający bowiem na przyszłość być może przebić się w końcu z propozycjami alternatywnej wobec NATO i UE organizacji ładu światowego i regionalnego z udziałem Polski.
Po drugie – straszliwej dewaluacji uległ współczesny metajęzyk polityczny. Najpierw Putin wydrwił go okrutnie używając do opisywania swojej polityki wobec Ukrainy. Następnie było widać jak dalece deklaracje prawoczłowiecze i demoliberalne nie przystają do polityki realnej realizowanej w środowisku międzynarodowym. Wszystko to w jakimś stopniu powiększa alienację prozachodniej klasy politycznej, która już zwyczajnie nie umie (a zresztą i nie może) wypowiadać się inaczej, jak według reguł politpoprawności. Zakwestionowanie tej formy przekazu otwiera możliwość zwrócenia się do ludzi w sposób bardziej dla nich zrozumiały, a przy tym szczery, na zasadzie rachunku strat i zysków, a nie deklaracji. O dziwo, mimo, a może wskutek wielomiesięcznej propagandy na odcinku rosjsko-ukraińskim – Polacy straszeni Putinem wprawdzie widzą w nim czarnego luda, ale faktycznie mocno otrzeźwieli, uznając logicznie, że jak to taki straszny drań, szaleniec i potwór, w dodatku z bronią i bez skrupułów – to może lepiej go nie drażnić? Polaków nie byłoby po co ani jak uczyć „kochać Rosjan”, który to zamiar zarzuca się niesłusznie i autorowi tego tekstu. Przeciwnie, wystarczy że Polacy pokochają interes własny, na którego zagrożenia tak uprzejmie, choć oczywiście koślawo wskazywały media i polityczny establishment.
Strzałem w płot okazała się też cała propaganda pt „rozmawiajmy z Rosją z pozycji siły”. Od kilku już tygodnia media w Polsce rozpaczliwie szukały czegoś, co można by uznać za dowód, że „Putin przegrał”, albo chociaż „zrozumiał, że z nami to nie przelewki”. Jak wiemy nic takiego nie nastąpiło – i nastąpić chyba nie mogło, skoro (jak opisywaliśmy wcześniej) możliwości zaszkodzenia Rosji przez Zachód są znikome (a sprowadzałyby się np. do zniesienia sankcji wobec Iranu, żeby obniżyć ceny ropy, przy czym odblokowanie Teheranu oznaczałoby z kolei sukces polityczny Moskwy i śmiertelne zagrożenie dla Tel-Awiwu, co z obu względów raczej by się pewnie Waszyngtonowi nie uśmiechało…).
Slogany „z Rosją można rozmawiać tylko z pozycji siły!”, „Moskwa tylko argumenty siłowe rozumie!” powtarzane były zresztą dotąd ą tak często w polskiej polityce, że aż nabrały cech bezrefleksyjnie przyjmowanych aksjomatów. Tak dalece hasłom tym nie towarzyszy żadna głębsza myśl, że u wypowiadających nie wywołują nawet elementarnego skojarzenia historycznego, że ile razy po taką „siłową” metodę stosunków z Rosjanami sięgaliśmy – tyle razy się to dla nas źle kończyło: a to stłumionym krwawo powstaniem, a to przynajmniej wyższymi cenami gazu, a to spaloną na nasze własne życzenie stolicą, bo oprócz „siły” zachciało nam się jeszcze „faktów dokonanych”. Coś zatem chyba nie jest tak z samą zasadą, choć i jej wdrażaniu można wiele zarzucić.
Rzecz jasna po pierwsze przeważnie deklarujemy zajęcie „pozycji siły” w momencie, gdy sił żadnych u nas nie uświadczysz. To jednak nie byłby jeszcze argument kwestionujący słuszność samej zasady. Po drugie jednak – owe „argumenty siłowe” w Polsce nieodmiennie mylone są z agresją, roszczeniem, deklaratywna zaczepką, a nawet czynnymi próbami szkodzenia partnerowi od razu ustawianemu w roli przeciwnika. Tymczasem każdy początkujący nawet adept sztuk walki wie, że nadrzędną zasadą jest nieeksponowanie siły własnej, „nie napinanie się” mówiąc kolokwialnie. Jeśli bowiem faktycznie siłę mamy, to i druga strona znakomicie o tym wie. Jeśli zaś tylko ulegamy złudzeniu posiadania potencjału – to nasz najgłośniejszy nawet krzyk w niczym nam bynajmniej nie pomoże. Nie, z Rosją nie należy rozmawiać „z pozycji siły”. Z Rosją – i z każdym – rozmawiać należy z pozycji rozumu i interesu. Okazuje się, że wydarzenia ostatnich miesięcy i tę troskę o własne siły, i o własny interes – i wreszcie o bardziej rozumowe podejście do stosunków polsko-rosyjskich nieco przynajmniej upowszechniły w społeczeństwie, pogłębiając jednocześnie wyobcowanie elit III RP.
A może by tak śledztwo?
Skądinąd warto by ten proces dodatkowo pogłębić. Tak niżej podpisany, jak i zapewne spora część czytelników ma wiele zrozumienia dla potrzeby realizowania przez państwo operacji tajnych (stąd np. generalny sprzeciw wobec lustracji i przesadnej transparentności działania szczególnie wszelkich służb niejawnych). Jeśli już jednak państwo, czy jego politycy jakąś tajemnicą tak paprzą, że tajemnicą być przestaje – to wówczas bez uciechy, ale jednak należy domagać się wyciągania konsekwencji. Zgoda na tajne więzienie CIA (w dodatku zdaje się, że za jakąś śmiesznie niską łapówkę) była skandalem, bo tak czy siak narażała bezpieczeństwo Polski – ostatecznie nawet jeśli tzw. opinia publiczna nie wiedziała, czy na pewno i gdzie taki obiekt istnieje, to przecież sami zainteresowani, czyli tzw. terroryści wiedzieli o tym pewnie aż nadto dobrze i sporo wcześniej. Równie wielkim nieporozumieniem i porażką było jednak doprowadzenie do sytuacji, w której zamiast tajemnicą – Kiejkuty stały się faktem medialnym.
Podobnie rzecz się ma ze szkoleniami dla bojówkarzy Majdanu, jakie zdaniem Putina (i Korwin-Mikkego) były organizowane w Polsce. Jeśli były – to skandal. Skoro zaś stało się to jawne – to skandal jest jeszcze większy i mimo wszystkich zaklęć Komorowskiego i Tuska prokuratura nie powinna mieć innego wyjścia, niż sprawdzenie tych doniesień ze wszystkimi rygorami postępowania wyjaśniającego, w duchu śledztwa Parlamentu Europejskiego w sprawie Kiejkut.
koro można (a nawet należy) zapytać Putina skąd wie, że banderowskich bojówkarzy szkolono w RP – to można i trzeba zainteresować się skąd prezydent i premier Polski wiedzą, że na pewno nie szkolono. Już to może dla nich sprawdzano? Skoro prezydent Federacji już postanowił użyć „mowy Zachodu” do realizowania swoich celów politycznych, to i nam powinno zależeć na wykorzystaniu przeciw obecnemu reżimowi III RP jego własnych instrumentów – stąd też stosowne zawiadomienie do Prokuratora Generalnego z wnioskiem o wszczęcie postępowania w związku z podejrzeniem popełnienia czynu zabronionego określonego art. 142 kk zostało już skierowane.
Polacy znakomicie wiedzą, że kolejne rządy kłamały w sprawie więzień CIA (choć niektórzy być może uważają, że miały w tym zakresie rację). Teraz niech więc przebije się szerzej, że może znowu jesteśmy okłamywani, w sprawie szkoleń dla banderowców, a straszący nas Putinem – sami narazili Polskę na jego zemstę (którą tak ponoć kocha, jak się wmawia Polakom).
Przekonanie, że Zachód nas znowu „zdradzi” i zostawi; niechęć do drażnienia Rosji; śmiech z politpoprawnej nowomowy i bezradności decydentów wobec polityki realnej; ukazanie awanturnictwa władz III RP na forum międzynarodowym i związanego z nim zagrożenia bezpieczeństwa narodowego – a z drugiej strony także samo przebudzenie Rosji i rozpoczęcie nowej zimnej wojny (oby trwałej!), to wszystko realne korzyści, jakie Polska i Polacy potencjalnie mogą odnieść z krymsko-kijowskich awantur. Potencjalnie – bo ktoś jeszcze musiałby wszystkie te pozytywy wykorzystać.
Konrad Rękas
Obawiam się, że Polacy nie będą mieli czasu wykorzystać tej swieżo uzyskanej wiedzy. Historia przyśpiesza. Mentalnie wykastrowane spoleczeństwo nie urządzi „po-okrągłostołowym gnidom” jakiegoś „Powstania Chmielnickiego”. Stado baranów będzie strzyżone i gnojone aż do niechlubnego końca. No chyba, że Wania napadnie na Przywislanny Kraj. Wtedy tubylcy ochoczo stawią czoła w obronie „elycierzy”. Pewnie nawet własnymi cialami wymoszczą im droge „na nowe Zaleszczyki”, ewentualnie za lat parę bedą urządzać martyrologiczne pielgrzymki „na groby ślachetnej po-okrągłostołowej elyty, bestialsko zamordowanej post-sowieckim strzałem w tył głowy (zdradzony-o-swicie…)”.
Jeszcze trochę a uwierzę, że Ochrana nie istniała, że NKWD i KGB z GRU nie istniało. Panię Rękas jesteś idiotą !!!!. Rosja zawsze jak tylko mogła rozszerzała swoje terytorium.,Jest ostatnim państwem kolonialnym. Wszystko za uralem jest zdobyczą kolonialną. Tylko opór innych zatrzymywał Rosjan. Oni zresztą szanują tylko silnych i odważnych. Słabymi gardzą. Dlatego gardzą tchórzem Tuskiem. Teraz jak dostał rozkaz z zachodu to nagle Tusku się ożywił i zaczęła się retoryka antyrosyjska, której przez 7 lat nie było. Nie mówię , że zachód nie jest ekspansywny ale na zachodzie ludzie żyją jako tako wolni a w Rosji jest zamordyzm. I zawsze był. Ludzie dla władców Rosji to mięso armatnie i nic więcej.