Jeżeli faszyzm byłby (1) kultem tradycji, (2) odrzuceniem nowoczesności, (3) podkreślaniem roli bohaterstwa w wychowaniu, (4) uznawaniem parlamentaryzmu za system przegniły – to w tych czterech punktach jestem stuprocentowym faszystą. Ale to oczywiście, w dwu pierwszych punktach, piramidalna bzdura. Faszyzm był niczym innym, jak politycznym futuryzmem, a nie tradycjonalizmem (z futuryzmem sensu proprio był zrośnięty jak bracia syjamscy). Faszyzm to ówczesna hiperawangarda, zjawisko na wskroś nowoczesne, a w pewnych punktach nawet prekursorsko ponowoczesne, choćby właśnie w dekonstruowaniu wszystkich zastanych ideologii i układaniu z rozrzuconych elementów dowolnego i kameleonowatego bricolage’u. Chyba nie jest przypadkiem, ze w młodości prohitlerowskim kolaborantem w Belgii był twórca dekonstrukcjonizmu Paul de Man. Niesłusznie zapomniany pisarz i krytyk Alfred Łaszowski napisał przed wojną artykuł pod prowokacyjnym tytułem „Heil Peiper!”, gdzie dowodził zbieżności postrzegania świata konstruktywistycznej awangardy krakowskiej i hitleryzmu.
We wszystkich europejskich i nie tylko krajach najbardziej entuzjastycznie nastawieni do faszyzmu intelektualiści to awangardyści, od Francji i Hiszpanii po Brazylię i Argentynę, od Ameryki po Polskę. Pound, Wyndham Lewis, Brasillach, Gimenez Caballero, Salgado, Benn. Do tego jeszcze dochodzi typowo faszystowski kult młodości (Giovinezza, primavera la belleza) i nagości – znakomicie to koresponduje z apoteozą „Albertynki” („młodości wiecznie naga, nagości wiecznie młoda”) u Gombrowicza, któremu zresztą Włochy Mussoliniego bardzo się spodobały, kiedy po nich w 1938 podróżował. A o tym, ze w sensie socjologicznym, kulturowym, obyczajowym i ekonomicznym faszyzm oraz hitleryzm dokonały skoku modernizacyjnego w tych krajach piszą najpoważniejsi historycy, jak Renzo De Felice czy Golo Mann. Entuzjastyczny akces tak wielu intelektualistów i artystów awangardowych do faszyzmu miał dokładnie to samo podłoże psychologiczne, co akces wielu innych do bolszewizmu (zresztą były przypadki przechodzenia od jednego do drugiego), czyli woluntaryzm („chcieć to móc!”), wyzwalający wolę spod kontroli rozumu, oraz tę samą główną motywację: wiarę i nadzieję w to, że na gruzach starego, feudalno-mieszczańskiego świata, wola mocy zostanie spotęgowana do tego stopnia, że będzie można dokonać demiurgicznego aktu kreacji zupełnie nowej i niepodobnej do niczego, co zburzono, rzeczywistości, uwolnić się od wszystkich ograniczeń (traktowanych jako jedynie konwencje, nie zaś jako normy transcendentne i dane człowiekowi), dokonać wszelkich transgresji, jakie tylko zrodzą się w wyobraźni i pragnieniach twórcy. Słowem kluczem wszystkich rewolucji: jakobińskiej, komunistycznej, faszystowskiej, narodowo-syndykalistycznej, narodowo-socjalistycznej etc. jest „nowość”: „nowe” ma być wszystko – Nowy Człowiek, Nowe Państwo, Nowa Sztuka, Nowe Życie, Nowy Świat. Najbardziej lapidarnie tę podstawową intencję wyraził slogan hiszpańskiego filonazisty (a zarazem ulubionego ucznia zwolennika modernizacji – J. Ortegi y Gasseta) Ramira Ledesmy: ¡Abajo lo viejo, arriba lo nuevo! (Precz ze starym, niech żyje nowe!).
Rozpatrując doktryny i ruchy o charakterze faszystowskim lub parafaszystowskim z okresu międzywojennego nie powinno się przeoczać kardynalnej różnicy. Otóż, zarówno faszyzm sensu proprio, czyli włoski, oraz niemiecki narodowy socjalizm wyrosły na lewicy, i to skrajnej, rewolucyjnej oraz ateistycznej albo neopogańskiej. Dopiero żeby wyjść z izolacji zaczęły przesuwać się stopniowo na prawo: (1) zawierając oportunistycznie kompromisy z armią, monarchią i Kościołem (Włochy), lub z armią, junkrami i wielkim kapitałem (Niemcy); (2) wchłaniając ruchy prawicowe (nacjonaliści we Włoszech, część rewolucyjnych konserwatystów w Niemczech); (3) eliminując ze swoich szeregów tych, którzy chcieli dochować wierności lewicowym ideałom (część syndykalistów rewolucyjnych z PNF, Czarny Front z NSDAP). Natomiast ruchy parafaszystowskie czy faszyzujące to w większości produkt rozłamów, secesji i buntów w ugrupowaniach klasycznej i na ogół chrześcijańskiej prawicy – nacjonalistycznej, bądź konserwatywnej i monarchistycznej – „młodych” poirytowanych indolencją oraz „zmieszczanieniem” tych ugrupowań oraz jeszcze zaostrzających ich antykapitalizm, aż do akceptacji etatyzmu i syndykalizmu odgórnego. Takich przypadków jest multum, zwłaszcza w krajach romańskich (we Francji – Faisceau, a w latach 30. „romantycy faszystowscy”, jako dysydenci /In/Action française; w Hiszpanii – Falanga, której założyciel, José Antonio był przecież synem dyktatora monarchistycznego i sam jeszcze do 1932 działaczem monarchistycznym; w Portugalii – Ruch Narodowo-Syndykalistyczny, założony przez dysydentów Integralismo Lusitano; Ruch Legionowy w Rumunii, który w zalążku miał być młodzieżówką Partii Chrześcijańsko-Narodowej), ale oczywiście również w Polsce (ONR-y). Jeśli zatem owe ruchy gdzieś się ze sobą spotykały, to wektory ich ewolucji były przeciwstawne, poza tym zawsze pozostawała ta istotna różnica, jaką była komponenta religijna.
Oczywiście, żadna rzeczywistość nigdy nie da się zamknąć całkowicie w prostym, binarnym schemacie. Na przykład, sam nie wiem jak zaklasyfikować Brytyjską Unię Faszystów. W końcu Sir Oswald zaczynał jako konserwatysta, potem przerzucił się do Labour Party, a dopiero ostatecznie wylądował tam, gdzie wylądował.
Trzeba jeszcze odróżnić marginalne zazwyczaj, choć liczne (także w Polsce, zwłaszcza na Śląsku) ruchy i partyjki, tworzone przez groteskowych „wodzusiów” upatrujących w tym szansę wybicia się z szarzyzny urzędniczego czy sklepikarskiego życia, będące albo małpowaniem faszyzmu czy narodowego socjalizmu, albo wręcz agenturalne.
Jacek Bartyzel
za: myslkonserwatywna.pl