Można by go zostawić szermierzom propagandy, klasyfikując jako jeden z weaverowskich „devil terms” – pojęć służących przydaniu negatywnych konotacji swoim adwersarzom w dyskursie publicznym i nie nadających się do niczego innego poza stygmatyzacją, gdyby nie fakt, że zazwyczaj kryje się za nim nieco bardziej wyrafinowana niż zwykle konstrukcja (pseudo)intelektualna.
Zazwyczaj „dzielą społeczeństwo” dwie grupy osób – po pierwsze, nie ci, którzy stawiają taki zarzut, po drugie, osoby o silnej tożsamości, dla których polityka nie redukuje się do osławionej już „ciepłej wody w kranie” tudzież „nowych autostrad”, stanowiąc coś więcej niż środek do zapewnienia beztroskiego egzystowania członkom zatomizowanego społeczeństwa.
W zgoła innym znaczeniu omawiany zarzut występował w publicystyce większości przedstawicieli myśli konserwatywnej – otóż utyskiwali oni nad złamaniem stanowiącej fundament homeostatycznego społeczeństwa monoideowości – koncentracji ogółu wspólnoty wokół kilku fundamentalnych, podzielanych przez wszystkich zasad (np. u hiszpańskich karlistów znajdowało to wyraz w haśle „Bóg – Ojczyzna – Stare Prawa – Król”). Czasy porewolucyjne oznaczały wystąpienie dwóch uzupełniających się procesów – z jednej strony centralizację państwa, uderzającą w cieszące się wcześniej znaczną autonomią prowincje, zaś z drugiej – „decentralizację” idei, rozumianą tu jako rozbicie opartego o jednakową aksjologię społeczeństwa. Innymi słowy, na miejsce zdecentralizowanego państwa, zamieszkiwanego przez ludzi mających wspólny system wartości powstało państwo zcentralizowane, w którym wielka rola władzy centralnej idzie w parze z rozpadem ideowego monolitu i pojawieniem się antagonizmów, nawet w kwestiach, które do tej pory zdawały się nie podlegać dyskusji.
Ostrze wymierzone w mające swój początek w nowożytności procesy miało charakter konserwatywny i z całą pewnością kontestacyjny wobec powszechnie występujących procesów demokratyzujących. Demokracja rozbiła monolit, uczyniła ze społeczeństwa twór opleciony skłóconymi podgrupami. Tak, to właśnie demokracja podzieliła społeczeństwo.
Tym bardziej ciekawe, że zarzutem „dzielenia społeczeństwa” operują najczęściej ci, którzy jednocześnie na potęgę biją pokłony przed obliczem „świeckiego Boga demos”. Na „krajowym podwórku” monopol na „dzielenie społeczeństwa” w opinii „elit” mają partię sytuujące się po prawej stronie dyskursu. Zarzuty takie są absurdalne z co najmniej kilku przyczyn.
Otóż, z natury demokracji wynika, że istnieje w niej wiele formacji, mających poparcie w różnych grupach społecznych. Tak więc, sam akt głosowania oznacza poparcie pewnej wizji i – siłą rzeczy – odrzucenie wizji pozostałych. Jest więc dokonaniem przez członków społeczeństwa „autopodziału”. Jeżeli popiera się partię lewicową, to kwestionuje się projekt prawicowy; jeśli głosuje się na polityka prezentującego się elegancko, to odrzuca się osobę nie epatującą blichtrem; gdy optuje się za formacją, dla której priorytetem jest dbanie o interesy robotników, jest się przeciwnym ugrupowaniu dbającemu o interesy wielkiego kapitału. I tak dalej. Podział ten występuje na niezwykle mnogiej ilości płaszczyzn. „Dzielenie społeczeństwa” to istota podejmowania wyboru w demokracji.
Oprócz omówionego wyżej, interesującego modelu społeczeństwa przed-nowożytnego, rewaloryzowanego chociażby w koncepcji „nowego średniowiecza” Bierdiajewa i z pewnością cieszącego się pewną estymą czy sentymentem wśród konserwatystów, brak podziałów występował także w skompromitowanych systemach totalitarnych. Będąc wiernym definicji totalitaryzmu stworzonej przez Bronisława Łagowskiego, argumentującego, że w państwie totalitarnym ludzie nie zdają sobie sprawy z rzeczywistego charakteru władzy, gdyż są przez nią na tyle zindoktrynowani, że zatracają jakikolwiek dystans do rzeczywistości, możemy z całą odpowiedzialnością postawić tezę, iż społeczeństwa mieszkające w państwie totalitarnym jest „nie podzielone”. Nie ma tam „problemu” podziału, gdyż wszyscy kłaniają się jednemu wodzowi i wyznają jedną, oficjalnie zadekretowaną prawdę.
Innymi słowy, to oczywiste, że w państwie, w którym istnieje kilkadziesiąt czy kilkaset zarejestrowanych formacji politycznych podział społeczny istnieć musi.
Oczywiście, w świetle opinii uwielbiających imputować przeciwnikom „dzielenie społeczeństwa” osób robi to wyłącznie Jarosław Kaczyński i Prawo i Sprawiedliwość. Rzecz jasna, podział na „zdrajców” i „prawdziwych patriotów” jest jednym z fundamentów myślenia o polityce przedstawicieli tej formacji. Tym niemniej, to nie oni ukuli będącą wyrazem najbardziej prostackiego i zwulgaryzowanego manicheizmu konstrukcję, a Adam Michnik, jednym tchem wymieniający, z jednej strony, depozytariuszy taki przymiotów jak „tolerancja”, „europejskość”, „otwartość”, a z drugiej – pałających żądzą zemsty, „ziejących nienawiścią” (klasyka nowomowy III RP) „zoologicznych” antykomunistów (oczywiście, antykomunizm „niezoologiczny” nie istnieje, toteż wszelkie próby lustracji były przez „elity” torpedowane w zarodku), w wolnych chwilach preferujących jako rozrywkę uganianie się za Żydami i będących wyrazicielami „dusznej atmosfery ciemnogrodu”.
By nie być gołosłownym warto przytoczyć choćby cytat z tekstu Michnika, jaki ukazał się stosunkowo niedawno, a przy tym dwie dekady od powstania opisywanej, michnikowej dychotomii – „Rezygnacja z człowieczeństwa” („Gazeta Wyborcza”, 20-21 lutego 2010): „Nacjonalizm epoki postkomunizmu może mieć twarz nostalgicznego komunisty Miloszevicia, postsowieckiego dyktatora Putina, postsowieckiego antykomunisty Orbána i Jarosława Kaczyńskiego – może mieć różne twarze. Zawsze jednak wspólnym mianownikiem jest niechęć do reguł liberalnego państwa prawa, do filozofii dialogu, do ducha pluralizmu i tolerancji”. Podobną formułę Michnik wyraził choćby w książce „Między panem a plebanem”, czyli rozmowie z księdzem Józefem Tischnerem i Jackiem Żakowskim: „Tradycyjnie przywykliśmy sądzić, że religijność i Kościół to synonimy wstecznictwa i tępego Ciemnogrodu. Z tej perspektywy wzrost indyferentyzmu religijnego traktowany był przez nas jako naturalny sojusznik umysłowego i moralnego postępu”.
„Dzielenie społeczeństwa” to istota funkcjonowania w demokracji – by zbudować własny wizerunek trzeba najpierw odróżnić się od innych. Donald Tusk, wydając ostatnio żałosną w swoim „napompowaniu” krucjatę przeciwko tzw. „kibolom” także musiał oprzeć się o dualizm „normalnego obywatela” i czyhającego na niego złego „kibola”. Innymi słowy, również antagonizował różne grupy społeczne.
Oprócz opartego o konstytuującą konserwatyzm „autonomię rzeczywistości” uznania, że – czy się to komuś podoba czy nie – „dzielenie społeczeństwa” jest po prostu istotą demokracji należy zapytać się co oznaczałoby zaniechanie tej praktyki?
„Dzieleniem społeczeństwa” jest, w świetle przekonań „elit” i powielającej ich poglądy kasty „niezależnie myślącej inteligencji III RP” (to „niezależne myślenie” to, rzecz jasna, kopiowanie poglądów innych) epatowanie retoryką żarliwego antykomunizmu. „Elity” brzydzą się hasłami typu „byłeś agentem, więc masz mniej praw” (co nie zmienia faktu, iż sama Ewa Milewicz swego czasu raczyła napisać, że „postkomunistom mniej wolno”). Agentom trzeba wybaczać, bo każdy jest tylko człowiekiem, a zresztą – dzisiejsi antykomuniści to przecież „rewolucjoniści ostatniej godziny”, nie żyjący w czasach, które oceniają (ciekawe, że „elity” nie zabraniają nam oceniać np. czasów Aleksandra Wielkiego), mający przy tym komunistyczną mentalność i porównywalni z komunistycznymi propagandystami (oczywiście, ci ostatni są rewaloryzowani i „elity” sprzeczności w tym nie widzą).
„Dzielenie społeczeństwa” w najbardziej odrażającej postaci to dla nich, zdawałoby się oczywista dla każdego człowieka, teza że nie ma znaku równości jeśli chodzi o wartości moralne między tymi, którzy bili a tymi którzy bili bici, tymi którzy donosili a tymi, na których donoszono. Że kultywowanie pamięci „żołnierzy wyklętych” jest dobre, a rehabilitowanie komunistów naganne. Tak, tutaj jest wyraźny podział, wielka, gruba linia – komunistyczni mordercy są zupełnie, ale to zupełnie inną częścią społeczeństwa niż bohaterowi narodowi. Ja uważam, że gorszą. Tak, dzielę społeczeństwo. I boję się myśleć, że mógłbym żyć w opętanym moralną indyferencją społeczeństwie niepodzielonym.
Jacek Tomczak
[aw]
Nic dodać, nic ująć. Choć w sumie ten tekst winien zostać skierowany do tych co panikują o straszliwym dzieleniu Polaków…