Wbrew hurraoptymistycznej publikacji PO, która przedstawia rządy Donalda Tuska jako pasmo sukcesów, w rzeczywistości niewiele w tym jest prawdy, a niewygodne fakty są ukrywane. W opracowaniu Platformy Obywatelskiej pod tytułem „Pięć lat stabilnego rozwoju 2007-2012” możemy przeczytać, że w tym czasie w Polsce powstało 935 tysięcy miejsc pracy. W rzeczywistości jeśli wziąć pod uwagę pierwszy pełny rok rządów PO, czyli rok 2008, i pierwszy kwartał roku obecnego, okaże się, że w tym czasie poziom bezrobocia w Polsce zwiększył się o ponad połowę! W 2008 roku było 1,47 mln bezrobotnych (9,8 proc.), podczas gdy w końcu pierwszego kwartału br. ich liczba sięgnęła 2,3 mln osób (14,3 proc.). To wzrost aż o 830 tysięcy, czyli o 56,5 procent! Dodatkowo gwałtownie wzrasta liczba bezrobotnych zniechęconych bezskutecznością poszukiwania pracy. 516 tysięcy osób bezrobotnych przyznało, że przestało już szukać pracy, gdyż są przekonani, że wyczerpali wszystkie możliwości i nie znajdą odpowiedniego zajęcia.
Dług wzrósł o 400 miliardów
We wspomnianej broszurze wydanej za pieniądze podatników czytamy, że „Polska najlepiej konsoliduje finanse publiczne wśród krajów UE”, a „w ostatnich latach udało się zahamować niekontrolowane wzrosty wydatków, jakie wcześniej były w Polsce normą”. Politycy PO chwalą się rzekomym najniższym wzrostem długu publicznego w Unii, ale nie mówią o sztuczkach księgowych z tym związanych. Tylko w Krajowym Funduszu Drogowym ukryto co najmniej 50 mld zł długu, dodatkowo co chwilę podbieranych jest po kilka miliardów z Funduszu Rezerwy Demograficznej, a niedługo zapewne także z OFE. Poza tym dlaczego porównywać się do najgorszych dłużników, jakimi jest większość krajów unijnych, a nie do państw, które racjonalnie obniżają zadłużenie publiczne – jak na przykład Nowa Zelandia czy Węgry? Jaka jest rzeczywistość w tym kwestiach? W 2007 roku łączne wydatki publiczne wyniosły 483,2 mld zł, podczas gdy w 2013 roku mają sięgnąć 734,5 mld zł. To wzrost aż o ponad 52 procent. Z kolei oficjalne zadłużenie publiczne w tym okresie wzrosło z 529,3 mld zł do około 900 mld zł, a może nawet sięgnie magicznego biliona. Sam ZUS prognozuje deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (wariant pośredni) na 60 mld zł w 2014 roku i prawie 75 mld zł w 2017! Oznacza to zwiększenie zadłużenia o jakieś 400 mld zł, czyli o ponad 70 procent. Jednak po zliczeniu wszystkich przyszłych zobowiązań państwa (głównie wypłat emerytur) dług wynosi oszałamiającą sumę około 3-4 bilionów złotych (około 200-300 procent PKB).
Zdaniem polityków PO, wielkim sukcesem jest deregulacja, podczas gdy według wyliczeń Czarnej Księgi Barier przygotowanej przez Polską Konfederację Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”, tylko w 2012 roku przybyło aż 49 nowych przeszkód biurokratycznych dla biznesu. Poza tym przedsiębiorcy nie mogą się doprosić obniżenia pozapłacowych kosztów pracy, które w największym stopniu hamują rozwój gospodarczy i tworzenie nowych miejsc pracy. Tymczasem rządy PO-PSL, zamiast ulżyć przedsiębiorcom, znacznie te koszty powiększyły. Na początku 2008 roku łączne obowiązkowe składki na ZUS płacone przez osoby samozatrudnione wynosiły 717,77 zł, podczas gdy od stycznia 2013 roku zostały podniesione do 1026,98 zł. To wzrost o ponad 43 procent!
W platformerskiej broszurze mówi się, że „w latach 2009-2012 Polska osiągnęła drugi najwyższy poziom inwestycji publicznych w całej UE”. Ale po pierwsze – nie ma się czym chwalić, bo inwestycje publiczne to nic dobrego. Aby były możliwe, najpierw konieczne jest zabranie w formie podatków funduszy na te inwestycje z bardziej efektywnego sektora prywatnego. Po drugie – pisze się o unijnych inwestycjach, a zapomina się o ich koszcie, który w przypadku inwestycji publicznych jest zawsze wyższy niż przy inwestycjach sektora prywatnego. Także koszt wykorzystywania dotacji unijnych przewyższa ich wartość. – Trzeba pamiętać, że tak jak w przypadku Grecji i innych krajów południa [dotacje unijne] nie stworzyły stałego dobrobytu, tylko stworzyły długi dzisiaj nie do spłacenia – powiedział „Rzeczpospolitej” Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha. Jak zauważył ekonomista, na dodatek poprzez unijne dotacje „dyktuje się Polsce, co powinna chcieć, a nie to co Polsce jest de facto potrzebne”. – Doświadczenia Hiszpanii pokazały, że pieniądze unijne, które rzekomo miały odmienić ten kraj, miały dosyć ograniczony wpływ. To była, powiedzmy, ekstra premia. Hiszpania zaczęła rozwijać się dlatego, że zmieniła sobie system gospodarczy, odblokowała gospodarkę. To było największe źródło ich rozwoju gospodarczego – stwierdził Sadowski. – Doświadczenia i europejskie, i afrykańskie, i w wielu innych krajach pokazują, że tylko praca obywateli, dobre rządzenie i dobry system jest gwarantem trwałego dobrobytu – dodał. W propagandowej publikacji nie pisze się też o tym, że samorządy coraz częściej oddają unijne dotacje, gdyż nie mają pieniędzy na współfinansowanie inwestycji, które same zaplanowały. Jak poinformował „Dziennik Gazeta Prawna”, od 2008 roku anulowanych zostało w sumie 331 umów o dofinansowanie projektów prowadzonych przez samorządy. Często one same rezygnowały z inwestycji. Jeszcze w 2008 roku rozwiązano zaledwie 10 umów, podczas gdy w 2011 i 2012 roku było ich już po około sto. Co gorsza, ostatnio premier Tusk postraszył, że w najbliższych latach rząd wpompuje w gospodarkę 700 do 800 mld zł (publicznych pieniędzy).
Wzrost spadł do zera
„Dziennik Gazeta Prawna” opisał inny przykład na propagandę sukcesu w wykonaniu urzędniczym, która okazała się zwykłym kłamstwem. Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych ogłosiła, że program inwestycji na wschodzie Polski okazał się gigantycznym sukcesem. – Blisko 150 firm, które skorzystały z Programu Promocji Gospodarczej Polski Wschodniej, zadeklarowało prawie 313 mln zł zysku – powiedziała Agnieszka Łukaszewska-Wojnarowska, dyrektor Departamentu Rozwoju Regionalnego w PAIIZ. Pochwaliła się, że na promocję tych firm Agencja wydała około 40 mln zł. – Zatem bilans jest imponujący – 273 mln zł na plusie. Te liczby mówią same za siebie – podkreśliła Łukaszewska-Wojnarowska. Tymczasem – jak pisze „Dziennik Gazeta Prawna” – nie chodzi o zyski firm uczestniczących w programie, tylko o wartość kontraktów, które zawarły one za granicą dzięki pomocy PAIIZ. Łączna wartość tych kontraktów to nieco ponad 283 mln zł. Co więcej, część z nich będzie zrealizowana dopiero w 2014 roku. Zdaniem przedsiębiorców, Agencja minęła się z prawdą w wyniku niekompetencji i chęci zabłyśnięcia.
Nie ma się co dziwić, bo urzędnicy muszą się czymś kiedyś wykazać. Tym bardziej że jest ich coraz więcej. Oficjalnie w 2007 roku łączne zatrudnienie w administracji państwowej i samorządowej wynosiło 379 tysięcy etatów, podczas gdy na koniec 2012 roku było to już 436 tysięcy osób. To wzrost o 57 tysięcy etatów, czyli ponad 15 procent. Tylko w administracji lokalnej w 2012 roku przybyło 6 tysięcy etatów. W samej Warszawie za czasów rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz, prezydent stolicy z PO, zatrudnienie w administracji zwiększyło się o około 2 tysiące osób, czyli o ponad 35 procent! Z kolei dane przedstawione we wrześniu 2012 roku przez Henryka Kmiecika, posła Ruchu Palikota, są jeszcze bardziej przygnębiające. Mówią, że w 2007 roku „liczba urzędników wahała się wokół 567 tys., w chwili obecnej liczba ta wynosi blisko 670 tys.”. To oznaczałoby wzrost o 103 tysiące etatów, czyli o ponad 18 procent. W samym Ministerstwie Finansów wraz z podległymi mu urzędami pracuje armia około 52 tys. ludzi. Wydatki resortu finansów od 2007 roku wzrosły o prawie miliard złotych, czyli o 20 procent. W najbardziej chyba niepotrzebnym Ministerstwie Sportu i Turystyki w 2007 roku pracowało 176 biurokratów, a w 2012 roku – 216 (wzrost o 23 procent). Jak w 2011 roku wyliczył „Fakt”, każdego dnia roboczego przybywa aż 75 urzędników! W latach 2008-2012 wydatki na administrację rządową wzrosły o 10,6 mld zł.
Broszura PO informuje też, że „łączny wzrost gospodarczy, jaki na przestrzeni ostatnich pięciu lat zanotowała Polska, był zdecydowanie najwyższy ze wszystkich krajów Unii Europejskiej. Polski PKB w tym okresie wzrósł o 18,5%, podczas gdy średnia unijna to -0,7%”. Pomijając fakt, że chociażby Mongolia taki wzrost gospodarczy uzyskuje w ciągu roku, platformiani propagandziści nie raczyli wskazać, jak w tym czasie wzrost gospodarczy Polski… zanikał. W 2007 roku wynosił 6,7 proc., w 2010 roku – 3,8 proc., a w 2012 roku – już tylko 2 procent. Nie wspominając o roku bieżącym, kiedy to, według GUS, w pierwszym kwartale 2013 roku PKB Polski wyrównany sezonowo wzrósł realnie o 0,1 proc. w porównaniu z poprzednim kwartałem, a w skali rocznej wzrost wyniósł 0,4 procent. Zdaniem ekonomistów, polska gospodarka zbliża się do zerowego tempa wzrostu PKB. – Przedłużająca się stagnacja gospodarcza jest bardzo niebezpieczna, zwłaszcza gdy rząd nie podejmuje się prowadzenia koniecznych zmian strukturalnych. Jego bezczynność może bowiem doprowadzić do recesji – skomentował Jacek Brzozowski, ekspert Pracodawców RP. – Co więcej, minister finansów proponuje kolejne nowelizacje ordynacji podatkowej, które oznaczają wzrost fiskalizmu i tym samym pogorszenie warunków dla aktywności gospodarczej – dodał. Wyjaśnił też, że taka polityka, realizowana kosztem przedsiębiorców, zabija wzrost i przyczynia się do spadku przychodów podatkowych budżetu.
Tusk sabotażystą?
Zdaniem Grzegorza Biereckiego, senatora PiS, w wyniku działań obecnego rządu Polska stała się czymś na kształt kolonii. Ale coraz większe niezadowolenie widać nawet wśród środowisk, które dotychczas wspierały PO. – PO to komuniści, a Polska to kraj postkolonialny – powiedział w wywiadzie dla „Wprost” Witold Gadowski, były dziennikarz śledczy TVN. O tym, że działania rządu Donalda Tuska są bliższe etatyzmowi niż wolnemu rynkowi, może świadczyć projekt ustawy o ochronie miejsc pracy, który przewiduje m.in. dopłaty do firm, których obroty spadną o co najmniej 15 procent. Według Dobromira Sośnierza – działacza libertariańskiego, syna Andrzeja Sośnierza, który był posłem i szefem NFZ – oznacza to, że rząd „będzie zabierał pieniądze z miejsc, gdzie przynoszą one zyski, i przenosił w miejsca, gdzie przynoszą straty. Rozumiecie – receptą na kryzys jest niszczenie lub utrudnianie tworzenia miejsc pracy bardziej wydajnych, żeby utrzymać te niewydajne lub już niepotrzebne, czyli prawdopodobnie te właśnie, które są przyczyną kryzysu… Kryzys bierze się z tego, że w gospodarce nagromadziły się – pod wpływem rządowych przepisów – błędne decyzje i przychodzi czas ich skorygowania, czyli przesunięcia sił i środków tam, gdzie będą lepiej wykorzystane. Ktoś, kto w tym przeszkadza, jest debilem albo sabotażystą, względnie w rzadkich przypadkach jednym i drugim”.
Nie można zapominać, że znakiem rozpoznawczym rządzącej koalicji PO-PSL jest podnoszenie podatków. Podstawową stawkę VAT zwiększono z 22 do 23 procent. Podatek od obrotu nieruchomościami wzrósł o 90 procent (z 10 do 19 proc.). Podatek od materiałów budowlanych, od zabudowania szafy wnękowej czy od ubranek dziecięcych zwiększono o 228 procent (z 7 do 23 proc.). Wprowadzono nowy podatek śmieciowy. Ustalona na bardzo niskim poziomie kwota wolna od podatku dochodowego (3091 zł rocznie) nie była waloryzowana od 2008 roku, choć jednocześnie Ministerstwo Finansów dokonuje takich waloryzacji choćby odnośnie podatków i opłat lokalnych, podnosząc co roku maksymalne dopuszczalne stawki, co potem władze samorządowe skrzętnie wykorzystują, coraz bardziej dobierając się do naszych kieszeni czy to w podatku od nieruchomości, czy od środków transportu. W tym czasie sama inflacja wyniosła – jak wyliczył kalkulator na internetowej stronie Ministerstwa Finansów – niemal 20 procent. Oznacza to, że realnie co roku kwota wolna od podatku jest coraz niższa i w rezultacie płacimy coraz wyższy podatek dochodowy.
Tomasz Cukiernik
Źródło: wym-1372347893573 Najwyższy Czas!
M.G.