Czy Putin powstrzyma agresję na Syrię?

Rosja nie wierzyła też w wysuwane przede wszystkim przez Izrael, a za nim przez USA, oskarżenia o posiadanie, produkcję czy użycie broni masowego rażenia (czy to atomowej, jak w przypadku Iraku i Iranu, czy to chemicznej, jak obecnie w przypadku Syrii). Uważała raczej, że argumenty te wysuwane są jedynie jako pretekst dla akcji zbrojnej, interwencji i podbicia kraju, nie ważne, czy w celu poniesienia korzyści materialnych, politycznych, czy też po prostu w imię głoszonych haseł ideologicznych (zwłaszcza komuniści, ale także nacjonaliści, trwają przy hasłach oskarżania USA o imperializm i ekspansjonizm). Konsekwentnie sprzeciwiała się planowanej przez USA i część krajów zachodnich „interwencji zbrojnej”, jak współcześnie określa się wypowiedzenie wojny suwerennemu państwu, które nie godzi się na narzucane mu z zewnątrz warunki istnienia.

W stanowisku tym Rosja wydawała się odosobniona. W Radzie Bezpieczeństwa ONZ stanowisko to podzielały jeszcze Chiny. Teoretycznie czyniło to niemożliwym przegłosowanie i usankcjonowanie jakiegokolwiek ataku na Syrię, ale i tak zbrojny atak na cele i siły reżimu prezydenta al Assada wydawał się być już pewny (nota bene doskonale ukazuje to, jakie znaczenie dla tzw. Zachodu mają tak chętnie wykorzystywane przezeń w innych sytuacjach fora i instytucje międzynarodowe) – wystarczyć miała faktyczna wola USA, by atak przeprowadzić, i kolejni sojusznicy chętnie dołączyliby do akcji obalania prezydenta Syrii za pomocą zbrojnego terroru. Nagle jednak okazuje się, że konsekwencja i twarda postawa Moskwy przynosi rezultaty.

Rosja wierzy, że tym razem finalnie nie znajdzie się po stronie przegranych, i że reżimowi al Assada uda się przetrwać obecną burzę. A Stany Zjednoczone najwyraźniej trochę się tej stanowczej postawy przestraszyły. 1 września prezydent Obama oficjalnie zrezygnował z zapowiadanej od tygodnia szybkiej akcji zbrojnej przeciwko celom w Syrii (lotniskom, obiektom i budynkom rządowym, wojskowym laboratoriom badawczym i magazynom broni).

Mimo, iż dopiero co Obama zapowiadał, że „najcięższy atak przy użyciu broni chemicznej XXI wieku”, jakiego miały dopuścić się siły rządowe w Syrii na ludności cywilnej (oczywiście, jak zwykle przy podobnych sytuacjach chociażby w Iraku, „dowody” na potwierdzenie tej tezy pochodzić mają ze źródeł izraelskich…) musi spowodować akcję odwetową krajów „demokratycznych”. Atak na Syrię był niemalże pewny, i to wbrew prawu międzynarodowemu, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle kompletnie traci na znaczeniu, podobnie jak ewentualne ofiary cywilne amerykańskich bombardowań (co pokazały wszystkie amerykańskie interwencje zbrojne drugiej połowy XX i początku XXI wieku).

Teraz jednak Obama ogłasza rezygnację z szybkiej akcji zbrojnej. Publicznie stwierdził, że najpierw musi poprosić o zgodę amerykański Kongres! Sytuacja ta, którą Obama szumnie określa mianem wzoru do naśladowania dla innych, w domyśle nie demokratycznych, krajów (mniejsza z tym, czy w ogóle możliwe jest usankcjonowanie wypowiedzenia wojny poprzez „demokratyczne” jej uchwalenie przez agresora), pokazuje wyraźnie, że amerykański prezydent obawia się konsekwencji kolejnej rozpętanej wojny.

Po pierwsze, wszystkie ostatnie amerykańskie interwencje zbrojne nie przyniosły ani oczekiwanych rezultatów (stabilizacja, demokracja, wolność, pokój itp.), ani nie potwierdziły zarzutów, które legły u podstaw rozpętania wojny (posiadanie czy użycie broni masowego rażenia, wspieranie międzynarodowego terroryzmu). Sytuacja po amerykańskim ataku na ogół okazała się gorsza, niż przed nim (przykład – Irak, gdzie coraz więcej amerykańskich strategów uważa, że USA już zaczynają „tęsknić za Saddamem”), terroryzm i bratobójcze walki rozlewają się z niespotykaną wcześniej intensywnością, a autorytet i wpływ USA w regionie jedynie ucierpiał. Po drugie, same społeczeństwo amerykańskie wcale nie kwapi się do kolejnej wojny, które na pewno pochłonie nie tylko ogromne sumy pieniędzy, ale i życia ludzkie samych obywateli USA.

Barack Obama chce prosić Kongres o zgodę dla „stosownej”, ograniczonej akcji lotniczej na wybrane syryjskie cele. Prezydent przesłał do Kongresu projekt odpowiedniej rezolucji wraz z listem, w którym prosi o jej poparcie. Kongres zbierze się ponownie po przerwie wakacyjne jednak dopiero 9 września, najprawdopodobniej więc ewentualna amerykańska akcja nastąpi nie wcześniej, niż za 10, może 14 dni. Co mogło spowodować to nagłe, drastyczne spuszczenie z tonu amerykańskiego prezydenta?

Niewątpliwie duże znaczenie odgrywa tu zdecydowane i konsekwentne stanowisko Moskwy, w mniejszym stopniu za to bardziej werbalny i polityczny, niż faktyczny sprzeciw ChRL. 31 sierpnia Władimir Putin zwrócił się bezpośrednio do Baracka Obamy, jasno stwierdzając, że groźby USA pod adresem Syrii są „absolutnie nie do zaakceptowania”. Według Agencji Prasowej Interfax, prezydent Putin miał wezwać USA do przedstawienia konkretnych dowodów na użycie przez siły rządowe w Syrii broni chemicznej. Zarzuty, podnoszone obecnie przez USA, są, zdaniem Putina, „kompletną bzdurą”. Trudno nie przyznać racji słowom Putina, że „nie odpowiada to przecież żadnej logice, by syryjska armia użyła gazów bojowych w dzień, w którym do kraju przybywają obserwatorzy ONZ”.Jestem przekonany, że jest to prowokacja, mająca służyć wciągnięciu do działań inne kraje” – dodał Putin podczas pobytu we Władywostoku. Zapowiedział też, że będzie dążył do rozmów na temat Syrii z prezydentem Obama i kanclerz Merkel podczas szczytu G-20 w Petersburgu w dniach 5-6 września. Przypomniał też Obamie, że jest on laureatem Pokojowej Nagrody Nobla: „Czy zainicjowane przez USA zbrojne konflikty kiedykolwiek przyczyniły się do rozwiązania chociaż jednego problemu?” – dodał, że ani w Afganistanie, ani w Iraku czy Libii nie ma wolności i demokracji, za to są ciągłe ofiary wśród ludności cywilnej.

Putin jednak nie tylko słownie sprzeciwia się amerykańskiej interwencji. 29 sierpnia zapadła decyzja o wysłaniu ku wybrzeżom Syrii krążownika rakietowego „Moskwa” oraz dużego okrętu do zwalczania łodzi podwodnych z rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. Wprawdzie oficjalnie rosyjskie ministerstwo obrony narodowej zaprzecza, by wyjście w morze okrętów miało jakikolwiek związek z sytuacją w Syrii, jednakże anonimowe źródła wojskowe potwierdzają, że Kreml poczuł się w końcu zmuszony do odpowiedzi przez groźby i zapowiedzi USA. Wprawdzie obydwa okręty nie stanowią realnej siły, mogącej zagrażać wojskom USA czy NATO („Moskwa”, która przeszła gruntowną modernizację w latach 90-tych, jest względnie nowoczesnym okrętem uzbrojonym w 16 wyrzutni rakiet okrętowych; natomiast krążownik „Kercz” jest jednostką zupełnie przestarzałą, która według planów rosyjskich jeszcze w tym roku ma zostać wycofana ze służby i złomowana). Ich wysłanie na Morze Śródziemne ma jednak znaczenie symboliczne – jest elementem gry z USA, demonstrowania siły i próby pokazania światu, że Rosja wciąż jest w stanie wywierać wpływ i reagować także w innych regionach świata, poza własnymi granicami.

Podnoszone przez niektóre media, a także środowiska „prawicowe” w Polsce zarzuty, że Rosja wciąż żyje w epoce zimnej wojny, chce „szantażować” wolny świat i „zastraszać” inne państwa, są z oczywistych względów absurdalne. Amerykańskie okręty, o wiele liczniejsze i nowocześniejsze, pojawiły się na Morzu Śródziemnym o wiele wcześniej. Także kilka dni wcześniej, 27 sierpnia, dołączyła do nich duma marynarki francuskiej, atomowy lotniskowiec „Charles de Gaulle”. Po wielomiesięcznym remoncie, lotniskowiec ma być w pełni zdolny do działań bojowych. W świetle tych faktów, a zwłaszcza wcześniejszych gróźb i oświadczeń prezydenta Obamy, wysłanie rosyjskich okrętów może być uznane jedynie za reakcję na wcześniejsze zapowiedzi USA i innych krajów (Francji, Wielkiej Brytanii) o uderzeniu na Syrię – i to reakcję bardzo łagodną. Posiada znaczenie jedynie symboliczne – jakiegokolwiek realnego oporu wobec sił USA i NATO ze strony dwóch starych, proradzieckich okrętów, raczej nie należy się spodziewać.

A wracając do amerykańskiego Kongresu: najprawdopodobniej poprze rezolucję prezydenta – chociaż oczywiście gwarancji nie ma. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron też był pewny poparcia w Izbie Gmin dla swego projektu interwencji w Syrii. I poniósł wielką porażkę, gdy Izba projekt ten odrzuciła. Zapewne ten fakt także miał wpływ na decyzję Obamy, by odwołać się do zgody własnego parlamentu. Przede wszystkim jednak decyzja o wstrzymaniu akcji posiada wielką wymowę dla wszystkich zwolenników szybkiej akcji zbrojnej, ataku na Syrię czy obalenia prezydenta Assada, a także dla syryjskiej „opozycji”.

Dla nich decyzja Obamy jest zmianą kursu, wycofaniem się, czy ustąpienie presji Rosji. Sam Obama natomiast doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że wszystkie poprzednie akcje zbrojne USA nie przyniosły korzyści, że opinia publiczna przeciwna jest kolejnej wojnie, a efekt końcowy ewentualnego obalenia czy znacznego osłabienia sił rządowych w Syrii bynajmniej nie jest przewidywalny – po drugiej stronie bowiem nie znajdują się żadne „siły demokratyczne”, a islamscy fundamentaliści, fanatycy i terroryści. Czy presja twardogłowych „jastrzębi” będzie na tyle silny, by rozpętać kolejną wojnę, a potem – dalej, jeszcze jedną, z Iranem czy KRLD, pokażą zapewne następne 10 do 14 dni. Wydaje się jednak, że decyzja Obamy jest znakiem pozytywnych zmian w agresywnej polityce amerykańskiej.

Michał Soska

www.myslpolska.pl

aw

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Czy Putin powstrzyma agresję na Syrię?”

  1. Zobaczymy, czy USA faktycznie zrezygnują z ataku na Syrię. Jeśli tak, to może być to związane z próbą „wystawienia” Izraela przez Obamę. Żydzi prawdopodobnie liczyli na amerykański współudział. W obliczu rezygnacji USA z ataku, mogą pokusić się o „samowolkę” i zaatakować Syrię „solo”. Poczekamy – zobaczymy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *