D-Day Hel — reportaż z żywej lekcji historii

Stawiając pierwszy krok na pokładzie znalazłem się pośród typowego zbiorowiska zagranicznych turystów, matek z drącymi ryja dziećmi, zrzędliwych staruszków i młodocianych fanów przygód. „Opal” to stara, lekko pordzewiała, zmurszała krypa, która przez ostatnie 20 lat, a może i więcej, sprawowała i sprawuje nadal funkcję najlepszego środka transportu na półwysep Helski. Pomijając wystrój i umeblowanie wyrwane żywcem z filmu porno z lat 70-tych, Opal posiada ten charakterystyczny czar maszyny, która mimo bycia skreśloną przez historię i inżynierię odpala swe tłoki ochoczo, na przekór krytykom i burżuazyjnym fanom nowoczesności. Szczególnie urokliwa jest łazienka, która przypomniała mi o wyjątkowo nerwowej atmosferze panującej w kiblach mojej starej szkoły podstawowej. Ta „placówka edukacyjna” była wizualnie tak samo atrakcyjna jak pordzewiały prom na Hel. Potężna budowla z ciemnej cegły wydzielała wokół siebie aurę podobną do tej, którą poczuć można w szpitalu psychiatrycznym, a jej nauczycielska świta nie była w stanie wymazać złego wrażenia generowanego przez wygląd budynku. Krótko mówiąc: cała szkoła sprawiała wrażenie mizernej próby skazanej na porażkę, reliktu PRL przyspawanego do swych starych zwyczajów i straszliwe zdezorganizowanego zarazem. Nawet lubiłem to miejsce, miało swój urok, całkiem jak „Opal”, ale toalety były odrapanymi hotboxami pełnymi psychozy. Stanowiły swoistą kryjówkę dla wszelkiej maści wagarowiczów i młodocianych palaczy, którzy pierwszą porcję nikotyny wciągnęli jeszcze przed pojawieniem się oznak dojrzewania w ich majtkach. Dziwne rzeczy miały tam czasami miejsce. Pewnego razu grupa wyrostków nalała jednemu dzieciakowi atramentu do gardła. Nikt się nie śmiał wtedy.

Odbiegłem od tematu po raz kolejny. Czemu akurat Hel? Postanowiłem z grupką przyjaciół odwiedzić półwysep aby poczuć magię historycznej rekonstrukcji, bo 24 sierpnia jest datą, na którą zaplanowano oddzielić skrawek helskiej plaży i stworzyć jakoby scenę dla historycznych zapaleńców, aby zrekonstruowali na oczach gapiów wydarzenia, które miały miejsce podczas słynnych lądowań wojsk alianckich w Normandii.

Barka bujała się na falach delikatnie, a półwysep helski wystawał na horyzoncie jak krzywy palec dłubiący w nosie. I bynajmniej to porównanie nie jest bez celu, bo podróż dłużyła się niesamowicie i poszukiwanie rud glukozy w nozdrzach było jednym z podstawowych zajęć większości podróżnych. Pomimo zawrotnego tempa katamaranu „Opal” w końcu dotarliśmy do brzegu i mogliśmy ruszyć w stronę plaży

Naiwność pozwalała nam wierzyć, że pojawienie się godzinę przed oficjalnym rozpoczęciem pokazu pozwoli nam zająć dobre miejsca widokowe. Niestety, wokół terenu oddzielonego dla celów rekonstrukcji zebrane były potężne tłumy gapiów. Większość kłębiła się na drewnianym molo rozpościerającym się wzdłuż wydmy. Po kilku minutach przepychania się doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu szukać tam miejsca. Każdy walczył o skrawek ziemi łokciami, odrobinę bardziej sprawni fizycznie próbowali wspinać się na poręcze i śmietniki, aby dostrzec plac bitwy, większość nie zwracała uwagi gdzie i na kogo się pcha do tego stopnia, że prawie stratowano zaspanego beagle`a leżącego na pomoście. Szarpanie się ze stadem zombiaków desperacko szukających miejsca nie miało sensu, więc postanowiliśmy zejść z mola.

I oto mym oczom ukazała się piękna, zgniłozielona amfibia o dźwięcznej nazwie „The Iron Slut” (Żelazna dziwka) zaparkowana tuż przy linii brzegowej. Na jej pokładzie znajdowało się około 20 żołnierzy amerykańskich. Pośród nich szczególnie wyróżniał się starszy, nieco pękaty jegomość, zapewne dowódca, który wyprostowawszy się wydał ostatnie parę rozkazów swoim podopiecznym. Wyglądali na zwartych i gotowych, czekających aby wyskoczyć z pojazdu i ruszyć z frontalnym atakiem na zasieki niemieckich żołnierzy z 7 Armii niemieckiego Wehrmachtu. Drugi oddział amerykański oczekiwał dalszych wytycznych przy wydmie. Wrażenie robiło uzbrojenie i mundury, w tym żelazne papierośnice, które niektórzy żołdacy obijali o swe stalowe hełmy.

Ponad 60 lat temu wielu z tych nieszczęśliwców zmuszonych było opuszczać łodzie kilkadziesiąt metrów od brzegu i ślimaczym tempem, pośród wrażych kul, próbować dotrzeć do plaży. Nie mniej dramatyczna była sytuacja dla tych, których wysadzono już „na miejscu”. Tam musieli uciekać w popłochu przed ogniem karabinów maszynowych i przytulać się do barykad przeciwpancernych, licząc na to, że żadna błędna kula nie zerwie hełmu z ich głowy. Wcześniej większość z nich była energicznymi żołdakami – liczyli, że po powrocie do domu staną się dumą swych rodzinnych stron i będą mogli zbałamucić każdą dzierlatkę chichrającą na widok munduru, na którą tylko rzucą wzrokiem – ale obserwując sztywne ciała unoszące się na spienionej powierzchni wody łatwo sobie wyobrazić, że szybko pożałowali, iż nie poszli w ślady dezerterów i nie schowali się gdzieś pod krowim łajnem na czas konskrypcji. W domku był lekkoduchem i przyjaznym dzieciakiem z osiedla, ale na plażach Normandii był zredukowany do roli „szeregowego X” – zbędnego członka personelu wojskowego zobowiązanego słuchać rozkazów, których wykonanie zazwyczaj oznaczało postawienie się w sytuacji zagrożenia życia. Drugim obowiązkiem Szeregowego X było przeżycie w niebezpiecznych warunkach wywołanych słuchaniem wyżej wspomnianych rozkazów w celu słuchania później nawet większej ilości rozkazów. Bezlitosny, zamknięty krąg ślepego posłuszeństwa i śmierci – dokładnie to, czego potrzeba, aby wygrać wojnę.

Lądowania w Normandii składały się z dwóch etapów: lądowania wojsk spadochronowych w liczbie około 24,000 żołnierzy brytyjskich, amerykańskich i kanadyjskich, a także desantu lądowego z morza na plaże Omaha, Juno, Gold i Sword. Razem w operacji udział wzięło 73,000 żołnierzy z USA, 61,715 z Wielkiej Brytanii i 21,400 z Kanady. Armia niemiecka liczyła około 10 tysięcy żołnierzy. W wyniku operacji wojennych śmierć poniosło 12 tysięcy żołnierzy alianckich i około 5 tysięcy żołnierzy niemieckich.

Na Helu zaś obydwie strony były przygotowane do bitwy. Niemieccy żołnierze byli okopani przy wydmie i mieli do dyspozycji bunkier, a ich karabiny maszynowe były zwrócone w stronę brzegu. Gdy tylko Żelazna Dziwka poczęła zanurzać swe koła w wodzie, ryk dieslowskiego silnika Shermana o nazwie „Squirrel” (wiewiórka) odbił się echem wzdłuż plaży. Pojazd zatopił swe gąsienice w piasku i ruszył naprzód, zgrabnie manewrując między zaporami i unikając ostrzału moździerzowego. Czołg wystrzelił pocisk dymny i w tym samym momencie z amfibii poczęli wyskakiwać do wody amerykańscy żołnierze; dzierżąc nad głowami swe karabiny i pistolety maszynowe powoli przedostawali się w stronę brzegu. Ci, którym udało się dotrzeć, musieli rzucić się na piasek i czołgać w stronę najbliższych osłon – Niemcy w początkowych fazach skopywali jankesom ich tyłki i uniemożliwiali dalsze posunięcia ogniem zaporowym z ciężkich karabinów maszynowych. Wystrzał broni palnej co chwilę punktował głośny huk eksplodującego pocisku moździerzowego. Żołnierze Wehrmachtu sprawnie wymieniali pasy amunicji w rytm okrzyków: „Schneller!; Schiessen! Pośród rannych szybko krzątali się sanitariusze, którzy tamowali krwotoki przypominające te z amerykańskich horrorów sprzed kilku dekad. Szczególnie efektowne były sceny śmierci. Żołnierze amerykańscy wyraźnie pragnęli wznieść się na wyżyny kunsztu aktorskiego i prawie każdy zgon wyglądał jak śmierć sierżanta Eliasa z filmu „Pluton”. W końcu jankesom udało się przebić do umocnień niemieckich i po kilku minutach starć w krótkim dystansie przejęli kontrolę nad gniazdem karabinu maszynowego i bunkrem. Szczególnie do gustu przypadła mi wymiana uprzejmości między wojskiem amerykańskim, a niemieckim, którego kulminacyjnym punktem było rozstrzelanie niemieckiego dowódcy na wzgórzu za bunkrem.

Mgła wojny opadła nad miejscem bitwy i przyszedł czas na opatrzenie rannych i pochowanie trupów. My tymczasem ruszyliśmy w stronę niemieckiego obozu. Niemiecki przyczółek był schowany w lesie, nieopodal dróżki i wyglądał bardzo autentycznie. Na szlabanie z napisem „Halt” przywitało nas dwóch przyjaznych Ślązaków, którzy za uiszczenie skromnego datku na niemieckich kombatantów unieśli szlaban i zaprosili do zwiedzania obozu. Klimat był fantastyczny, wszystko wręcz pachniało atmosferą niemieckiej armii sprzed półwiecza. Były dziewczyny w mundurach obsługujące łączność; żołnierze Wehrmachtu, Waffen-SS; pośród nas krzątał się lekarz w ubabranym krwią kitlu; gdzieś pośród drzew żołnierze smażyli niemieckie wurst-y na prowizorycznym rożnie; były repliki broni, stare mapy, lampy, maszyny do pisania, papierośnice i inne cuda; nawet kuchnia polowa nie zawiodła, a jej wyposażenie stanowiła żeliwna kuchenka, cynowe garnki, żelazne talerze, sztućce – wszystko cudownie staromodne, od kanek na mleko po puszki, a nawet brudne szmaty, a skończywszy na kucharzu w wojskowych butach i białym podkoszulku na ramiączkach i fryzurze „z epoki”. Dodatkowo wszystkiego można było dotykać (kucharza także), ale ja nie dotykałem – z szacunku, bo to niemieckie, a nawet jeśli jedna z tych staromodnych patelni pochodziła ze shranku jakieś śląskiej kucharki piekącej karminadle, to i tak szacunek się należy, może nawet jeszcze bardziej.

O godzinie 18:00 ulicą wiejską na Helu przejechała parada pojazdów i żołnierzy. Były amerykańskie jeepy, kubelwageny, replika czołgu Pantera na podstawie T-55, autentyczny amerykański Szerman, osławiona żelazna dziwka, pięknie ubrane, wymalowane czerwona jak krew szminką dziewczyny w strojach z lat 40-tych, a także posępni jeńcy niemieccy, maszerujący z łopatami. Wybornie prezentował się Amerykański Sen, który objawił się niczym mesjasz za kółkiem Dodge`a WC. Pulchny, przypominający nieco krzyżówkę między senatorem Piesiewiczem a Ryszardem Kaliszem, z cygarem w ustach, zuchwałym spojrzeniem zwycięzcy, polikiem usmarowanym szminką i dwoma blondynkami u swego boku – Kapitan Ameryka w pełnej krasie.

Filip Daniel Cieślak

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *