Demokracja i humanizm w natarciu

Jeśli wierzyć mediom, to sprawą zainteresował się nawet Rzecznik Praw Obywatelskich. I słusznie, ponieważ w ustawie o szkolnictwie wyższym nie ma słowa o tym, że studenci muszą być demokratami i humanistami. Konstytucja zaś wyraźnie mówi, że nikt nie może być dyskryminowany za swoje poglądy, za wyjątkiem faszystów i komunistów, których wyjęto spod prawa.

Tymczasem Prorektor ASP oświadczył mediom: „Koncepcja humanizmu mieści się nie tylko w sferze politycznej (demokracja), ale i etycznej. Przywołane w treści ślubowania ideały demokracji, w naszej ocenie, nie odnoszą się do konkretnego ustroju politycznego, a jedynie do zasad funkcjonowania społeczeństwa jako takiego, którego częścią jest społeczność akademicka”. Przyznam, że wypowiedź to niezwykle interesująca i to z kilku powodów.

Funkcjonuję w „społeczności akademickiej” już ponad 15 lat i nie dostrzegłem – przynajmniej do tej pory – aby społeczność ta funkcjonowała wedle „zasad” demokratycznych. Przeciwnie, jest to jedno z ostatnich we współczesnym świecie miejsc, gdzie ludzie są radykalnie zhierarchizowani i dzielą się na: 1/ samodzielnych pracowników naukowych o pełnych prawach, mających możliwość sprawowania funkcji kierowniczych w badaniach naukowych i pracach organizacyjnych (profesorowie); 2/ adiunktów, czyli osoby mające stopień naukowy doktora, którzy aspirują, aby w przyszłości być profesorami, lecz obecnie są „dołączeni” (to właśnie znaczy słowo „adiunkt”) do samodzielnych pracowników naukowych; 3/ asystentów, czyli osoby bez stopnia naukowego (magistrzy), które chcą dopiero być doktorami; 4/ pracowników administracyjnych; 5/ studentów. I nie dostrzegam w tej strukturze śladu demokracji. Przeciwnie, jest to hierarchia wzorowana na systemie mistrz-uczeń, żywcem wzięta z mediewalnego systemu cechowego. Główne linie podziału biegną wedle habilitacji lub jej braku (samodzielni i niesamodzielni pracownicy naukowi) i wedle linii wykładowca-student.

Więcej, trudno sobie wyobrazić zniesienie tych podziałów na uniwersytecie. Zapewne można znieść habilitacje (o czym często kiedyś dyskutowano) i nieco „urynkowić” stosunki pomiędzy naukowcami. Nie oznacza to jednak, że doktor z 4 publikacjami naukowymi zostanie profesorem, gdyż hierarchia w nauce zawsze opierała się na kryterium dorobku naukowego, a jedynie można zmienić kryteria oceniania i klasyfikowania tegoż dorobku. Nie wydaje się jednak możliwe znieść tu same zasady hierarchii. Tym bardziej zaś nie można znieść fundamentalnej zasady podziału na wykładowców i studentów.

Wyobraźmy sobie jak wyglądałby uniwersytet, gdyby zbudowano tu „społeczność demokratyczną”: oto w wyborach rektora, prorektorów i dziekanów zradykalizowana większość wyborców – złożona z doktorów i magistrów – pokonuje „arystokratyczną” mniejszość profesorów. Rektorem i dziekanami zostali magistrzy i doktorzy. Gwoli ścisłości, to doktor teoretycznie może zostać już dziś wybrany dziekanem. I wtedy zaczyna się problem, ponieważ – przewodnicząc obradom profesorów – nie może uczestniczyć w tzw. części zamkniętej rady naukowej, gdzie nadaje się stopnie naukowe. Nie ma wątpliwości, że doszlusowanie uniwersytetów do „standardów demokratycznych” spowodowało by wzrost takich problemów. W autentycznej demokratycznej społeczności akademickiej to głosowanie magistrów winno zdecydować czy Kowalskiemu nadać stopień naukowy doktora, a głosowanie doktorów czy nadać mu stopień doktora habilitowanego. Toż to byłby nowy sowiet, gdzie włókniarki wybierały dyrektora szwalni, a hutnicy dyrektora huty.

Z tego też powodu, w obronie zasady hierarchiczności, wybory do władz na uniwersytetach mają charakter kurialny. Zwykle profesorowie mają po jednym głosie, podczas gdy doktorzy, magistrzy i studenci – stanowiący przygniatającą większość liczebną społeczności akademickiej – wybierają swoich reprezentantów z prawem głosy. Zwykle stosunek głosów wygląda tak, że profesorowie mają ok. 50-60% głosów, młodsi pracownicy naukowi ok. 30-40%, a studenci 10% głosów. Innymi słowy, „arystokracja profesorska” zachowuje pakiet kontrolny i głosy pozostałych wyborców mogą rozstrzygać tylko wtedy, gdy pomiędzy „arystokratami” doszło do podziału i sporu. Podobny pakiet kontrolny profesorowie zachowują w całej strukturze, gdyż nie mogą istnieć wydziały, instytuty, katedry i zakłady bez profesorów, acz – teoretycznie – mogą istnieć bez młodszych pracowników naukowych. Tylko samodzielni pracownicy naukowi mają dostęp do rozmaitych środków na badania naukowe, tylko oni mogą być promotorami i recenzentami itp, itd.

Struktura taka była zawsze. Mogły się w niej zmieniać nazwy, funkcje, ale zawsze konstytuowała się wokół wiecznej zasady mistrz-asystent-student, czyli wedle zasady tak hierarchicznej, że nie powstydziłby się jej modelowy średniowieczny cech rzemieślniczy. I inaczej być nie może, gdyż natychmiast uniwersytet przemieniłby się w sowiet, gdzie masa przegłosowałaby intelektualną elitę. Możemy dyskutować o nazwach, sposobie uzyskiwania stopni i tytułów naukowych, ale nie o samej zasadzie.

I teraz pytanie: czy student-monarchista, który nie jest demokratą, rzeczywiście nie pasuje do tego świata? Czy świat do którego chce wstąpić autentycznie jest przykładem wartości demokratycznych? Jeśli byłby to faktycznie świat demokratyczny, to o jego przyjęciu lub nieprzyjęciu powinna zadecydować mityczna demokratyczna większość. Tymczasem zadecydowały o tym władze uczelni, zapewne wybrane w systemie kurialnym, czyli na sposób nie-demokratyczny, gdzie wyborcy podzieleni byli na kurie wedle swoich kompetencji mierzonych stopniami naukowymi. Uniwersytet może maskować swoje funkcjonowanie pod hasłami „demokracji”, ale po co?

Adam Wielomski

Tekstu ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Demokracja i humanizm w natarciu”

  1. Fantastyczne wyłożenie zasad naturalnego porządku rzeczy. Świetne wykorzystanie okazji. Swoją drogą ciekawe jak na ten incydent zareaguje całe tzw. środowisko naukowe. Jest okazja do jakiegoś wspólnego wystąpienia normalnych jeszcze naukowców przeciwko temu ewidentnemu idiotyzmowi. Warto publicznie pytać każdego profesora o jego stosunek do tego incydentu. Przynajmniej poznamy listę szaleńców.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *