Dostęp do morza czy kawerna Polski?

Prezentujemy Państwu artykuł autorstwa Adolfa Nowaczyńskiego – genialnego publicysty z okresu międzywojennym – z 1923 roku, który dotyczy strategicznego znaczenia Gdańska dla rozwoju Polski. Artykuł  mimo tego, że napisany ponad 90 lat nadal w niektórych aspektach pozostaje aktualny.

Poniższy artykuł pochodzi z książki „Z bojów Adolfa Nowaczyńskiego. Tom I” pod red. Arkadiusz Mellera i Sebastiana Kosiorowskiego. Książkę, która została wydana w serii „Biblioteka konserwatyzm.pl” można kupić w naszej księgarni: http://sklep.konserwatyzm.pl/z-bojow-adolfa-nowaczynskiego/; http://sklep.konserwatyzm.pl/pakiet-promocyjny.-endecki/.

Decyzja najjaśniejszej Rady Ambasadorów przyznająca  trzy milionowemu państwu Lituvasów port bałtycki Kłajpedę, wyrok bardzo Salomonowy, niespodziewany i dziwaczny narzuca nam z całą siłą i wyrazistością kwestię naszego dostępu do morza, naszego portu, naszego kontaktu z szerokim światem, naszego wyjścia na oceany.

Wszyscy chyba doszliśmy już do przekonania, że nasz pasywizm w tym kierunku dalej iść nie może, że stosunek nasz do morza pozostał dalej nijaki i nikły, że po czterech latach posiadania skrawka  brzegu morskiego nadal jesteśmy narodem o psychice i polityce szczurów lądowych, wreszcie, że i z tym Gdańskiem trzeba będzie raz dojść do jakiegoś ładu, inaczej normując dalsze współżycie.

Od tego ostatniego punktu (punctum saliens) musi się zacząć zmiana, początek przetworzenia nas z narodu na wskroś przyziemnego, bez kolonialnego i zaściankowego, parafialnego i żywcem wzajem zagryzającego się w dusznym obrębie swej nawet wielkiej państwowej klatki w naród o światopoglądzie szerszym, mniej przyziemnym, ogólnoludzkim, globowym, co nieco marynarskim i gospodarczo wszech światowym.

Trzeba to sobie dziś powiedzieć głośno, że tak dalej nasz collage z Gdańskiem trwać nie może. Zawiedliśmy się na nich fatalnie, cierpliwość nasza, ustępliwość i tolerancja wyczerpane są doszczętnie. To co miało być naszym oknem na oceany, naszym pomostem, naszym pomostem na szeroki świat, to stało się po trzech, czterech latach właśnie ryglem zamykającym nam szczelnie korytarz do morza, barierą odgradzającą nas od kontaktu z zamorskim światem a równocześnie naszą ropiejącą raną, naszą słabizną, naszą piętą Achillesa, tym fatalnym miejscem w organizmie państwowym Polski, przez który przecieka żywa krew na zewnątrz. Ten stan nie do zniesienia wreszcie skończyć się musi, a jak się skończy to będzie już zależało od sterników naszej polityki względnie od tego czy może czynniki odpowiedzialne w tym mieście przyjdą wreszcie do opamiętania[1].

W kwestii gdańskiej traktat wersalski nas mocno skrzywdził. Odnośne paragrafy 100-108 zredagowane zostały pod wpływami i presją tych angielskich anglosaskich dyktujących suflerów, którzy dziś już odsunięci od władzy grają tylko rolę i mają znaczenie obezwładniającej opozycji[2]. Lloyd George i jego ludzie są już w cieniu, ale tym gorzkim owocem ich presji i ich kalekiej genialności dyplomatycznej my się karmić musimy nadal. Stwarzając sztuczny twór na papierowej tylko mapie niby logicznie wyglądający, stwarzając fikcyjnie niezależne wolne miasto o dwa hinterlandy tj. wschodnio-pruski i polski oparte, nie przeczuwało grono wersalskich krawców i przykrajaczy, że Freistadt Danzig przetłumaczy to sobie na Free-State, na Freistaat, że uniezależnione cokolwiek stanie się właśnie ogniskiem odwetowego pangermanizmu (jednym z dwóch), że wprost chore na galopującą megalomanię będzie coraz zuchwalej i oporniej stawiało się państwu suwerennemu, które jego niezależności tytularnej, jest głównym obrońcą i gwarantem. Twórcy traktatu wersalskiego stanowczo więcej wierzyć musieli w siły magnetyczne, asymilacyjne, w gospodarczą i ekonomiczną tężyznę, w prestige i majestat państwa polskiego oraz błędną chyba musieli mieć opinię o poczuciu rzeczywistości w obywatelstwie gdańskim: twórcy traktatu zapewne byli przekonani, że w dwa, w trzy lata państwo 28 milionowe da sobie szybko bez hałasu radę z gdańską enklawą, a właśnie życie nowoczesne gospodarcze zespoli ze sobą szybko tysięcznymi węzłami taką minimalną mniejszość z tak mocarstwowo zapowiadającym się państwem. Nadto zapewne twórcy tych paragrafów 100-108 traktatu wersalskiego byli przekonani, że ekspansywna energia polskiego społeczeństwa z taką siłą i rozmachem rzuci się i skieruję w stronę brzegu morskiego, iż nawet jeśli napotka tam jakieś szowinistyczne przeszkody i kontrakcję ze strony nalotu pruskiego w Gdańsku, szybko upora się z tymi przeszkodami w mię historycznych, z pomocą węzłów tradycyjnych i realnych interesów gospodarczych. Nie można sobie bowiem inaczej wytłumaczyć „stanu rozumów” wersalskich peacemakerów przy stwarzaniu takiego paradoksalnego Monaco nadmorskiego jak tylko chyba nadzieją, że tu się rzecz sama szybko ułoży, a życie realne skoryguje papierowe koncepcje pod sugestią anonimowego między mocarstwa w traktacie uwiecznione.

Tymczasem stało się inaczej. Polska pod tym względem zawiodła. Energia jej ekspansji skierowana była przez pierwsze cztery lata wyłącznie ku Wschodowi, ku Dzikim Polom, ku Kijowowi, potem ku Wilnu, Pomorze, dostęp do morza, ukształtowanie stosunku do Gdańska, kwestię portu polskiego, żeglugi morskiej, marynarki wojennej i handlowej traktowano całkiem po macoszemu, obojętnie, bagatelnie. Naczelnik państwa choć socjalista z fachu i wieloletniego procederu, ale umysłowość nie nowoczesna, romantyczna, bez żadnego zmysłu i wykształcenia ekonomicznego tak on sam jak i jego ludzie nie pojmowali nigdy doniosłości kontaktu Polski z morzami i konieczności, żelaznego musu posiadania własnego portu przez państwo 27 milionów liczące. Dla tej całej koterii zaściankowych radykałów już domaganie się własnego portu i brzegu morskiego to była jedna z tych endeckich pretensji, drażniących tylko niepotrzebnie Niemcy i sztucznie rozdmuchiwanych. I ten pogląd z góry od samych szczytów narzucany rozszerzył się też na wszystkie kolejne rządy, gabinety, na sejm i społeczeństwo, które zamiast coraz intensywniej zajmować się niedostępnym dostępem do morza, coraz to chłodniej i neutralniej traktowało ten problem rozstrzygający o gospodarczej niezależności zatem o państwowej czy mocarstwowej roli Polski. Temu też należy przypisać tę kompletną obojętność z jaką właściwie przyjmowała opinia wszystkie kolejno dokumenty złej woli, agresywności, zuchwalstwa i megalomanii gdańskiej, obojętność z jaką opinia przyjmowała kurczący się stan posiadania, prestiżu i suwerenności naszej w Gdańsku, dalej obojętność z jaką opinia przyjęła dalsze konsekwencje krzywdzącego nas na tym punkcie traktatu wersalskiego to jest skandaliczną konwencję paryską – listopadową[3], dalej fatalną umowę październikową warszawską[4] z jej paragrafami ryczałtowo i na naszą niekorzyść regulującymi dalsze nasze z Gdańskiem, wysysającym nas, współżycie. Zdaje się jednakże, że ta obojętność opinii i to lekceważące traktowanie tego problemu naszej polityki (równocześnie i zagranicznej i zewnętrznej) już się kończą i ustępują miejsca przed aktywnym i zasadniczym wzięciem się do jego rozplątania lub choćby nawet przecięcia tak jak się zbyt zagmatwane węzły gordyjskie przecina.

Tak dalej bowiem być nie może. Drugie cztery lata utrzymywać, żywić, tuczyć i rozpieszczać koncesjami przygarniętego pupila, który nas to podgryza, wyszydza, podkopuje, kopie, traktuje nie jak dobrotliwego, pełnego wyrozumiałości opiekuna, ale jak „lekkomyślnego ojca” a raczej sezonowego ojczyma, nie możemy pod żadnym pozorem. Po czterech latach tego zjednywania, głaszczenia, każolowania, futrowania karmelkami ustępstw i przywilejów okazało się już jasno i dobitnie, że tego języka (spaek softly) Gdańsk nie uznaje, o ile nie poparty jest tym, co oprócz tego radzi angielskie przysłowie: „and eary a big stick” tzn. „mówić łagodnie, ale trzymać mocny kij w ręku”. Im więcej ulg, ustępstw, przywilejów i cackań, tym wyżej w Gdańsku podnosi łby stugłowa hydra hakaty, w Rzeszy niemieckiej coraz chudsza i potulniejsza, a tu nad Bałtykiem, Wisłą, Motławą i Radunią coraz to bezczelniejsza i jadowitsza. Im więcej my respektujemy paragrafy traktatu wersalskiego oraz konwencji paryskiej i warszawskiej tym przewrotniej i dowolniej i kazuistyczniej interpretuje te paragrafy wyzyskując ich stylistykę mafia pruska w tym mieście na indygenach rozrosła i rozsiadła. Nie tylko nie ma mowy o żadnej naszej serio penetracji pokojowej, ekonomicznej i finansowej, ale na tym terenie (jak dziś rzeczy stoją), my się cofamy, ustępujemy, likwidujemy bo w tych warunkach i w tej koniunkturze każde zatrzymywanie się nawet, każdy status quo ante 1920, każda pauza czy przerwa w rozroście jest już tym samym cofaniem się i kapitulacją. Tymczasem zaś to nie tylko zastój i przerwa, ale wyraźna dezercja.

Z miesiąca na miesiąc daliśmy sobie kolejno narzucać i wszystko odbierać a apetyt na suwerenność Gdańska wzrasta w miarę konsumpcji… zboża, drzewa, ziemniaków, surowców, marek polskich i towarów masowo szmuglowanych za granicę przez tą fatalną lukę w granicy polskiej, przez ten dziurawy worek, przez tę „ziemię obiecaną” El Dora do wszystkich paskarzy, kontrabandzistów, spekulantów, szyberów, defraudantów, fałszerzy, fabrykantów paszportów, marek, dolarów… jakim właściwie się stał Gdańsk ten wedle traktatu „liberte et sure”… wolny i pewny (!!) dostęp Polski do morza. Za każdym naszym ustępstwem czy przywilejem wzmagała się tylko buta i rosły rogi senatowi gdańskiemu, temu na wskroś orgeszowatemu areopagowi, coraz bardziej wyzywająco zachowującemu się wobec Polski napychającej kieszenie gdańskiemu przemysłowi i handlowi, dającej pośrednio pracę i zarobki 40 tyś. robotników gdańskich. Czarną i złośliwą niewdzięcznością odpłacało nam spruszczone miasto za amerykańską mąkę w latach głodu, za ulgi przy wizach paszportowych na wyjazdy do Niemiec, za ten masowy wywóz artykułów żywności z Polski (bywało mąka jako otręby) za to przymykanie oczu i tolerowanie najpotworniejszych bezeceństw, malwersacji i nadużyć (afera dr. Krafta), za przejęcie całego deficytu kolejowego, za tzw. listy kontyngentowe z ulgami dla sprowadzenia na własne potrzeby (?) „zagranicznych” towarów niemieckich (szmugiel do Polski) za to w ogóle przy naszej pomocy wyrównanie sobie bilansu handlowego i budżet ostatecznie bez deficytu…[5] za ten ogólny wzrost dobrobytu ludności i przemianę prowincjonalnego, zamierającego, nadmorskiego jakby „Brugge la Morte” na bądź co bądź kwitnące, ruchliwe, ożywione, przez cudzoziemców i cudzoziemskie floty odwiedzane miasto[6]. Czarną niewdzięcznością i nieustająca, systematyczną, zajadłą wojnę podjazdową, wojnę prowadzoną z sukursem najgorszych elementów naszego i rosyjskiego żydostwa, wojną drobną, szpilkową, ale nieustającą przy wciągnięciu do aliansu i wygrywaniu przeciw nam wszechmocnej Anglii, wojną dokuczliwych szykan, represji, ograniczeń i uszczupleń polskości w Gdańsku przy wyzyskiwaniu głownie poparcia i patronatu Ligi Narodów.

Ale my już tej chronicznej ersatz wojny z hakatystycznym Gdańskiem, wojny ekonomicznej i politycznej, mamy chyba dosyć. To życie Gdańska z polski, a służba Borussi, ta eksploatacja hinterlandu a wierność dla szerokiego Vaterlandu, to traktowanie Polaków za „lustiger Auslande” i „minderwartig Nation” raz wreszcie skończyć się musi. To kondominium z Ligą Narodów i z senacką hakatą nie ma dłużej przeciągane żadnego sensu i doprowadziło już do absurdalnego stanu naigrywania się wprost z Polski przez państewko-karła, państewko – dom gry, free-state liliputów.

Ostatnie noty i enuncjacje p. komisarza Plucińskiego tak równoważonego i ustępliwego wobec Niemców dotychczas dyplomaty, wykazywałyby , że rząd nasz wreszcie, wreszcie zdobył się i zdecydował na kurs polityczny nieco ostrzejszy i energiczniejszy. Nareszcie! Należało to zrobić co prawda akurat dwa lata temu. Nie przewidywano niestety, że zuchwała pewność siebie i buta prusaków prym i ster dzierżących dojdzie do takich jak w ostatnich czasach rekordów. W każdym razie jednak lepiej późno jak jeszcze później.

W stosunku do Gdańska mogą zachodzić tylko dwie ewentualności. Albo my staniemy mocną stopą tam oparci moralnie na wielowiekowych tradycjach, a materialnie na bezwzględnej solidarności interesów naszych i Gdańskich a wtedy i Pomorze i tzw. korytarz jest ubezpieczony na wieki. Albo za lat dziesięć najdalej tracimy tracimy i całe Pomorze i korytarz, a niemczyzna z obu stron przerwawszy groblę pomorską zaleje nas znowu. Tertium non datur.

Gdańsk pozostawiony Polsce w takim stosunku jak teraz, kiedy z traktatowych paragrafów wersalskich w praktyce pozostały już strzępy, jest koniem trojańskim, jest kosztownym luksusem, jest beniaminkiem niczym na fawory ojczyma sobie nie zasługującym, jest wielką drzazgą wbitą w bok Polski i fatalne ropienie z tej strony wywołującą.

Ten stan trwać dłużej nie może. Cierpliwość Hioba polskiego, leżącego na mierzwie deficytu budżetowego, z którego szydzi jeszcze filia pupila – Gdańska tak hojnie uposażona i podkarmiana jest już na wyczerpaniu. Pochwały lorda Curzona of Kedleston dla naszej wstrzemięźliwości i umiarkowania nie powinny nas zbytnio usypiać i bałamucić, lecz właśnie powinny nam przypomnieć, co by to uczyniła mądra Anglia, co by dyktował angielski rozum stanu gdyby się znalazł i gdy się znajdował w podobnej sytuacji (Kopenhaga, Transwal, Egipt, Gibraltar). Wyczerpać przedtem musimy oczywiście wszystkie legalne, pokojowe, zgodne metody i środki, aby wolne miasto pozujące i bawiące się w wolne państwo doprowadzić do opamiętani i do rozumu. Gdy te atoli zawiodą tak jak dotychczas wszystkie zawodziły, wtedy do Gdańska musimy przemówić tym językiem, który tam teraz cieszy się taką popularnością tj. po angielsku, trzymając w ręce „in manu militari”… „big stick”. Historia Anglii królowej mórz niech nas pouczy w tym wypadku jak się dokonuje faktów ważnych i o bycie państwa rozstrzygających.

 

 

Źródło: Dostęp do morza kawerna Polski?, „Myśl Narodowa” nr 15 z 14.4.1923 r., s. 1-6

________________________________

[1] Po r. 1919 Polska administracja wykazywała dużą bierność w zabiegach o sprawy Gdańska np. na terenie Ligi Narodów (wzorem Francji nasi dyplomaci do poł. 1924 r. traktowali tę organizację z rezerwą), gdzie najczęściej występowała w roli oskarżonego. Natomiast podlegli LN (gdzie „karty” rozdawała W. Brytania) kolejni Wysocy Komisarze (przeważnie Anglicy) rezydujący w Gdańsku zmierzali w kierunku nadania Gdańskowi charakteru odrębnego państwa.

[2]  Premier Lloyda George podał się do dymisji 20.10.1922 r. Następnego dnia czołowe tytuły polskiej prasy zgodnie podkreślały politycznie negatywny stosunek angielskiego męża stanu do odradzającej się Rzeczypospolitej i już wtedy historycznych zagadnień minionych lat 1918-1922.

[3] Mowa o narzuconej Polsce konwencji polsko-gdańską zawartą 9.11.1920 r. Uszczuplała ona zakres uprawnień przyznanych Polsce przez traktat wersalski. Polska nie otrzymała prawa do całkowitej kontroli portu gdańskiego. W myśl umowy przejął je nowy organ – Rada Portu i Dróg Wodnych w Gdańsku.

[4] Mowa o umowie zawartej 24.10.1921 r. w której strona polska za cenę uzyskania pewnych praw gospodarczych dla Gdańszczan – Polaków – zobowiązała się do wielu świadczeń na rzecz Wolnego Miasta, co i tak nie poprawiło obopólnych relacji.

[5] Nieudzielenie Gdańskowi opału, żywności i itp. środków byłoby z pewnością na forum LN wykorzystane przez stronę niemiecką i przedstawione jako próba szantażu.

[6] Przed I w. św. Gdańsk był portem przez Niemców mocno zaniedbanym.  Jego zdolność przeładunkowa wynosiła wtedy zaledwie 2,5 miliona ton rocznie.

a.me.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *