Ażeby już zamknąć ten rocznicowy temat powstańczy, chciałbym na koniec możliwie zwięźle i jasno uwypuklić najważniejszy powód, który sprawę niepodległości Polski w XIX wieku (ściślej: w stuleciu 1815-1914) czynił całkowicie beznadziejną, a który trzeba koniecznie rozpatrywać przez pryzmat nie podmiotowego (i moralnie usprawiedliwionego) dążenia do restauracji własnej państwowości, lecz obiektywnych, zewnętrznych kryteriów ówczesnej europejskiej geopolityki (i ideopolityki też). „Sprawy polskiej” bowiem nie da się wyizolować od tego zasadniczego podziału, który wówczas nastąpił, na ustanowiony przez Kongres Wiedeński porządek monarchiczny Świętego Przymierza, jakoś tam restaurujący Stary Porządek, więc kontrrewolucyjny, oraz na dążący do jego obalenia, zróżnicowany wprawdzie pod względem skrajności i dążeń partykularnych, ale solidarny w nienawiści do świata tradycyjnego, na czele z „Tronem i Ołtarzem”, obóz Rewolucji. Nieszczęście, z punktu widzenia naszych narodowych aspiracji i interesów, polegało na tym, że filarami starego porządku oraz jedynymi realnymi siłami powstrzymującymi rewolucję („katechonicznymi” zatem), były te trzy mocarstwa, które zarazem były beneficjentami wcześniej dokonanych rozbiorów Polski. Można oczywiście urągać, a nawet szydzić, że owo Święte Przymierze współtworzyli: heretyckie Prusy i schizmatycka Rosja, a i formalnie katolicka Austria, mająca w pierwszej połowie XIX w. system biurokratyczno-policyjny i józefiński też w niczym nie przypominała tradycjonalistycznego ideario, lecz taka była rzeczywistość, innej alternatywy nie było, a w jakimś podstawowym stopniu każde z tych państw chroniło szczątki porządku tradycyjnego i ogólnie rzecz biorąc chrześcijańskiego. To one też przywróciły i gwarantowały suwerenność papieżom, o czym ci oczywiście też musieli pamiętać.
Dylemat Polaków w tej epoce wcale zatem nie polega na prostym, „technicznym” pytaniu „bić się czy nie bić”, jak to się często uważa, lecz był o wiele bardziej zasadniczą – właśnie i geopolityczną, i ideopolityczną – antynomią. Albo wysuwamy maksymalistyczny i bezkompromisowy program zupełnej niepodległości i granic przedrozbiorowych, co konfrontuje nas totalnie ze wszystkimi państwami zaborczymi, tym samym zaś z obozem Kontrrewolucji, i automatycznie ustawia nas w obozie europejskiej Rewolucji ze wszystkimi tego konsekwencjami, czyli także walką z Kościołem, papiestwem, religią, bo zasadniczy cel Rewolucji streszcza się w haśle „Ani Boga, ani Pana”. Albo program niepodległości odkładamy w nieokreśloną przyszłość, na wypadek zmiany układu sił geopolitycznych i ideopolitycznych, przede wszystkim zaś na sytuację konfliktu pomiędzy zaborcami, natomiast cały wysiłek politycznego „rządu moralnego” w narodzie skoncentrowany jest wynegocjowaniu optymalnego dla nas a możliwego do przyjęcia także przez rządy zaborcze stanu rzeczy dającego możliwość wewnętrznego samorządzenia się, zachowania tożsamości narodowej, kultury, rozwoju gospodarczego etc. Optymalny zresztą był właśnie (w zaborze rosyjskim) stan z lat 1815-1830, niestety później, wskutek właśnie lekkomyślnego stracenia go, pułap stale się obniżał.
Jedyną próbą znalezienia „trzeciego wyjścia” była polityka Hotelu Lambert po upadku Powstania Listopadowego aż po Styczniowe, która zasadniczo polegała na szukaniu wsparcia dla sprawy polskiej zachodniego, ideologicznie „liberalnego” skrzydła Starego Porządku (albo, też „juste milieu” pomiędzy Reakcją a Rewolucją), czyli Francji i Anglii oraz montowania tak antyrosyjskiej koalicji (ewentualnie licząc na przeciągnięcie Austrii). Lecz polityka ta, acz prowadzona z godną podziwu wytrwałością i poświęceniem, też została przetestowana negatywnie, i inaczej być nie mogło, albowiem: były to „sojusze egzotyczne” a „sojusznicy” nigdy nie mieli wystarczającej motywacji i powodu, żeby sprawę polską stawiać na ostrzu miecza. Oni też, podobnie jak papiestwo, wiedzieli, że powstrzymanie Rewolucji nie jest możliwe jeżeli runą te trzy trony i potęgi.
Nie było zatem żadnego politycznego tertium: a tylko wybór między beznadziejnymi zrywami prowadzącymi do stałego pogarszania się sytuacji Polaków, tudzież szwendania się Polaków po wszystkich możliwych barykadach i rewolucjach Starego i Nowego Świata w idiotycznym samooszustwie walki „za wolność waszą i naszą”, albo poszukiwaniu rozumnej i korzystnej ugody pozwalającej przetrwać i przy okazji wspólnie powstrzymać Rewolucję.
Jacek Bartyzel
za: facebook.
aw
Dużo trudniej byłoby zaborcom uzasadnić brak Polski po Kongresie Wiedeńskim gdyby Polską w XVIII w. rządziła dalej dynastia Jagiellonów, a nie królowie elekcyjni.
@Kaloryfer: Po tzw. Konstytucji 3 Maja Polska była, w zasadzie, masońsko-jakobińskim wrzodem w środku Europy, miedzy państwami stanowiącymi rdzeń / ostoję „nominalnie chrześcijańskiej tradycji” na kontynencie. Epizod Księstwa Warszawskiego u boku korsykańskiego zbója był wystarczającym powodem do odmowy samodzielnego bytu Królestwu Kongresowemu. Ten „politycznie niepewny” twór należało oddać pod kuratele kogoś prawomyślnego, silnego i przewidywalnego. Wybrano cesarstwo rosyjskie – lepiej się nie dało.