Filozofia polityczna francuskiego tradycjonalizmu 1796-1830

Od pierwszego wydania tej książki mija równo dziesięć lat. Zdecydowałem się na tę powtórną reedycję, ponieważ wiele osób pytało mnie – tak osobiście jak i za pomocą elektroniczną – czy mogę im sprzedać „jeden egzemplarz”. Niestety, zawsze musiałem odpowiadać, że nie dysponuję takim nadliczbowym egzemplarzem. Prawdę mówiąc, został mi jeden jedyny – mój własny. Właśnie dlatego zdecydowałem się na drugie wydanie tej monografii.

Filozofia polityczna francuskiego tradycjonalizmu (1789-1830) była drugą książką jaką w życiu napisałem i opublikowałem. Pomysł jej napisania zrodził się w wyniku zebrania przeze mnie nadmiaru materiału do mojej rozprawy doktorskiej poświęconej historiozofii Josepha de Maistre’a. Zbyt dużo czasu poświęciłem na lekturę źródeł w czytelniach i oddziałach starych druków, aby zgromadzonego materiału nie wykorzystać do napisania kolejnej książki. (…) po dziesięciu latach, korzystając z możliwości jakie daje mi przedmowa do nowego wydania, chciałbym zasygnalizować dwa problemy. Jeden wymaga wyjaśnienia. W drugim przedmiocie zmieniłem zdanie. (…)

Uwaga druga dotyczy przesłania książki, a może nie tyle przesłania, co mojej oceny tradycjonalistycznej filozofii politycznej we Francji przełomu XVIII i XIX wieku. W monografii tej starannie i dokładnie opisałem to, co uważałem (i nadal uważam) za istotę francuskiego tradycjonalizmu, a mianowicie „porządek prawdziwy”, czyli pewną metahistoryczną koncepcję społeczeństwa i państwa – wzorowaną na społeczeństwie przedrewolucyjnym – którą kontrrewolucjoniści przeciwstawiali rewolucyjnemu i porewolucyjnemu społeczeństwu demokratycznemu i liberalnemu. Absolutnie nie wycofując się ani z tej tezy co do istoty filozofii politycznej francuskiego tradycjonalizmu, ani z opisu istoty tegoż „porządku prawdziwego”, zdecydowanie zniuansowałbym dziś moją ocenę tej koncepcji. Doktryna o istnieniu takiego ponadczasowego porządku chroni głoszących ją konserwatystów przez kapitulacją przed światem porewolucyjnym. Jednak, z drugiej strony, potraktowana nadmiernie dogmatycznie, zdecydowanie utrudnia ich egzystencję w empirycznej rzeczywistości, spychając na pozycje sekciarskie i ekstremistyczne. Nie pociąga mnie widok konserwatystów królujących w czytelniach renomowanych bibliotek, którzy pozostają kompletnie niezrozumiali przez otaczających ich ludzi. Gdy pisałem tę książkę, to uważałem, że taki jest cel i przeznaczenie konserwatysty w świecie porewolucyjnym. Stałem wówczas na stanowisku, że należy mieć moralne poczucie, iż racja jest po mojej stronie i głosić ją ludziom z pełną świadomością, iż są zbyt głupi i zwiedzeni przez błędne idee, aby to zrozumieć. Dlatego uważałem, że konserwatyści francuscy mieli rację w 1830 roku – czyli po zwycięstwie liberalnej Rewolucji Lipcowej – wybierając rozmaite wersje emigracji wewnętrznej lub (werbalnego) buntu wobec otaczającej ich liberalnej empirycznej rzeczywistości.
Dziś już tak nie uważam. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że łatwo, szybko i przyjemnie pisze się o tych, którzy nie skapitulowali i nie poszli na jakiekolwiek kompromisy z empiryczną rzeczywistością. To bardzo bohatersko z ich strony. Postawa taka fascynowała mnie jako młodego badacza myśli politycznej, jak i jako młodego człowieka. To ta sama logika z powodu której tak wielu młodych ludzi otacza dziś kultem „żołnierzy wyklętych”. Ale jest to logika błędna. Jeśli konserwatyści odżegnują się od otaczającego ich świata, to tym samym kapitulują przed nim. Opuszczając dobrowolnie i całkowicie scenę polityczną, pozostawiają ją do zagospodarowania rewolucjonistom. W gruncie rzeczy są (mimowolnie i nieświadomie) sojusznikami rewolucjonistów. To tak jakby chrześcijańska załoga jakiegoś obleganego przez Turków miasta oświadczyła, że przestaje bronić ostatniej linii murów, skoro wróg zajął dwie pierwsze linie. Taki obrońca mógłby nam rzec: „Nas kompromis z Turkami nie interesuje. Skoro całe miasto nie może być chrześcijańskie, to niech biorą i resztę, byle pozostawili nam bibliotekę, gdzie będziemy kontemplować stary świat, gdy nasze miasto było jeszcze chrześcijańskie”. Nie i jeszcze raz nie! To nie jest żaden konserwatyzm, lecz polityczne sekciarstwo, prowadzące do politycznego samobójstwa. Nawet jeśli zwolennicy tego kierunku nazwą jego ojców i męczenników mianem „konserwatystów wyklętych”, to nie zmienia to mojej oceny: dla mnie są to tylko „konserwatyści nieskuteczni” i „konserwatyści przegrani”.

Zrozumiałem tę prawdę w ciągu lat po napisaniu tej książki, a to dlatego, że przestałem zajmować się abstrakcyjnym i historycznym – z punktu widzenia Polaka żyjącego na przełomie XX i XXI wieku – przypadkiem francuskich tradycjonalistów sprzed dwustu lat, a przeszedłem do badania konserwatyzmu w XX wieku. Zastanowiło mnie wtedy jak wielu przedstawicieli konserwatywnej prawicy – w imię realizmu politycznego – próbowało przetrwać, ratować życie i w skromnej choćby mierze realizować swoje idee w epoce rewolucji demokratycznych i totalitarnych w XX wieku. Logika „konserwatystów wyklętych” prowadzi do wniosku, że garść prawicowych polityków, myślicieli i publicystów winna z kosami na sztorc rzucić się przeciwko hitlerowskim lub stalinowskim dywizjom pancernym. Winni dać się wymordować do ostatniego, byle tylko odnieść „moralne zwycięstwo” nad rewolucjonistami i udokumentować wierność ideałom. Dziś pewnie byliby czczeni przez małą gromadkę młodych radykałów jako „konserwatyści wyklęci”, co jednak nie zmieniłoby brutalnego faktu, że nie tylko przegraliby, ale i stracili głowy, nie mając najmniejszej możliwości realnego oddziaływania na rzeczywistość polityczną i społeczną. To postawa romantyczna, a nie konserwatywna. Ani Carl Schmitt, ani Bolesław Piasecki nie myśleli o polityce w taki sposób.

Innymi słowy: po dziesięciu latach nie zgadzam się z własną tezą, że konserwatysta winien udać się na emigrację wewnętrzną, widząc, iż przegrywa polityczne. Dziś stoję na stanowisku przeciwnym: zadaniem konserwatystów jest wpływać i melioryzować rzeczywistość empiryczną bez względu na to czy jest to rzeczywistość konstytuowana przez Ludwika XIV, Metternicha, Napoleona, demokratów, totalitarystów różnych odcieni czy też dyktaturę wojskową Wojciecha Jaruzelskiego. Konserwatyzm nie polega na ideowym buncie przeciwko empirycznie zastanemu światu w imię „porządku prawdziwego”. Przeciwnie, konserwatyzm jest próbą melioryzacji świata zastanego – na tyle, na ile jest to możliwe – w myśl zasad „porządku prawdziwego”. Kto głosi maksymę „wszystko albo nic”, zwykle nie zdobywa niczego. Konserwatyzm nie jest tylko odrębnym światem ideowym, lecz także pewną wizją stosunku do rzeczywistości zastanej. Koncepcja ta ma charakter skrajnie empiryczny. Kto tego nie rozumie, ten nie jest konserwatystą, lecz romantycznym i idealistycznym rewolucjonistą kryjącym się za konserwatywnym sztandarem. Postawa konserwatywna z idealizmem, insurekcjonizmem i romantyzmem nie ma nic wspólnego.

Niestety, tradycjonaliści francuscy mieli poważne problemy ze zrozumieniem tej prawdy o świecie. Rozumiem ich skrajnie wrogi stosunek do jakobinów. Trudno układać się z kimś, kto głosi totalną i sekciarską wizję świata, w której wszystkich konserwatystów należy niezwłocznie posłać na gilotyny. Zresztą przeciwko rewolucyjnej Francji była cała Europa, a więc postawą realistyczną było obstawianie zwycięstwa antyrewolucyjnej koalicji. Rozumiem także stosunek do Napoleona – już bardziej zniuansowany, skoro Louis de Bonald wraca z emigracji do kraju, gdy Joseph de Maistre zdecydowanie odmawia. Postawę opozycyjną także usprawiedliwia wielkość i moc koalicji antynapoleońskiej. To znów rachuba realna. Rozumiem rozgoryczenie tradycjonalistów na Ludwika XVIII, który nie pokusił się o kontrrewolucję totalną, a przede wszystkim o restytucję majątków szlachty i duchowieństwa, dozwalając ukonstytuować się nowej burżuazji z rewolucyjnym rodowodem. To ta warstwa społeczna obaliła prawowitą dynastię w 1830 roku i ukonstytuowała później republikańską Francję. W zasadzie konstytuuje ją do dziś. Jednak po Rewolucji Lipcowej w 1830 roku stało się jasne, że restauracji integralnej już nigdy nie będzie i nie ma takiej politycznej możliwości. W tym momencie tradycjonaliści zawiedli jako politycy. Zamiast obrazić się na rzeczywistość – jak uczynili – winni próbować na nią wpływać. Ich miejsce było obok liberalnego Ludwika-Filipa (który szybko okazał się nie być aż tak bardzo liberalny), a nie w opozycji antysystemowej. Legitymizm dynastyczny okazał się pułapką w którą wpadli tradycjonaliści i z powodu której patrzyli jak w 1848 roku kolejna rewolucja obala liberalnego Bourbona, a po 1870 roku nie udało im się restaurować monarchii. Lepsza monarchia z trójkolorowym sztandarem, niźli liberalna i antyklerykalna republika. 

Francuscy tradycjonaliści po 1830 roku, zamiast zostać „restauratorami tego, co możliwe”, wybrali los „konserwatystów wyklętych”. Oto dramat francuskiej prawicy tradycjonalistycznej w pełnej krasie. A źródła tej katastrofy zostały opisane w tej książce. Co więcej, napisałem tę monografię pełen sympatii dla takiego postrzegania świata politycznego. Ze stanowiska tego dziś się wycofuję.

Adam Wielomski

Książkę można kupić tutaj.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]
Facebook

0 thoughts on “Filozofia polityczna francuskiego tradycjonalizmu 1796-1830”

  1. Adam Wielomski@ Piszę te słowa z wahaniem, bo nie jestem pewien, czy a propos i czy mam rację, ale wydaje mi się, że konserwatyzm jako doktryna polityczna i filozoficzna w ogóle nie może obecnie dostarczyć żadnych politycznych wskazówek. W czasach tradycjonalistów francuskich, o których Pan pisze, mogło być inaczej, bo istniały, być może, jakieś szanse na odtworzenie dawnego porządku – pytanie brzmiało tylko, jakie są istotne cechy tego porządku i w jakim stopniu można go, w danej sytuacji, restaurować. Konserwatyzm to zawsze obrona jakiejś konkretnej formy społeczno-politycznej uznanej, czy to za ucieleśnienie wiecznego ładu, czy też (w innej odmianie) za produkt pewnego zbiorowego doświadczenia. Bez owej konkretnej formy konserwatyzm zamienia się w zbiór ogólników – że silna władza, że hierarchia społeczna, że autorytet, że wieczny porządek etc. Otóż dawnego porządku nie ma i (w jego konkretnym kształcie) nie będzie. Wobec tego wydaje się, że dzisiejszy tradycjonalistyczny konserwatysta znajduje się w sytuacji porównywalnej z sytuacją kogoś, kto by – dajmy na to – uważał, że najdoskonalszym ucieleśnieniem wiecznego ładu był starożytny Egipt, a zarazem zdawał sobie sprawę, że tamtego społeczeństwa odtworzyć się nie da. Tym samym nie wiadomo, jakie posunięcie polityczne jest melioracją zastanego porządku w imię porządku prawdziwego, a jakie nie. Odwołując się do zasad konserwatyzmu można z powodzeniem zachwalać generała Jaruzelskiego, mianować premiera Tuska katechonem, popierać różnego rodzaju zamordystów, ale równie dobrze upatrywać w prezesie Kaczyńskim zbawcy ojczyzny i popierać romantyzm polityczny (w końcu zbiorowe sentymenty i resentymenty to też realna siła, którą można próbować pogrywać). To nie jest kwestia zasad konserwatywnych, tylko strategii i kalkulacji politycznej – co w danym momencie się opłaca, co bardziej przyczyni się (i pod jakim kątem) do melioracji zastanego porządku. Ale to wszystko można robić nie będąc konserwatystą wcale i w tym sensie twierdzę, że konserwatyzm qua doktryna wskazówek politycznych już nie dostarcza. Tak czy owak, trzeba zdać się na polityczne wyczucie. Notabene, celowo przejaskrawiłem fragment dotyczący polityki bieżącej. Moja wątpliwość co do tego, czy mam rację, jest taka, że każdej filozofii politycznej można analogiczne zarzuty postawić – dialogi Platona też nam nie powiedzą, co robić teraz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *