Wielokrotnie zastanawiałem się skąd u wielu osób – teoretycznie negatywnie oceniających poprzedni ustrój – często pojawia się jednak specyficzny sentyment do PRLu. Kiedy takie zjawisko obserwowałem to nasuwało mi się zwykle tylko jedno, logiczne wyjaśnienie. Że był to po prostu naturalny sentyment do lat młodości. Bo to wtedy przecież – niezależnie od tego jak było naprawdę – świat wydawał się zwyczajnie lepszy, weselszy i bardziej kolorowy. I przyznaję, że sam na sobie doświadczyłem ostatnio takiego fenomenu. Doświadczyłem go oglądając film Patryka Vegi: „Hans Kloss – stawka większa niż śmierć”. Dlaczego go doświadczyłem?
Ano zwyczajnie. Bo przecież dawny, ten czarno – biały Kloss, ze Stanisławem Mikulskim w roli głównej, to są przecież najlepsze lata mojego dzieciństwa. I nic to, że był to po prostu wytwór PRLowskiej propagandy. Że doskonale wiedziałem, że przecież Kloss pracował dla Rosjan, którzy instalowali i utrzymywali w Polsce komunizm. Każdy z nas chciał być Klossem i już. I ten z domu bardziej politycznie świadomego i ten, który takiej świadomości nie miał. I każdego później zżerała ciekawość – jak też potoczyły się losy naszego bohatera po zakończeniu wojny?
Ta ciekawość musiała też zżerać reżysera Patryka Vegę i wybitnego twórcę filmowego Władysława Pasikowskiego. Postanowili więc ni mniej ni więcej tylko odtworzyć dalsze losy naszego bohatera. Jak im się to udaje? Całkiem nieźle. Okazuje się bowiem, że na zlecenie ukrywających się w Hiszpanii byłych nazistów prawdziwy Kloss – a nie podszywający się pod niego sowiecki agent J23 – ma odnaleźć, ukrytą gdzieś na terenie Polski, słynną Bursztynową Komnatę. Jedno z największych dzieł w historii sztuki, którą ewakuujący się z Królewca Niemcy starannie ukryli.
W filmie Vegi i Pasikowskiego poruszamy się więc dość sprawnie między filmową retrospekcją królewieckiego odwrotu, w której rolę Klossa i Brunnera grają Tomasz Kot i Piotr Adamczyk, a odtworzoną 30 lat później rzeczywistością bloku wschodniego, w której widzimy w tych samych rolach, powiedziałbym pierwotnych aktorów czyli Stanisława Mikulskiego i Emila Karewicza. Ostatecznie więc choć starszy o trzy dekady Kloss nie odnajduje owego arcydzieła, to jednak udaje mu się zdemaskować kilkudziesięciu ukrywających się nazistów. Także tych, ukrywających się w mundurach NRDowskiej STASI.
I choć film zrobiony jest poprawnie, nawiązując może nieco do zapomnianej już konwencji filmów Indiany Johnsa, a Kot i Adamczyk zagrali bardzo przyzwoicie, to jednak prawdziwą furorę zrobili dla mnie w tym filmie Karewicz i Mikulski. I stało się tak nie tylko dlatego, że swoje role zagrali wprost znakomicie. Także dlatego, że po prostu zwyczajnie – obudzili we mnie najzwyklejsze wspomnienia z dzieciństwa.
I wreszcie na koniec. Tu i ówdzie w konserwatywnych mediach słyszałem na ten film utyskiwania. Że oto w 20 lat po odzyskaniu wolności kinowym hitem staje się film oparty na najlepszym przykładzie PRLowskiej propagandy. To prawda. Tyle tylko, że czy chcemy czy nie chcemy – tak po prostu dziać się będzie. A przygody Klossa – tak jak i Czterech Pancernych – są po prostu dobrymi, dziecięcymi wspomnieniami zdecydowanej większości dziś dorosłych Polaków. Także moimi. I jeśli mamy z tymi wspomnieniami podjąć trudną rywalizację to raczej „Różą” Wojtka Smarzowskiego czy filmem o „Roju”. A i tym chyba nie za bardzo. Bo idzie tu raczej o pokazanie naszej wizji historii przez pryzmat bardziej przygodowego filmu akcji niźli filmowego studium polskiej martyrologii. Samą krytyką – choćby i najsłuszniejszą – z siłą wspomnień młodości jeszcze nikt nie wygrał….
Jan Filip Libicki
www.facebook.com/flibicki
aw