25 lipca w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej” ukazał się wywiad Katarzyny Wężyk z ukraińskim historykiem Jarosławem Hrycakiem zatytułowany „Kresy. Dla nas piekło, dla was raj. Rozmowa z Jarosławem Hrycakiem” (wyborcza.pl/magazyn, 25.07.2015). Bohater wywiadu to 55-letni profesor historii i kierownik katedry historii Ukrainy na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim we Lwowie, a także członek Komitetu Naukowego Collegium Artium w Warszawie. Jest to jeden z bardziej znanych historyków ukraińskich reprezentujących opcję neobanderowską, aczkolwiek umiejętnie maskowaną. Przez salon warszawsko-krakowski został już dawno obwołany najwybitniejszym historykiem ukraińskim. Należy do grona ulubieńców „Gazety Wyborczej” i „Krytyki Politycznej”, dzięki czemu wydano w Polsce jego główne prace (m.in. „Historia Ukrainy 1772-1999. Narodziny nowoczesnego narodu” i „Nowa Ukraina. Nowe interpretacje”) oraz uhonorowano nagrodami (m.in. Nagrodą im. Jerzego Giedroycia przez Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie w 2014 roku).
Wspomniany wywiad z Hrycakiem w „Gazecie Wyborczej” jest nie tylko szkolnym przykładem zastępowania prawdy historycznej przez prawdę polityczną, ale stanowi manifestację buty pomajdanowej Ukrainy, przejawiającej się w gloryfikacji banderowskich mitów historycznych i dyktowaniu Polsce ordynarnego kłamstwa na polu narracji historycznej. Jest też kolejną manifestacją bezwzględnego antypolonizmu, z jakiego od 25 lat słynie gazeta, której „nie jest wszystko jedno”.
Na samym początku Katarzyna Wężyk i Jarosław Hrycak informują czytelnika, że termin Kresy Wschodnie jest „politycznie i historycznie niepoprawny”. Nie używa się go na Ukrainie, więc w Polsce też nie należy. „To tylko pamięć pojedynczych osób” – poucza Hrycak – zatem można tę pamięć ignorować. Ciekawie brzmi stwierdzenie Hrycaka, że „Ukraina ma tylko jednego sąsiada: Rosję. Gdy ogląda się telewizję czy czyta prasę, ma się wręcz wrażenie, że Polska to taki niewielki kraj gdzieś w rejonie Meksyku. Wiedza o wspólnej historii jest jeszcze mniejsza. Wręcz znikoma”. No proszę. Politycy PO i PiS jeżdżący na kijowski majdan i wykrzykujący tam pod banderowskimi flagami banderowskie pozdrowienie „Sława Ukrainie” byli i są przekonani, że realizują doniosłą misję dziejową, wcielając w życie wielkie koncepcje polityczne Piłsudskiego i Giedroycia, że III i IV RP jest strategicznym partnerem „nowej Ukrainy” i że po raz pierwszy od XVII wieku kreuje politykę europejską w Europie Wschodniej. A tutaj tymczasem neobanderowski historyk ze Lwowa tłumaczy, że Polska dla Ukrainy jest niewielkim krajem gdzieś w rejonie Meksyku, czyli na Karaibach (notabene trafne porównanie, bo III/IV RP w wielu aspektach przypomina tamtejsze bananowe republiki).
A co z tego wynika, że Polska dla Ukrainy znaczy tyle co Haiti dla USA? Ano to, że ma słuchać Wielkiej Ukrainy, m.in. w kwestii interpretacji historii. Dlatego pani Katarzyna Wężyk – wyprzedzając swojego rozmówcę – proponuje tubylczemu narodowi znad Wisły, żeby zdekonstruował swoją pamięć historyczną, której „ważną częścią jest mit Kresów”. Ale w czyim imieniu to proponuje? Mówi bowiem m.in., że „po odzyskaniu niepodległości Orlęta odbijają nam polski i tylko polski Lwów”. Co to znaczy „nam”? Nie wiem jakiej narodowości jest pani Katarzyna Wężyk, ale mówiąc, że Orlęta odbiły „nam” Lwów mówi to z pozycji ukraińskich. Co zaś się tyczy jej żalu, że Lwów był polski, to nie ma się co obrażać na historię, bo tak faktycznie było. W 1918 roku Ukraińcy stanowili tylko 15 proc. jego mieszkańców, poza tym był to wtedy czołowy ośrodek polskiej kultury i nauki.
Propozycja pani Katarzyny Wężyk zdekonstruowania polskiej pamięci historycznej i wyrugowania z niej „mitu Kresów” nie jest nowością. Z podobną propozycją na przełomie 1939 i 1940 roku wystąpiło NKWD wobec tysięcy polskich jeńców, a ci z nich, którzy nie odpowiedzieli na nią pozytywnie trafili wkrótce do dołów śmierci w Katyniu, Charkowie, Miednoje i innych miejscach. OUN i UPA nawet nikomu nie składały takiej propozycji, tyko dosłownie wycięły polski „mit Kresów” nożami i siekierami. Dekonstrukcja polskiej pamięci historycznej była fundamentem przyjaźni polsko-radzieckiej w okresie PRL, a teraz – jak widać – jest warunkiem sine qua non strategicznego partnerstwa z pomajdanową Ukrainą.
Propozycję pani Katarzyny Wężyk Jarosław Hrycak przyjmuje z zadowoleniem i wygłasza fundamentalną kwestię: „w temacie mitu Kresów Wschodnich najbliższe jest mi podejście francuskiego historyka Daniela Beauvois, któremu spuścizna Rzeczypospolitej na Kresach przypomina stosunek Francji do Maghrebu”. „Czyli, nie owijając w bawełnę, kolonializm” – konstatuje pani Wężyk. „Otóż to” – odpowiada Hrycak.
Profesor Hrycak jako tzw. „Europejczyk” sprytnie zasłania się ukrainofilem i polonofobem Danielem Beauvois, by nie posądzono go o sympatie banderowskie. Faktycznie jednak wygłasza tezę, której pierwotnym autorem nie jest Beauvois, ale Stepan Bandera. Teza o polskim kolonializmie i ukraińskiej krzywdzie była kamieniem węgielnym, na której ukształtowano całą ideologię OUN. Banderowska frakcja OUN tzw. ukraińską krzywdą motywowała ludobójstwo na Polakach, rozgrzeszając z góry wykonawców najbardziej zwyrodniałych zbrodni. Motyw ukraińskiej krzywdy stał się też fundamentem banderowskiej historiografii, negującej i usprawiedliwiającej zbrodnie OUN/UPA. Jarosław Hrycak wygłaszając banderowskie tezy może się powoływać na kogo chce, nawet na Pismo Święte, co nie zmienia faktu, że demaskuje się on jako historyk banderowski.
Przyjrzyjmy się chwilę temu jak naprawdę wyglądał ten polski kolonializm i domniemana ukraińska krzywda. Po pierwsze, Polska nie podbiła zbrojnie Ukrainy (Rusi), ale weszła w posiadanie ziem ruskich pokojowo. Najpierw w rezultacie koligacji dynastycznych za panowania Kazimierza Wielkiego, a potem Unii Lubelskiej. Propaganda komunistyczna i banderowska eksponowały tzw. wyzysk ruskiego chłopa przez polską szlachtę (raczej spolonizowaną szlachtę ruską) i wojny kozackie jako koronny dowód polskiego kolonializmu i ukraińskiej krzywdy. Pomijano tu fakt, że pańszczyzną byli wtedy obciążeni także polscy chłopi, a gospodarka latyfundialno-pańszczyźniana nie była polskim wynalazkiem, ale powszechnym modelem gospodarczym charakterystycznym dla Europy na wschód od Łaby od końca XIV do połowy XIX wieku.
Ani komuniści ani banderowcy nie raczyli nigdy zauważyć, że Polska odbudowała cywilizacyjnie i gospodarczo ziemie ruskie po dwustuletnim panowaniu tatarskim. Przyniosła na te ziemie przede wszystkim kulturę wyższą, fundując dziesiątki bibliotek, szkół i świątyń (w tym prawosławnych), a także uniwersytet z ruskim językiem wykładowym (Akademia Kijowsko-Mohylańska), który w XVII wieku kształcił polityczną i duchową elitę ruską. Korona Polska nie prowadziła na Rusi ani polityki kolonizacyjnej ani eksterminacyjnej, szanując język, religię i obyczaje jej wieloetnicznej ludności w czasach, gdy w Europie Zachodniej palono innowierców na stosach i przeprowadzano brutalne czystki etniczne (np. Habsburgowie w Czechach po czeskiej klęsce w bitwie pod Białą Górą w 1620 roku).
Polityka polska na Rusi miała charakter co najwyżej asymilacyjny. Wszyscy królewięta kresowi – Czartoryscy, Czetwertyńscy, Nieświccy, Ostrogscy, Sanguszkowie, Wiśniowieccy, Zasławscy, Zbarascy i in. – byli książętami ruskimi lub litewsko-ruskimi. Podobnie zresztą jak mieszkająca tam szlachta. Wyższe warstwy uległy polonizacji nie w drodze kolonialnego przymusu, ale dobrowolnie – przyjmując wyższą i atrakcyjną kulturę oraz prawa i przywileje, jakimi nie mogła się wówczas cieszyć szlachta ani na zachodzie, ani na wchodzie Europy. Korona Polska wprowadziła na ziemie ruskie kulturę cywilizacji zachodnioeuropejskiej oraz unikalne w tamtym czasie prawodawstwo uprzywilejowujące stan szlachecki. Jeżeli nacjonaliści ukraińscy dzisiaj twierdzą, że Ukraina należy do kultury Zachodu a nie Wschodu, zawdzięcza to tylko „polskiemu kolonializmowi”. To wreszcie polska szabla broniła ziemie ruskie, od połowy XIV do końca XVII wieku, przed Tatarami, Turkami i Moskwą.
A jak wyglądały polski kolonializm i ukraińska krzywda w II Rzeczypospolitej? Ano tak, że bez skrępowania działały ukraińskie szkoły powszechne i średnie, ukraińskie biblioteki, ukraińskie przedsiębiorstwa, spółdzielnie, stowarzyszenia kulturalno-oświatowe (m.in. „Proswita”) i organizacje społeczne, w tym wrogie Polsce, jak np. Płast. Przez cały okres II RP funkcjonował w Sejmie i Senacie Klub Ukraiński i działało dziewięć legalnych ukraińskich partii politycznych: Ukraińskie Zjednoczenie Narodowo-Demokratyczne (UNDO), Ukraińska Katolicka Partia Ludowa, Petlurowcy, Ukraińska Partia Socjalistyczno-Radykalna, Ukraińska Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza, Wołyńskie Zjednoczenie Ukraińskie, Ruska Organizacja Włościańska, Związek Państwowców Hetmańskich i Front Jedności Narodowej. Nielegalne były tylko Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy i związane z nią Ukraińskie Włościańsko-Robotnicze Zjednoczenie Socjalistyczne „Sel-Rob”, ponieważ były to organizacje podważające porządek konstytucyjny, rewolucyjne, terrorystyczne i służące interesom obcych mocarstw (ZSRR, Niemcy).
Wicemarszałkiem Sejmu V kadencji (1938-1939) był Wasyl Mudry – przewodniczący UNDO i prezes Ukraińskiej Reprezentacji Parlamentarnej, a w okresie okupacji niemieckiej sekretarz generalny powołanego przez banderowców Ukraińskiego Komitetu Narodowego.
Wielu Ukraińców robiło kariery oficerskie w Wojsku Polskim, jak np. późniejszy kat powstania warszawskiego Petro Diaczenko. Bez skrępowania rozwijało się też ukraińskie życie naukowe i literackie (Naukowe Towarzystwo im. Tarasa Szewczenki, periodyki „Literaturno-Naukowyj Wisnyk”, „Wikna”, „Kultura”, „Nowi szlachy”, „Nazustricz”).
Polski kolonializm i ukraińska krzywda wyglądały tak, że w miejscowościach gdzie większość stanowili Ukraińcy polskie dzieci miały obowiązek uczyć się w szkole języka ukraińskiego. W czasach, gdy na sowieckiej Ukrainie Stalin bezwzględnie tępił najmniejsze przejawy nacjonalizmu i zdziesiątkował Ukraińców sztucznie wywołaną klęską głodu, polskie Kresy Wschodnie były ukraińskim Piemontem. Cała elita ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, a później banderowskiego ze Stepanem Banderą i Romanem Szuchewyczem na czele, zdobyła bez problemu wykształcenie na polskich uczelniach. Absolwent Politechniki Lwowskiej Roman Szuchewcz był właścicielem świetnie prosperującej agencji reklamowej we Lwowie. Na czym więc polegała jego krzywda? W imię czego organizował zamachy na funkcjonariuszy państwa polskiego i sam uczestniczył w ich zabójstwach? W imię jakiejś krzywdy czy ideologii, inkorporowanej w dużej mierze z hitlerowskich Niemiec i płynących z tychże Niemiec pieniędzy?
Oczywiście neobanderowcy i ich sojusznicy w dzisiejszej Polsce jako przykład „polskiego kolonializmu” podają tzw. pacyfikację Małopolski Wschodniej (16 września – 30 listopada 1930 roku). Warto więc w tym miejscu przypomnieć, że Liga Narodów po zbadaniu sprawy na wniosek Ukraińców stwierdziła 30 stycznia 1932 roku, że „Polska nie prowadzi przeciwko Ukraińcom polityki prześladowań i gwałtów” i że pacyfikację wywołali sami Ukraińcy przez swoją „akcję rewolucyjną” przeciwko państwu polskiemu. Tak w istocie było. Terrorystyczna działalność OUN miała na celu przede wszystkim zerwanie wszelkiej nici porozumienia i współpracy polsko-ukraińskiej oraz wykopanie pomiędzy Polakami i Ukraińcami rowów nie do zasypania. Dlatego terroryści z OUN mordowali w pierwszej kolejności polskich ukrainofilów (np. Tadeusz Hołówko) i prowokowali działania polskiego aparatu represji wobec Ukraińców. Takie było podłoże akcji represyjnych z 1930 i 1938 roku. Za pałką polskiego policjanta kryła się niewidzialna ręka OUN. Taka jest prawda o ukraińskiej krzywdzie w II RP.
Te zagadnienia pani Wężyk i pan Hrycak ignorują. Bajdurzą natomiast przez większość swej rozmowy o polskim kolonializmie na Wschodzie niczym redaktorzy „Trybuny Ludu” w latach pięćdziesiątych XX wieku. Twierdzi więc pan Hrycak, że nie było żadnej polskiej misji cywilizacyjnej na ziemiach ruskich, tylko podbój i przemoc. Niestety nie podaje faktów to potwierdzających. Polska literatura dotycząca Kresów Wschodnich, jak np. przywołana przez red. Wężyk Zofia Kossak-Szczucka, to zdaniem Hrycaka „dyskurs kolonizatorów”, bo „w folklorze ukraińskim Polska występuje jako symbol wyzysku i bezprawia”. Tym razem „europejski” historyk ze Lwowa zasłonił się folklorem ukraińskim i Tarasem Szewczenką, a przecież powinien powołać się na Doncowa i Banderę, bo faktycznie to ich cytuje.
Zdaniem Hrycaka – a także wspomnianego Beauvois i innych historyków zachodnich reprezentujących nurt postmodernistyczny – ukraińska krzywda polegała na tym, że Ukraińcy byli rzekomo biedni, a Polacy bogaci. To tak jak u Marksa i Lenina – biedny lud oraz źli burżuje i panowie. Tylko, że tutaj dodatkowo tzw. podział klasowy jest sztucznie identyfikowany z podziałem narodowościowym (biedny Ukrainiec i bogaty Polak-wyzyskiwacz). W tym miejscu „Europejczyk” ze Lwowa nareszcie cytuje Mykołę Łebedzia – banderowskiego fanatyka i watażkę, prowidnyka OUN-B i twórcę Sluzhby Bezpeky OUN-B, głównego organizatora ludobójstwa na Wołyniu. „Był bardzo głodny – przywołuje Hrycak narrację Łebedzia – i jedyne jedzenie, które znalazł w chacie, to było to, co gotowało się dla psa. Wtedy zrozumiał: albo przyjmie swój los i będzie żyć upokorzony i głodny, albo się zbuntuje. Został nacjonalistą”.
A czemu nie bolszewikiem? Przecież to jest ta sama nieskomplikowana argumentacja, której używali Lenin, Trocki i Kamieniew. No i trzeba tutaj zadać panu Hrycakowi pytanie, czy to, że ktoś czuje się głodny lub nawet jest głodny, usprawiedliwia podrzynanie drugiemu człowiekowi gardła, wyłupywanie mu oczu, zarąbywanie siekierą, rozcinanie ciężarnym kobietom brzucha, nabijanie dzieci na widły lub sztachety płotu itd. Czy to rzeczywiście rzekoma bieda pchnęła ukraińskich wieśniaków do takich zbrodni przeciwko polskim sąsiadom – żyjącym przecież na podobnym poziomie materialnym co oni, niejednokrotnie w mieszanych rodzinach – czy żerująca na ich ciemnocie szowinistyczna ideologia OUN, postulująca utworzenie homogenicznego narodowościowo i totalitarnego państwa ukraińskiego?
Dalej Hrycak cytuje ukraińskiego uczonego Iwana Łysiaka-Rudnyckiego – w okresie drugiej wojny światowej członka Nacjonalistycznej Organizacji Ukraińskich Studentów Wielkich Niemiec i stypendysty III Rzeszy Niemieckiej – który twierdził, że II RP podobno zrobiła wszystko, żeby Ukraińców „zdystansować”. Ale co konkretnie zrobiła, by ich zdystansować, tego się już nie dowiadujemy. Podobnie nie dowiadujemy się od pana Hrycaka, w jaki sposób II RP poniżała ukraińską inteligencję i odbierała jej godność. Mamy tylko tego typu stwierdzenie i milczącą akceptację red. Wężyk. Z kolei przywołana przez Hrycaka Łarysa Kruszelnicka – działaczka ukraińskiej kultury i nacjonalistka – twierdziła, że „i Rosjanie, i Polacy byli źli dla Ukraińców, ale Polacy jednak gorsi, bo jeżeli Rosjanie zabierali tylko ciało, to Polacy chcieli całą duszę”. Wzruszające. Ale o czym to świadczy? O jakiejś osobistej krzywdzie, czy tylko o tym, że w czasach swojego dzieciństwa w latach trzydziestych XX wieku pani Kruszelnicka czytywała ulotki OUN?
Na pytanie red. Wężyk o rolę obawy przed Rosją w zbliżeniu polsko-ukraińskim Hrycak znowu odpowiada zaskakująco, doceniając zasługi, jakie dla narodu ukraińskiego położył Józef Stalin. „Przez to, że wypędził Polaków z Ukrainy, a Ukraińców z Polski – mówi lwowski historyk – utworzył dwa państwa etniczne. Bo niech pani sobie wyobrazi, czy możliwe byłyby dzisiejsze pojednanie, jeśli Polacy ciągle stanowiliby większość we Lwowie? Może to jest cyniczne, ale Giedroycia nie byłoby bez Stalina. Inaczej nie mógłby zaproponować formuły: dla przyszłości Polski ważne jest przyznanie, że Wilno jest litewskie, a Lwów – ukraiński”. To kolejna przykra konstatacja dla rodzimych rusofobów, ukrainofilów i prometeistów – Stalin jako architekt pojednania polsko-ukraińskiego, torujący drogę Giedroyciowi. Okazuje się zatem, że stalinowskie deportacje Polaków z Kresów Wschodnich w latach 1939-1941 i 1944-1946 były robione w interesie Ukrainy i najwybitniejszy ukraiński historyk potrafi to docenić.
Na koniec red. Wężyk pyta swego rozmówcę o „największego słonia w menażerii”, czyli „rzeź wołyńską”. „Możliwe jest tu pojednanie?” – pyta. „W najbliższym czasie – odpowiada Hrycak – nie możemy się pojednać w sprawie Wołynia (…). Nie tylko większość Ukraińców, ale nawet nasze autorytety moralne nie mogą się przyznać do winy historycznej. Uważają, że to jest upokorzenie. Powtarzanie upokorzenia, które znali jeszcze z międzywojnia. Obawiają się też, że jak tylko przyznają się do winy, wykorzysta to natychmiast kremlowska propaganda”. Jak wiadomo widmo „kremlowskiej propagandy” rozgrzesza w III i IV RP niemal wszystko, więc red. Wężyk ta odpowiedź zadowala. Rzuca ona zresztą zaraz koło ratunkowe swojemu rozmówcy w postaci stwierdzenia, że Polacy też mają podobny problem jak Ukraińcy z Wołyniem, a tym problemem jest zbrodnia w Jedwabnem.
Z powyższej wypowiedzi Hrycaka jasno wynika, że pomajdanowej Ukrainie jeszcze bardzo daleko do kultury zachodnioeuropejskiej, z którą chce się identyfikować. Bliżej jej raczej do kultury, którą symbolizują nazwiska Dżyngis-chana i Tamerlana, czyli kultury turańskiej.
Kończąc rozmowę Katarzyna Wężyk i Jarosław Hrycak przekonują, że mit Bandery to jedynie „mit sprzeciwu wobec agresji ZSRR [sic!] i Rosji”. „UPA to takie ukraińskie AK?” – pyta red. Wężyk. „Właśnie. Polski i Polaków w ogóle w tym micie nie ma. Antypolska część tego mitu, podobnie jak antyżydowska, nie funkcjonuje” – odpowiada Hrycak. Jest to rzekomo tylko mit antyrosyjski, czyli dla polskich rusofobów jak najbardziej pożądany. W ostatnim zdaniu Hrycak jako warunek pojednania wskazuje relatywizację prawdy i pamięci historycznej, ponieważ „żaden naród nie ma monopolu na prawdę i (…) nasze narodowe prawdy są relatywne”.
O to właśnie w tym wywiadzie chodziło. O relatywizację prawdy. O to, by po zawiłych farmazonach na temat polskiego kolonializmu dojść do konstatacji, że UPA to ukraińska AK, a nacjonalizm ukraiński nie ma charakteru antypolskiego. To jest linia tzw. klasy politycznej w Polsce, tak spod szyldu PO jak i PiS, która sojusz z banderowcami uważa za fundament dyktowanej z Waszyngtonu polityki wschodniej. Na łamach „Gazety Wyborczej” padały już wezwania do rozgrzeszenia nacjonalizmu ukraińskiego (Kazimierz Wóycicki), a z „Gazety Polskiej” zapewnienia, że kult banderowski na Ukrainie nie jest skierowany przeciwko Polsce (Tomasz Sakiewicz, Ewa Stankiewicz, Dawid Wildstein). Będzie zatem nadwiślańska klasa polityczna dalej rozgrzeszać szowinizm ukraiński, stawiać znak równania między UPA i AK, pielęgnować sojusz z epigonami zwyrodniałych zbrodniarzy oraz bezwzględnie tłumić wszelkie słowa krytyki takiego stanu rzeczy jako pochodzące od „rosyjskiej agentury”. Nie można się też oprzeć wrażeniu, że uwielbienie dla epigonów banderyzmu wśród polskiej klasy politycznej jest tym większe z im większą pogardą owi epigoni odnoszą się do tzw. strategicznego partnerstwa polsko-ukraińskiego.
Polska klasa polityczna – której mentorem jest m.in. „Gazeta Wyborcza” – nie wzięła się przecież z kosmosu. Stanowi ona produkt polskiej rzeczywistości tu i teraz. Winę za ten stan rzeczy ponosi większość współczesnego narodu polskiego, zobojętniała na sprawy publiczne, impregnowana na wiedzę, w tym historyczną, zapatrzona w fałszywe wzorce, której poziom umysłowy i moralny jest przerażająco niski. Nikt na świecie nie upomni się o sprawy polskie, jeśli samym Polakom na nich nie zależy. Inaczej Hrycaki i Grossy będą pisać polską historię i pouczać o konieczności ekspiacji za domniemane polskie winy i zbrodnie. Czyli – jak ostrzegał Stefan Żeromski – rozdziobią nas kruki, wrony…
Bohdan Piętka